Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Poniemieckie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
13 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poniemieckie - ebook

„Poniemieckie” to błyskotliwa opowieść o losach domów, cmentarzy i rzeczy, od szaf po oleodruki. Karolina Kuszyk – sama „wychowana na poniemieckim” – tropi ślady, wczytuje się we wspomnienia osadników i przesiedleńców, a przede wszystkim rozmawia – z przedstawicielami trzech pokoleń ludzi mieszkających w poniemieckich domach i korzystających z poniemieckich przedmiotów, ze zbieraczami i kolekcjonerami, z poszukiwaczami niemieckich skarbów, z regionalistami z ziem zachodnich i północnych odkrywającymi przedwojenną historię swoich małych ojczyzn. I zadaje pytania. Czym są dla nas poniemieckie rzeczy? Wdzięcznymi, lecz niewiele mówiącymi gadżetami w rodzaju obrazka z Aniołem Stróżem przeprowadzającym dzieci przez kładkę nad przepaścią? Obcymi śmieciami, na których rodzice i dziadkowie musieli się urządzać, bo nie mieli innego wyjścia? Jak bardzo dom poniemiecki musiał się napracować, żeby zasłużyć na miano polskiego? A co się stało z niemieckimi cmentarzami na ziemiach przyłączonych do Polski w 1945 roku?

Opowiadając o tym, jak biografie poniemieckich domów, rzeczy i cmentarzy splatały się z losami ich polskich spadkobierców od powojnia po współczesność, autorka zastanawia się także, czym jest dziś polskość i ile obcości potrafimy znieść w tym, co określamy mianem własnego.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-673-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Taż przecie to ksiądz jeszcze poniemiecki” – mówi Mania Pawlakowa, gdy babci Leonii zbiera się na umieranie, a ksiądz, wezwany, żeby udzielić jej ostatniego namaszczenia, jest, no cóż, Niemcem. „Bóg ten sam co w Krużewnikach” – odpowiada Pawlak, choć z niejakim wahaniem^(). Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Pan Bóg niemiecką spowiedź uzna i babcię Leonię „dopuści”, jeśli nie od razu do nieba, to przynajmniej do czyśćca.

Niemiecki ksiądz po objęciu władzy przez polską administrację stał się, jak widać, już trochę swój, poniemiecki, na podobieństwo mienia i inwentarza. W innej scenie Samych swoich Witia, syn Pawlaka, wybiera się do miasteczka na szaberplac, żeby kupić kota i zaradzić pladze myszy w obejściu. Koty na sprzedaż są, a jakże. Pewnie poniemieckie, zastanawia się głośno Witia. Coś pan, z centralnej Polski je wiozę, protestuje z mocą handlarz. Kot z miasta Łodzi, którego Witia kupił ostatecznie za dwa worki pszenicy i rower, okazał się zresztą łowny i sprawiał się doskonale, świadcząc usługi w dwóch gospodarstwach, na przemian to w Pawlakowym, to w Kargulowym. A w niedziele i święta dorabiał sobie u sołtysa.

Zawsze uważałam, że gag o kocie z miasta Łodzi miał pokazywać w krzywym zwierciadle niechęć repatriantów do wszystkiego, co niemieckie. Nie przypuszczałam, by koty z centrali rzeczywiście cieszyły się większym powodzeniem od miejscowych. Ale autor scenariusza Samych swoich Andrzej Mularczyk wcale nie przesadził. Zrozumiałam to dopiero niedawno, gdy zaczęłam czytać pamiętniki pionierów osadnictwa. Pewna rolniczka z Mazur, wspominając plagę gryzoni z 1946 roku, pisała o ludziach, którzy robili na kotach interesy, przywożąc je z Polski centralnej i sprzedając po dwieście złotych za sztukę. To bardzo dużo – kwintal pszenicy kosztował wtedy pięćset złotych. Wygląda na to, że poniemieckie koty albo nie wyrabiały się z łowieniem myszy, albo też, biorąc rozbrat ze swoją kocią naturą, odmawiały służby w ramach antypolskiego sabotażu.

Krowa też mogła być poniemiecka. „Jeżeli Obywatel ma zaświadczenie z jednostki wojskowej o przydziale krowy ze stwierdzeniem, że była własnością wojska, krowa taka nie może być uznana za poniemiecką” – odpowiada na list targanego wątpliwościami obywatela dziennikarz dwutygodnika „Osadnik na Ziemiach Odzyskanych” w 1948 roku.

Poniemieckie były domy, budynki użyteczności publicznej, fabryki, drogi, kościoły, cmentarze, a także przedmioty codziennego użytku: kredensy i szafy, stoły i krzesła, maszyny i narzędzia, naczynia i akcesoria kuchenne, ubrania, obrazy na ścianach i weki w piwnicach. Poniemieckie były ziemniaki, z których pędzono arcypolski bimber. Ale też grzybnia i zwierzyna w lasach oraz szpalery lip wzdłuż wiejskich dróg. Jednym słowem: wszystko. Polski Rząd Tymczasowy próbował stworzyć stan po już 6 maja 1945, na pół roku przed postanowieniami poczdamskimi zatwierdzającymi nowy przebieg granic, poprzez ustawę o majątkach opuszczonych i porzuconych. W myśl ustawy majątkiem opuszczonym było mienie nieznajdujące się w posiadaniu właściciela, zaś porzuconym – wszelki majątek ruchomy bądź nieruchomy będący własnością lub będący w posiadaniu państwa niemieckiego, obywateli niemieckich czy też osób, które „uciekły przed Armią Czerwoną i nie wróciły”. Formalna konfiskata niemieckiego mienia, już po przekazaniu Polsce ziem po Odrę i Nysę Łużycką w sierpniu 1945 roku, nastąpiła na mocy dekretu z 8 marca 1946 roku. Wówczas to własnością skarbu państwa stał się wszelki majątek Rzeszy Niemieckiej i byłego Wolnego Miasta Gdańska oraz obywateli Rzeszy, z wyjątkiem „osób narodowości polskiej lub innej przez Niemców prześladowanej”. W nazwie dekretu majątki porzucone zostały zmienione na poniemieckie.

Swastyka

Ta książka zaczęła się trzy lata temu w Legnicy, gdy odwiedzaliśmy z mężem moich rodziców. Zmywaliśmy akurat naczynia po kolacji. Nagle mąż ryknął jak poparzony i zawołał:

– A to co?!

Patrzył, a raczej wpatrywał się w mały, zielony symbol na spodzie odwróconej do góry dnem białej fajansowej miski, w to miejsce, gdzie zazwyczaj widnieje fabryczna sygnatura naczynia. Nasza miska też ma sygnaturę, tylko że w kształcie swastyki. Niewielkiej, bo niewielkiej, chciałoby się powiedzieć „dyskretnej” – ale jednak swastyki. Symbol hitlerowskiego zła jest wpisany w koło zębate, a malutkie litery zgrupowane wokół koła układają się w napis „KPM – Modell des Amtes – Schönheit der Arbeit”.

Miska jest w naszej rodzinie od zawsze. Nie stoi na poczesnym miejscu, bo to nie piękno, lecz użyteczność jest jej przymiotem numer jeden. Doskonale nadaje się do ucierania ciasta i mieszania kutii. Nie potrafię wyobrazić sobie bez niej żadnej Wigilii ani Wielkanocy. Ale swastykę zobaczyłam dopiero po blisko dwudziestu latach od wyprowadzki z rodzinnego domu, za sprawą męża Niemca, który nie mógł wyjść ze zdumienia, że symbol hitleryzmu mógł się uchować przez tyle lat w polskim domu. W niemieckich domach trudno sobie dziś wyobrazić naczynia stemplowane swastykami, chyba że są to domy, w których mieszkają neonaziści. Albo podejrzane indywidua, które z tylko sobie wiadomych powodów zbierają hitlerowskie artefakty. Nie wiem, co sprawiło, że swastyki na spodzie naszej miski nie widziałam przez całe lata ani ja, ani nikt z domowników, ale tamtego wieczoru zaczęłam się zastanawiać, ile mamy po domach rzeczy, których poniemieckość stała się dla nas przezroczysta.

Pokolenie, które pamięta pionierskie czasy i okoliczności przejmowania tego, co mocą dekretu stało się po, już odchodzi. Na ziemiach zachodnich i północnych rodzą się wciąż nowi. Bywa, że wrocławianie i szczecinianie częściej niż do Warszawy jeżdżą do Berlina: na koncerty, na zakupy, na studia, do pracy, na lotnisko. Sama po studiach w stolicy i roku pracy na Zamojszczyźnie i w Warszawie przeniosłam się do Berlina. To zaledwie trzysta kilometrów od Legnicy. Inaczej niż w Warszawie, gdzie nie udało mi się – mimo prób – zapuścić korzeni, na berlińskim bruku od razu poczułam się u siebie. A przecież jeszcze do wczesnych lat dziewięćdziesiątych moja rodzinna okolica kończyła się od zachodu na Borach Dolnośląskich. Za nimi była granica z NRD, czyli koniec świata.

Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że krajobraz po tamtej stronie jest tak podobny do naszego, dolnośląskiego. Zresztą w latach osiemdziesiątych nikt z naszego najbliższego otoczenia do Niemiec nie jeździł. W ramach istniejących możliwości wczasowaliśmy się w Bułgarii i Czechosłowacji, w Jugosławii, na Węgrzech i w Odessie. Podczas gdy moje równolatki z Europy Zachodniej spędzały wakacje nad Morzem Śródziemnym, we Włoszech i na Majorce, ja zajadałam arbuzy i granaty nad Morzem Czarnym, jak przystało na dziecko bloku wschodniego.

Niemcy? Te dalsze, choć z jakichś powodów bliższe i łatwiejsze do opisania, interesowały mnie wyłącznie jako kraina czekolady Nussbeisser – z orzechami i foliowym okienkiem – coca-coli w puszkach i magazynu „Bravo”. Te drugie Niemcy, niby bratnie, ale protekcjonalnie przezywane Enerdówkiem, były tuż za miedzą, ale tak, jakby ich w ogóle nie było. Jakby za Borami Dolnośląskimi rozpościerał się krajobraz po katastrofie. Z podobieństwa doświadczeń ludzi, którzy wychowali się w Peerelu i Enerdówku zdałam sobie sprawę, dopiero gdy poznałam przyszłego męża, urodzonego we wschodnim Berlinie, i zaczęliśmy opowiadać sobie swoje dzieciństwo i wczesną młodość.

O uczuciu niewłaściwości

Jest jednak doświadczenie, którego nie dzieliłam ani z mężem, ani z tymi z moich przyjaciół, którzy dorastali w Chełmie, w Warszawie, Poznaniu czy Kole. To doświadczenie życia wśród nie do końca oswojonego krajobrazu i poczucie, że z historią mojego miasta i okolic wiąże się jakiś wstydliwy sekret. Ci, którzy wychowywali się na ziemiach zachodnich i północnych w pierwszym, drugim, a nawet jeszcze w trzecim pokoleniu, próbując zbliżyć się do przeszłości sprzed 1945 roku, trafiali przez długi czas na barierę milczenia. Przeszłość była ukrywana – podobnie jak w tak zwanej dobrej rodzinie ukrywa się wstydliwą tajemnicę czyjegoś niewłaściwego pochodzenia, pisał w 1996 roku wrocławski literaturoznawca i krytyk Andrzej Zawada. Beata Kozak, germanistka i redaktorka naczelna miesięcznika „Zadra”, zapamiętała, że w latach siedemdziesiątych w Szczecinie żaden dorosły nie opowiadał, „jak to się stało, że tu przyjechał”. „Wszyscy byli zajęci pracą, dotrwaniem do pierwszego, do kolejnej wypłaty, wyjazdami na pracownicze wczasy nad morze, normalnością, niewychylaniem się – wspominała Kozak. – Obcość i atmosfera niedopowiedzenia, przemilczania czegoś nieprzyjemnego, były wszechobecne, a więc prawie niezauważalne”. Poeta Tomasz Różycki, który pisał „wszystko mam poniemieckie”, przyznał w 2006 roku w wywiadzie dla „Polityki”, że poczucie obcości w rodzimym Opolu było czasem tak dojmujące, że skłaniało go do prób zakorzenienia się w miejscach o bardziej jednoznacznej tożsamości, na przykład w Krakowie.

My, potomkowie repatriantów i osadników, nie znamy innej ojczyzny. Nie pamiętamy wojny ani wykorzenienia. A przecież wielka przeprowadzka jest ciągle obecna – trwa w rodzinnych opowieściach i anegdotach. W tym, co mówili nasi rodzice i dziadkowie – otwarcie, półgębkiem albo między wierszami – i w tym, o czym zawzięcie milczeli. Historia o układaniu sobie nowego życia na zrębach cudzego, na nie swoim, wciąż chce być opowiadana, jakby jeszcze nie wybrzmiała o niej cała prawda. Nie bez powodu trzy lata temu Jerzy Baczyński i Leszek Będkowski zatytułowali artykuł, który otwierał przewodnik historyczny „Polityki” dotyczący powojennych migracji, Prawdziwa historia samych swoich. Czyżbyśmy więc opowiadali sobie do tej pory historię nieprawdziwą? Nie, ale z pewnością niepełną – i obciążoną politycznymi nadużyciami.

Przez wiele lat po wojnie zamalowywaliśmy niemieckie fasady, ale i tak w co drugim domu zachowały się rzeczy po Niemcach: wagi Alexanderwerk, młynki do kawy, wieszaki z nazwiskami żydowskich kupców, pojemniki kuchenne i cała masa innych rzeczy, czasem niewiadomego przeznaczenia. Państwowa akcja likwidacji „śladów niemczyzny” omijała mieszkania prywatne, nie sięgając dalej niż do bram i klatek schodowych. Decyzja, co po poprzednich właścicielach usunąć, a co zachować, najczęściej należała do nowych mieszkańców. A ci niekoniecznie palili się do usuwania śladów niemczyzny codziennej i domowej. „W domu stała krajalnica do chleba z napisem »Breslau«, a cukier brało się z pojemnika z napisem »Zucker« – mówił w wywiadzie dla wrocławskiej „Gazety Wyborczej” pisarz Piotr Adamczyk. – U wielu moich wrocławskich przyjaciół podobne ślady zachowały się do dziś. Tak jak niemieckie książki w domowych bibliotekach z exlibrisami ich przedwojennych właścicieli”. Edukacja pierwszych dwóch pokoleń przesiedleńców i osadników przebiegała pod znakiem wpajania wrogości lub w najlepszym razie nieufności wobec Niemców, a jednocześnie – jak zauważył historyk literatury i poeta Stanisław Bereś, również wrocławianin – cały kosmos życia codziennego, a nawet gusta „zostały uformowane w obrębie przedmiotów, sprzętów, form i ducha niemieckiego”. Czy to nie zaskakujące, że nikt nie badał jeszcze na szeroką skalę skutków psychicznych konieczności urządzania sobie życia wśród rzeczy niedawnego wroga? Dlatego to właśnie na nich – skutkach – postanowiłam skupić uwagę, przyglądając się polskim losom poniemieckiego.

Jakby piękno emigrowało

Moi dziadkowie ze strony mamy – babcia Stefa i dziadek Zdzisio – przybyli do Legnicy z wielkopolskiej wsi z dwiema walizkami i pierzyną. Nie było im dane obrosnąć rodzinnymi pamiątkami. Babcia Stefa zawsze powtarzała, że dopiero po przeprowadzce do Legnicy zaczęło się dla niej prawdziwe życie. Tu urodziły się dzieci i tu zaczęło się gromadzenie przedmiotów. Wiele z nich miało poniemiecki rodowód. Babcia Marysia, mama mojego taty, repatriantka, która przyjechała spod Lwowa do Sobótki pod Wrocławiem, oprócz paru ubrań przywiozła ze Wschodu książeczkę do nabożeństwa i kilka fotografii. Rodzinne pamiątki moich przodków zmieściłyby się w niewielkiej walizce. A może i to nie. Historia naszej rodziny w poszukiwaniu materialnej podpory – z braku innych przedmiotów – zwróciła się ku tym poniemieckim. Niczym pnąca roślina, która szuka sobie oparcia w czymś stabilnym i trwałym.

Nowi mieszkańcy zaczynali nowe życie i musieli stworzyć siebie od nowa. Przedmioty w tym pomagają. Może dlatego w pionierskich czasach starano się przejść do porządku dziennego nad innością czy obcością zastanych mebli, obrazów, porcelany, akcesoriów kuchennych. Może właśnie dlatego w moim rodzinnym domu przez całe dziesięciolecia nikt nie widział swastyki na spodzie fajansowej miski.

Dorastałam w tej części Polski, której do dzisiaj nikt nie potrafi nadać trafnej nazwy. Była „Ziemiami Odzyskanymi”, „Dzikim Zachodem”, „doklejonym do resztek Polski kawałkiem Niemiec”, a nawet „Niemcami”. Odkąd porzuciliśmy opowieść o powrocie na swoje, bierzemy Ziemie Odzyskane w cudzysłów, a publicyści i naukowcy wolą mówić o ziemiach zachodnich i północnych. Niektórzy próbują lansować określenie Kresy Zachodnie – no dobrze, ale wtedy co z Olsztynem? Jeden z moich znajomych, urodzony w Łodzi, mówi z uporem maniaka o „ziemiach z odzysku”. Pewnie z zemsty za te wszystkie wywiezione z centrali koty. Spotkałam ludzi, którzy używali określenia „Polska poniemiecka”. Sama mówię najczęściej, że pochodzę z Dolnego Śląska.

Miasto, w którym się urodziłam, starano się pozbawić pamięci, a jego historię sprowadzić do prostej formuły prastarych ziem piastowskich. W przedszkolu śpiewaliśmy:

Legnica to moje miasto rodzinne,

milsze jest dla mnie niż każde inne.

Zegar na zamkowej wieży

czas legnickim dzieciom mierzy,

Zegar ten pamięta Piastów

i od wieków służy miastu.

Piosenka nie kłamała, zegar rzeczywiście pamiętał Piastów. Tylko że piastowskie brzmiało w tamtych czasach jak synonim polskiego. Znacznie później, już w erze internetu, na jednej ze stron poświęconych Liegnitz, dawnej Legnicy, znalazłam piosenