Pomniejsi wędrowcy - ebook
Pomniejsi wędrowcy - ebook
Osiemnastoletnia Irlandka Eily przyjeżdża do Londynu, by zacząć naukę w szkole aktorskiej – marzy o wielkiej karierze. Pewnego wieczoru spotyka Stephena, znacznie starszego od siebie, poważanego aktora. Naiwna i oszołomiona życiem w wielkim mieście, zakochuje się w mężczyźnie walczącym z demonami przeszłości, a ich romans wciąga ją bez reszty.
Eimear McBride pisze w niezwykły sposób, który zagwarantował jej miejsce wśród najpopularniejszych współczesnych irlandzkich autorek – łącząc w strumień (pod)świadomości często urywane zdania, przestawiając i skracając słowa, nie utrudniając jednocześnie czytelnikowi odbioru tekstu. Pomniejsi wędrowcy to dziewięć miesięcy seksu, niepewności, tęsknoty za domem, przyjaźni, narkotyków i teatru. W tle: Londyn lat dziewięćdziesiątych, katolickie poczucie winy, poszukiwanie własnej tożsamości i ucieczka od narzucanych przez społeczeństwo norm i ograniczeń. Autobiograficzne ślady, eksperymentalny styl, lingwistyczne innowacje, połączone z namacalną wręcz radością, przygodą, energią i wielogłosowością, ale też intymnymi fragmentami, budują dynamiczną, zróżnicowaną narrację.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964667-6-1 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobota, 12 marca 1994 roku
Poruszam się. Samochody się poruszają. Światło się zagina. Za mną otwiera się miasto. Stać się cząstką tego życia i zbudować tu własny świat.
Pamiętaj. Unieś głowę. Jakby twarz boga oświetlała mnie przez te kraty w górze, przez okna tej sali dawnego kościoła, a w dole patrzyli na mnie starzy mężczyźni. Wejdź. Idź prosto na scenę. Zaczepiam spódnicą o kontynenty farby zdartej przez czubki butów i obcasy, przez palce od lat drapiące, pstrykające. Też bym to robiła, gdybym tu była. Kiedy tu będę. Czy będę? Przygotuj się, mówią. A potem zaprezentuj swój pierwszy fragment. Ja. Wciągam przykurzone powietrze i. Start.
Nie wiem, ale dzieje się to przez przełączenie czegoś w moim mózgu, oszukanie dziewczyny, którą jestem. Wyrzucam kosmyki słów w zakurzone powietrze albo wypluwam jej wodorosty z ust, aż w końcu przemierza czas i przybywa z Arden, Grecji czy innego miejsca, w którym zapisano te ciągi słów wyryte przeze mnie w głowie. Pozwalam, by swobodnie przemawiała, i wyciągam ją na teraźniejszość, by tutaj wędrowała.
A potem.
Zakładają przynętę. Lekko rozbierają. Pytają, kto, jesteś młoda, nie chcesz zobaczyć najpierw świata? Czy aktorzy nie powinni najpierw zbierać doświadczeń? Ale jestem pewna, że zrobiłam to już w głębinach mózgu. Na przekór mojemu tykającemu minusowi życia – książki i filmy, spektakle, w których wystąpię, mężczyźni, których zapewne poznam, nowojorskie taksówki, do których może podbiegnę w eleganckich szpilkach. Czy to nie jest ważniejsze niż bure spódnice noszone w tym zalążku życia, które należy do mnie? A głębiej, w przemilczeniu, czas, gdy życie było czymś innym, ale zrozumiałam cały świat, a wszystko inne Do Zrobienia. Czy nie widzą tego na mnie? Ho, ho, zlatują się: Jesteś już taka dorosła, ale może drugi fragment?
Siedzi na ziemi, linoleum pod nogami. Wypowiada krótkie myśli, zwykłe sprawy, które zrozumiała. Kobieta w prostej spódnicy, z rękami otwartymi ku łagodnej ziemi, i choć jestem blisko, w środku, mój głos szeroko wybiega w ciszę. Usilnie prosi, ale w tak cichy sposób. Tym razem są ze mną, wiedzą, że w niej odsiedziałam swoje. Mogę unieść ją w górę, by jej się przyjrzano, a potem delikatnie ją postawić. Następnie pozwolić, by oceany odchodzącej farby wyrzuciły mnie na ich brzeg, pełną nadziei jak bryza. A oni tylko: Dziękujemy, odezwiemy się. To wszystko? W przyszłym tygodniu list. Proszę wyjść przez stołówkę. Egzamin skończony i już się nie odstanie.
Zmierzam wolnym krokiem do Miasta nie miasta, myślę, na Camden Town. Za mną rozwija się szpulka Londynu. Ruch uliczny włóczy się w promieniach południowego słońca. Tylu ludzi. Tyle kamienia. Wszystko naraz i ulice przede mną. Wezmę to ze sobą. Utkam siebie z tutejszego życia, bo życiem jest to miejsce i stanie się początkiem mojego.TRYMESTR PIERWSZY
Poniedziałek, 19 września – piątek,
9 grudnia 1994 roku
Londyn Liverpool Street, tam pociągiem zmierzam. W połowie drogi zaczynają podskakiwać nogi. W tym Stansted Express Dairy Milk pochłaniam i niedbale mijam zbłąkane drzazgi wbite w twarz Anglii. Bishop’s Stortford. Tottenham Hale. Mogłabym zawrócić mogłabym zawrócić. Nie mogę. Późno zbyt. Londyn. Patrz. Niebo zmienia się w cegły. Mknąca przez jego tunele, krocząca przez jego ulice, wezbrana fala ludzi, większa, niż kiedykolwiek widziałam i – już lada chwila – W nią. Wchodzę. Ja.
Robak w ich tunelach. Wiorsty schodów. Nowe oczy zmagające się z plakatami i ruchomymi schodami. Odnajduję drogę do Kentish Town – wiatr uderza w twarz, gdy za kafelkami skręcam. W górę, tak, i w kierunku do domu. Wyższy, niż myślałam, i stara irlandzka gospodyni bez zębów. Może z czasem staniesz się nią ty? Nie. Może to będę ja. Ona – u siebie na ostatnim piętrze – przedstawia zasady, tylko jedną: Absolutnie żadnych nieznajomych mężczyzn, nie okłamuj mnie, to nie będę zadawać pytań. Och tak oczywiście. Ale gdy jej kapcie oddalają się cicho, szczękam zamkiem. Odwracam się, rozkładam ramiona i dotykam obu ścian pokoju. Metrowe łóżko wolności. Piękne obite boazerią ściany rozkoszy. Cztery piętra niżej londyńska ulica. Wypakowuję majtki i wypakowuję taśmy. Oto zaczyna się pierwszy weekend, tu, w nowej beztęsknocie za domem. Potem, pod skapującą po ścianie wilgocią, myślę, że to miejsce jest dla mnie. Nawet gdy pijacy awanturują się na korytarzu. Nawet gdy mocz jaśnieje na podłodze toalety. Jestem tu i tu jest dla mnie.
A weekend przechodzi w poniedziałek.
Dziewiąta przynosi dzień. Z policzkami świeżymi od wilgoci wchodzę po kamiennych schodkach i oto znajduję się pośród już-przynależących. Roześmiani, rozpaleni i od razu pełni werwy. Kochanie! Fryzury latają. Przyglądają się sobie. Jedno powitanie wystarczy, by odnaleźć Dziekanat. Wszystko w porządku? Chyba wprowadzałem kandydatów tamtego dnia, kiedy miałaś egzamin. Srebrzyste kosmyki pośród prostych włosów. A tak, pamiętam na którym jesteś roku? Na trzecim, otwiera drzwi, wpuszczając mnie na rozpoczęcie. Jego rozleniwienie jak nagana dla mojego zdenerwowania. Dzięki. Bez obaw, będzie dobrze. Jedna z nich teraz już taka sama.
A w środku ściany mruczą o sławach. Tylko do mnie? Nie. Raczej do każdego. Czyż nie zastanawiamy się wszyscy, czyja głowa, czyja ręka dotykała tego miejsca? Czyje sławne stopy żłobiły te schody wijące się ku balkonowi? W górę na szczyt. Wieszaki z kostiumami i drewniany parkiet. Chłopcy w prawo. Dziewczęta w lewo – niektóre już odkrywają swoją śliczną angielską skórę. Wyprostowane w odkrytych stanikach o kruchej wymowie, gdy ja tymczasem chowam się za szafką. Ach, czy nie jestem tu po to, by zapomnieć o niedoróbkach mojego ciała? I co? Z czasem przyjdzie więcej.
Cii. Szszsz. Szybko do środka. Nie spóźnij się, bo. A już na pewno nie rób sobie jaj. Nie może być taki zły. Tak słyszałam. Jest najgorszy. Jest jak ojciec – o ile twój ojciec lubi skopać ci tyłek.
Dziesiąta.
A jeśli mnie wyśmieje? Jeśli uzna za zbyt młodą? To on zaoferował mi miejsce w tym pomieszczeniu, w kręgu zahipnotyzowanych, gotowych do działania. Ja też to robię, podziwiając jego sztywny krok i wzburzone spojrzenie, kiedy goni nas ku książkom i sztukom nieprzeczytanym jeszcze. Namawia nas do odpierania ataków obleśnych filistrów, którzy najchętniej trzymaliby nas w kuchniach życia. Gdybyśmy im pozwolili. Nie pozwolimy im – my, dorywczy aktorzy albo wielkie gwiazdy – usadzeni na farbie, którą zdrapuję i strzepuję z palców. Tak, stanę się hartowanym szkłem w miejsce piasku. Przesiana i oświecona. Tu zbudujecie przyszłych siebie. Rozbite lustra są na nic w rozbitym społeczeństwie. Cóż, o tym niewiele wiem. Ale idea walki O Sprawę natychmiast przekształca odbieganie od czegoś w bieg ku czemuś. A obrócenie dawnego życia w przerażającą opowieść pozwala przyszłości stać się tym, co przyniesie Londyn. Więc żegnajcie, pozostawieni w tyle. Wtedy uśmiecha się wprost do mnie, jak pod wpływem uroku. I nie przychodźcie tu odurzeni, mówi. Zostawcie to na weekendy i niech ci z was, którzy dopiero wyjechali z domów, pamiętają, by koniecznie używać kondomów. Robi się tu czasem naprawdę gorąco i nie chcielibyśmy, żeby coś się rozniosło.
Jezu. Jezu, on chyba nie. Jezu, on naprawdę. Żaden nauczyciel. Nigdy ani nikt inny. Ot, tak sobie, o seksualnej swobodzie. Dostrzegam inną twarz, roześmianą tak jak moja. Powstrzymuje się. Próbuje być dojrzała. Jest chyba w podobnym wieku, więc mówię: Cześć, choć zwykle bym nie. Wtedy ona, ciemnooka, niespieszny uśmiech, pyta: Herbata? Stołówka? Więc wwierć się. Wślizgnij się. Pamiętaj, że ludzie nie widzą, co pod twoją skórą. Pod moją skórą teraz.
Wodewil ona, rysując wszędzie wkoło. Zabawna. Dobrze zbudować przyjaźń. Przynajmniej mam z kim zmierzać na zajęcia. Jak ci na imię? Skąd jesteś? Mieszkasz blisko? Nie znoszę tych wyliczeń, ale nowe przyszłości wymagają nowych podsumowań, więc tasuję i przerzucam to, co mam. Niewiele, niewiele, tylko ja. Żadna egzotyka, gdy są tu Hiszpanie i Grecy. A tam pierwsza Dunka, jaką poznałam. Australijki. Nie białe czy irlandzkie. To znaczy z północy Anglii? Przebyłam tylko morze. Mówisz po francusku? Niesamowite. Płynnie? Chciałabym uciec od swojej jednorodności, ale. Pora na następne zajęcia. Idziemy.
Nocą w łóżku marzę o tym, by przepowiedzieć trymestru przebieg. Z kim usiądę? Jaką zajmę pozycję w szeregach, gdzie znajdę swoje miejsce? Z młodszymi, tak. A jeśli jestem najmłodsza? No i? Nie należę do gładkomównych studentów uniwersytetu. Ani do tych, którzy traktują to jak przerwę od pracy. Ani do tych żywych encyklopedii, znających każdy spektakl, jaki powstał w historii. Ani do tych, którzy opłacają czynsz, pracując jako modele. Ani do tych, którzy dostają wszystkie pieniądze z domu. Nie. Nie mogę się z nikim sprzymierzyć. Znajdź niepasujący element, ale intencje jak najlepsze i nie przeszkadza mi to zanadto, bo. Pieprzyć wpasowywanie się – choć nie pogardziłabym odrobiną zwyczajnej zabawy. Przynajmniej tu jestem w, zamiast czekać na. Kółko graniaste czworokanciaste kółko nam się połamało cztery grosze kosztowało a my wszyscy bęc!
Mijają dni:
W wyobraźni zobacz, jak stoisz na stacji Chalk Farm, a potem idziesz stamtąd tutaj. Twój dzisiejszy poranny spacer. Tak jak było. Odtwórz to, co widziałaś i słyszałaś. Ruch uliczny. Śpiew ptaków. Spaliny autobusu. Zwróć uwagę na każdy drobiazg, a jeśli w twojej głowie pojawi się pustka, zacznij od nowa. Wszystko jasne? Tak? Dobrze. Zaczynaj:
Ja. Wchodzę do. Bilet w dłoni. Winda w górę. Pamięć w górę. Wilgotny beton. Bure kafle. Kolejka do. Bankomat. Przy drodze. Do. Autobus. Żebrak. Z powrotem. Nie. Napis „Nie żebrać”. W uszach gwar ulicy. Rząd taksówek. Przechodzę tutaj. Salvation Army Hall i. Winda. Marlon Brando Faceci i Laleczki i. Nazwa pubu. Nazwa pubu. Odwracam się i widzę. Widzę. Co? Widzę. Miasto. Miasto. Ach, kurwa. Kurwa, pustka. Od nowa.
Więc czas wiruje w powolnych obrotach. Moja głowa przysypia w jego leniwych skrętach, krąży powoli w grawitacji objęciach. Przepycha mnie do innego oka, do tego świata wypolerowanych pereł, bo nieoczywiste jest ja. Ani jednego oddechu. Oto miejsce, gdzie zatrę ślady, gdzie moja mina niewiniątka zatrzaskuje okiennice. Boże, jesteś taka młoda. Najmłodsza. Najmłodsza na roku. Jak bezgrzeszna z Babilonu, choć staram się walczyć ze swoją naiwnością. Mogę jednak przypalać sobie skrzydła w cudzych opowieściach – bo moje wiedzą, wiedzą, że mają trzymać się z daleka – i uczę się powoli, jak być. Piątkowe wieczory. Wychodź, wychodź, kimkolwiek jesteś. Wślizguj się do klik – jeśli jesteś spoza nich – w Enterprise, Crown, Fiddler’s Elbow, poleruję siebie w strumieniu ich rozmów. Zanurzam się w to. Wypełniam papierosami. Polewam duszę paroma piwami, aż z ust wydobywa mi się niewyobrażalne gówno. Dużo się śmieję, niby naprawdę. Może tak jest światowo, myślę. Oby. Na pewno ośmiela mnie to i przygotowuje na wszystko, co ma nadejść. Prawda czy Wyzwanie? Ona się śmieje: Wyzwanie! Pokaż sutek. Sutek? Proszę! Niewidzialna dojrzewam za długimi włosami, widząc jej spokojny spektakl i beztroską kpinę. Twoja kolej, Irlandko! Prawda, mamroczę, wierna lękowi przed obnażeniem. Rozważa, zabiera mi niedopałek, a potem. Za pierwszym razem mocno krwawiłaś? Ziemia pet ziemia. Krwawiłam dość. Nie wątpię, śmieje się ona, idąc mi na ratunek, a moje kłamstwo połknięte, przekomarzają się dalej. Ale nadchodzi pora. Idziemy do mnie, mówi ona: Wszyscy.
Otaczamy ją kordonem, brzęczymy gwarem i krztusimy się, a noc rozsznurowuje się wokół nas. Nie dołączam do okrzyków: Kurwa! Fajna chata! albo Co robi twój tata? Ulegam urokowi jej eleganckiego pokoju – a w wazonie białe tulipany. I język, który tylko w części rozpoznaję, powoli sadowi się w moim mózgu. Płyń, płyń, może włączysz się do życia, które oni dzielą. Moja zasada, ilekroć się da, to uczestniczyć. Strzepywanie popiołu, gdy skręt krąży po pokoju. Brzęk butelek piwa. Przypadkowe końcówki wina. Muzyka z jej nowej kasety szaleje i rozluźnia język. W górę szybują kłęby opowieści. Nogi odnajdują spokój. Ci z drugiego roku mówią: Zobaczycie, rozbiją was na kawałki, a potem zostawią, żebyście to poskładali. Zdekonstruują was, ostrzegają. To nie kłamstwo. Mózg mi się od tego marszczy, a potem – niespodzianka – dzieli się na pół, a pokój zaczyna wirować. Bardzo miło i ładnie. Uwaga! Niech ktoś jej pomoże. Lepiej odetchnij świeżym powietrzem. Lepiej tak, a ktoś pójdzie ze mną? Tak.
Wychodzę chwiejnie przed jej próg i pod gwiazdami przyjmuję chłód. Weź głęboki oddech. Tak robię. Tak jest. Rozcieram palce w tę otuloną dywanem noc. Z zewnątrz jej pokój zdaje się brzęczeć. Moje złuszczone gardło, aj, ale wir porywa w dół. Lepiej się czujesz? Trochę. Gęsia skórka naszych rąk. W środku jest trochę duszno, korzysta z okazji. Kiwam głową. Ale mój podbródek już w jego dłoni. Ja. Podbródek ukryty w dłoniach. Przyciągnięta. Dłoń na policzku. Szyja w tył, scarlett o’h. Klik! Moje usta i na nich usta. Moje pozwalają na pocałunek i pocałunek przyciągają. Nieco przyćmiony. Wino w kąciku. Drżę lekko, zdradzieckie kolana. I kolana. Dotykana. Kolana. I całowana. Czubek jego języka rozsuwa skórę. Nie. Przepraszam i. Nie i. Cholera! Wyślizguję ciało. W porządku? Tak. Tak Przepraszam. Nie, to ja przepraszam, mówi: Po prostu się schlałem i w ogóle. Wracam w siebie. Jestem. Chyba lepiej już pójdę. Nie idź, jeśli to przeze mnie. Nie, nie. Jestem nie. Obrót na pięcie. Do końca ulicy. Przepraszam i. Dobranoc, nie mogę.
Głupia bezużyteczna krowa. Przeklinam w ruch uliczny i jego trąbiące klaksony. Czemu nie mogłaś? Jezu. Ledwie był obecny. Nawet teraz, czy odróżniłabyś go od żywopłotu? Usta i coś poza nimi. Zresztą marzysz o tym, żeby być giętką lalką. Od początku źle. Ach, będzie znów szansa, okazja cię uniesie, przemawia teraz wstyd, dostrajając się. Niedługo rozproszysz się w szumie miasta, a poza tym, przypominam sobie, stąpając po resztkach frytek, jutro też jest dzień.
Inne Sprawy.
Poranny chłód. Runęłam na łóżko o świcie. Jedna noga w śmieciach. Druga w Camden. Wsysam teraz aksamitne kluski na lunch i nie nasłuchuję już ptaków. Przedzieranie się przez chmary ludzi staje się samotne. Wszystkie potencjalne przyjaźnie, zazdrosna rozważam. To tylko przestrzeń, ale mam taką odległość do pokonania, a ten świat tak uparty się niechętnie odsłania.
Ukryta w wannie pod wody lustrem przechodzę z siódmej w ósmą. Spływają krople wspomnień z purpurowego błędu wczorajszej nocy. Marzę, by stać się smukła i strzelista jak łuk. Wygadana i dowcipna, zdystansowana i bystra – zamiast moczyć się tu w brudzie. Zamiast gospodyni wrzeszczącej: Zużyłaś całą ciepłą wodę! A potem: Jak długo jedna osoba może się myć? To zależy, odkrzykuję. Tylko mi tu nie „zależ”. Zużywasz wodę w strasznym tempie, to pewnie dlatego, że świntuszysz. I przypomni Przesunięcie. Ślina spomiędzy uniesionych kolan i palec tkwiący w ziemi włosy chwytane i w dół tryskający brzęk na podłodze obory nie
WRÓĆ.
ZMUŚ SIĘ do powrotu.
Tu, z tych niewdzięcznych marginesów przeszłości.
Czekaj, czekaj i wiedz, że jej dzień nadejdzie.
Tygodnie.
Mija czas. Każdego dnia. Godziny spędzone na otwieraniu ścieżek, dróżek, którymi może ruszę w podróże. To wasze ostrygi, chłopcy i dziewczęta. Oto wasze światy z pereł. Pamiętam to, siedząc w kurzu. Wkładam rajstopy. Rozciągam się na matach. Opieram się z ciepłymi napojami na kamiennych schodkach, gdzie tłum wierci dziury w nieśmiałości. Ona popycha ławkę. Chcesz papierosa? Wdzięczna siadam obok, ale chciałabym być mniej ciałem, a bardziej powietrzem. Ale czyż to nie odpowiednie miejsce, żeby odkryć: nie noś majtek, tylko stringi, bez płaskiego brzucha cały świat jest zatruty i żadna poważna aktorka nie tknie nigdy sera. Serio? Serio, no jakby, Jezu, seeeeeriooooo. Nie, nie wiedziałam. Przynajmniej coraz mniej cuchnę nowością. Teraz, nocą, rozwijając obolałą od rozciągnięć siebie, wyczarowuję ze szczelin w suficie dalsze przyszłości – we wspaniałym technikolorze – których brak tej miłej teraźniejszości. Przyzywam wolą, nadzieją, wymarzam. Dobre moje życie będzie, gdy to wszystko wreszcie nadejdzie. Gdy będę właściwa. Gdy ja stworzę siebie. Gdy ja stworzę. Gdy ja
Rano powracam do codziennego czarno-białego filmu – wysuszone gardło, ale uczę się od razu sięgać po papierosy. Choć przyziemność poranka zanurza mnie w śnienie, szybko wracam do nowocześniejszej siebie. Zaciągam się. Wypuszczam powietrze. Liżę rozcięcia na moich wargach. Pozwalam sobie na pobieżne spojrzenie na niedbalstwa ciała. Czasem trochę ustępuję. Przypominam sobie: Jestem tutaj, czyż nie mogę iść wszędzie? Czym jeszcze mogę być? Poza tym na ulicy, podczas gdy to życie ćmy kieruje się do łóżka, ktoś na mnie czeka. To moja przyjaciółka i nadeszła sobota.
Wilgotna na chodniku w mojej skrytej skórze zerkam z ukosa na przechodniów prześlizgujących się przez Kentish Town. Tacy jak ja czy tutejsi? Jeszcze nie umiem ocenić. Kompletność Londynu czyni nas wszystkich niekompletnymi obcymi – choć dziś głównie uskakuję przed łokciami.
Poranek! Ona przy automacie z biletami, twarz przetarta uśmiechami, nasze oczy już plotkują. Co wczoraj porabiałaś? Powoli kręci stopą. Grzebię w torebce, oddzielając monety od śmieci. I klik. Bilet. Mów. Przewraca oczami. Ktooooś zoooostaaał na nooooc. O Boże! Umieram z niewinności i z jej braku emocji. O co mogę zapytać bez bez. Tyk. Kto? Nie. Nie? Jest pociąg, szybko! Przez i poza, i bieg w dół po schodach. Do drzwi, nim się zamkną. Urywany oddech, padamy na siedzenia. I co? Żadnych imion, ale dobra. Przygryzając wścibstwo, mówię: Powiedz. No więc pocałował ją w Fiddler’s, zabrała go do domu, no i, no i. Ach. Szczegóły pieprzenia. Droga do łóżka, kopnięte szkło i ona przez cały czas trąca stopą plamę wina. I gorzej – wstyd – walenie sąsiadów w ścianę. Jej wyprzedzający śmiech. Jej przeświadczenie, że ja wiem. Śmieję się też i nie mówię, że nie. Gram normalną, wołam: Niemożliwe! i mijamy kolejne stacje, aż prawie się dławimy. Ukrywam w jej żartach wszystkie swoje podstawowe braki. Nawet jej No więc. Więc? A ty? Ktoś już był? Nie. Ja? Nie. Szybko powracam do skarg na jej byłego chłopaka, rzeczy, których ten nowy gość na pewno nie powtórzy. Wyminąwszy swoją niewinność, mknę prosto przed siebie, wyciskam z niej szczegóły takie jak: On krzyczy Chryste! kiedy. Stop. To nasza stacja. Wysiadamy. Barbican.
Ona pierwsza w porywisty wiatr, którego szpony chwytają za włosy. Ja mrugam od pyłu, przez most i za nią. Cegły i wieże. Mrok i farba. Tu życie inne niż to, które mi znane. Nawet schodząc, pnie się w górę. Ona mówi, jak tu brzydko, a ja myślę, nie. Myślę, że to Metropolis.
Ale przyjechałyśmy tu dla Sztuki. Ma bilety, a ja serce, i oby sztuka je porwała. Jednak jej znudzone wzruszanie ramionami zamyka mi usta, więc wzoruję kroki na jej krokach. Zblazowana rzeźbami. Pochylona nad gablotami. Przy obrazach przystaje zwykle na krótko. Więc i ja tak robię, a kiedy tłum się zagęszcza wokół sztuki i coraz ciężej się przecisnąć, gonię ją. Sama to rozbudzam. Chcę uczuć, a tylko myślę i zastanawiam się, czy to źle – w końcu jestem niewinna również w kwestii galerii. Palce i pięty przy jej palcach i piętach, wzdłuż kolejnych rzędów. Dopiero kiedy znika za rogiem, sztuka przyspiesza. Najpierw tylko cząsteczki – pękają szwy po bokach – otwierają przejścia do ciał, które nie są moim. Potem wirują w dal ku chaotycznej wzniosłości. Po czym zastygają i tworzą inne oko, którego nie mogę użyć. Wyostrz, wyostrz, wyostrz, syczy, nauczę cię patrzeć, zawsze będę przy tobie, by wypełnić cię pustką, otoczyć samotnością. PRZESTAŃ. Odwracam się od obrazu. Zbyt szybko i zbyt daleko, by coś widzieć. To przez zbyt długie samotne leżenie w tym ciele. Powinnam znaleźć kogoś, kto poleży w nim ze mną. Tak zrobię. Coś zrobię. Kiedy? Na Boga, wszystko po kolei. Pst, pst, przywołuje mnie i szturcha. A ten wygląda jak jego kutas. W środku jęczę, na zewnątrz rżę. Chodź, chodź, idziemy na kawę, marzę o papierosie.
Zaróżowione uciekamy z powrotem na Camden, śmiejąc się po drodze, i wracamy tam, gdzie Londyn się smaży. Bardziej ziemskie niż goci o poważnych oczach, bardziej ożywione niż travellersi. Jeszcze nie przyjaciółki od kataklizmów, ale wystarczająco blisko i pod dostatkiem na Koniec Świata.
Sobota oddalona o kilometry od innych moich sobót. Wycieczki do Kwik Save i Help the Aged. Targ, jeśli byłam przy forsie – McDonald’s, jeśli nie. Pospieszne uczenie się kwestii, palenie szlugów albo leżenie w łóżku i zaginanie rogów Sołżenicyna. Lokator mojej gospodyni robiący napar z kapusty o wpół do szóstej. Ukradkowe oglądanie u niej telewizji aż do jej powrotu o dziewiątej. Albo na górze, poniewieranie czasu, tak by rozciągnął się nad sobą – po pewnym czasie popadasz w przygnębienie. To niebezpieczna krawędź. Wraz ze zmierzchem nadchodzi oglądanie ślizgających się świateł. Bateria umiera i mój walkman zamiera. Za rozproszonym czasem czeka odrobina bólu. Drobny łyczek. Ledwie zauważalny. Niemal ładne różowe płatki wypala papieros na mojej skórze. Są też bukiety, najbardziej różowe przy goleni, wędrujące wzdłuż mojego uda. To lina, która wyciąga mnie z godzin w samotności i odpowiada, kawałek po kawałku, wszystkim rozrywkom, które znam. Dziś wieczorem nie wejdę jednak do tego ogrodu, bo: Patrzcie na mnie, jestem na mieście z przyjaciółką.
Pięć godzin później, z kośćmi przeżartymi przez drinki, kolekcjonuje mężczyzn zabiegających o jej względy. Przyćmiona przez pozłotę jej wirującej grzywy wypalam sobie basen, z którego wychodzę tylko po to, by na chwilę zanurzyć się w ich płomieniach. Tak, dzięki albo: Ekstra! Znamy się ze szkoły, tłumaczy z rodzajem płynnego niedbalstwa, którym chciałabym musnąć własne kolana. Przyciąga ich jej zblazowanie. Przyciąga i mnie i gdybym była nimi, wybrałabym natychmiast jej zabawne ha, ha zamiast mojego zabawnego dziwactwa to nic zaskakującego. Poza tym moje pijane oko znowu widzi siebie, ale porzuciło sztukę i spikowało ku bardziej ziemskim skargom: niepłaski brzuch versus krzykliwe pragnienia. Głowa do góry, kochanie, to może się nigdy nie zdarzyć, kpi jeden z nich. A może już się wydarzyło? Ożeż ty! – mówi ona, więc się uśmiecham. Ona naprawia ukryte głębie, a ja wertuję umysł, żeby skuteczniej nawiązać kontakt z pomieszczeniem. Sukces nadchodzi Patrz. Gdzie? Kolesie z naszej szkoły. Tak? Tak! I przyzywa ich ku nam. Kiwają głowami, szklanki w górę i przedzierają się ku. Panie. Panowie. Jezu, ponad moimi uszami każda myśl prowadzi do seksu. Gdybym musiała wybierać, którego bym wzięła? Nie wiem, ale jakaś zirytowana dziewictwem pętla w moim ciele mówi: Wybierz wreszcie, żeby coś z tym zrobić. Wybierz i stań się osobą, która zawsze może wybierać. Dobrze więc, starannie, wybierz najlepszego. On. Z egzaminu. Zły wybór. Od razu widzę. Jednak ustalenie przyczyny sprawia, że jest okej, nawet ciekawie, przepowiadając przyszłość z drugiego końca stołu, widzę ją i jego w ostrożnym złączeniu. Pełne aluzji rozmowy, bezceremonialnie proponowane papierosy. Ona zajęta jego kolegą, ale on utkwił wzrok w jej szyi. Namacalny w tym zadymionym powietrzu wątek, którego żadne nie może pominąć. Więc to on był z nią ostatniej nocy, a jej zaciśnięte usta unieważniają wcześniejsze żarty. Podoba jej się, a jemu? Nie wiem. Siedzi w moim martwym punkcie razem z pozostałymi mężczyznami. Co zabrał z jej ciała? Jak wygląda bez ubrań? Znam ich sekret, ale przebywam na zimnie, ja i moje bezcielesne oko.
Rzucam przekleństwo. Kurwa, zdrętwiała mi noga i próbuję rozruszać. Musisz siku? Nie, zdrętwiała mi noga. Przestań, przez ciebie mi się zachciało. Sorry. Do kurwy nędzy, złaź z mojego palca. Sama sobie złaź, do kurwy nędzy. Ej, zostaw ją w spokoju. Nieważne, idę do domu. Nie idź jeszcze. Nie, jestem zalana w trupa. Też idę. Nie, ty zostań. Słuchaj, parę osób chciało już ruszać, więc może wszyscy się zbierajmy?
Zataczając się piwem, idę w jej ślady. Słodkie Pa, pa! – do zalotników, którzy nie idą z nami. Potem na zewnątrz, w miażdżące tłumy na ulicy, niezdarnie stąpamy pośród nich. Czwórka czy szóstka. Oddaję im stery. Zakończony wieczór dla mnie, ale nie dla niej. Przy nim skromniejsza w upiciu. Czy to prawda? Ciekawe czemu? Nawet gdy alkohol zrywa ze mnie płaty, nie mogę uciec od publiczności, którą sama się staję, więc na prywatnym pokazie ich gry poprzestaję. Nadal bawią się w przyjaciół. Nadal bez dotyku. Czemu? Gdybym miała. Gdyby ktoś. Zamknij się, jesteś po prostu o wiele bardziej pijana i nie radzisz sobie tak jak oni. Pod jej bramą się poddaję. Dobranoc i pocałunek. Miły dzień, dobrze się bawiłaś? Tak. On tylko wejdzie na górę, żeby pogadać. Jasne. Zmierzają do jej alkierza, a ja i ten, który został, odwracamy się i ruszamy ku Kentish Town.
Odprowadzić cię do domu? Nie, dzięki, wszystko w porządku. Sporo wypiłaś. Ty też. I? I? Nie denerwuj się, chodź, przejdziemy się. Początki jesieni. O czym ty mówisz? Chłodno, nie uważasz? Chyba jesteś bardzo pijana. Dżentelmen z ciebie. Uważam, że jesteś bardzo pijana, milady. Tak lepiej. Owszem. Zalani, ale przyjaźni, skręcamy w Anglers Lane. Witryny sklepów przy mojej twarzy sprawiają, że mózg mi się powoli na papkę warzy. Nawalona dziewczynka przemyka po szybach, a on występuje w teatrze gadka szmatka szmatka. Moje oczy mkną w górę, daleko ponad równowagę ciała. Sięgają aż ku gwiazdom, a świat się kołysze. O rany, uważaj, nie uderz się w głowę. Chciałabym, żeby ta noc i to kołysanie mogły być na co dzień. To twoja ulica? Tak. Dłoń na mojej talii. Brama skrzypi. Torebka. Klucze w drzwiach. Oceniam go, nie gorszy od innych, a moje sieci drgają. Dzielę przestrzeń. Dzielę znowu. Chcesz wejść? Dzięki, nie tym razem. Odwracam wzrok i patrzę w niebo. Bardzo mi się przydaje. Może innym razem? – pyta on. Nie, odpowiadam. Gospodyni i tak by mnie zabiła, jestem zbyt pijana i nie myślę trzeźwo, dzięki za odprowadzenie. Nie ma problemu. Dobranoc. Nienaruszona. Rusza dalej ulicą. Byłam i wciąż jestem nienaruszona. Nie ma problemu. Bez paniki. Nienaruszona idzie do łóżka. Będzie dobrze. Przecież mężczyźni tego nie widzą.
Przecież nie ma jeszcze niedzieli i. Niedziela nie jest warta swojej ceny.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Pomniejsi wędrowcy to pięćdziesiąta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride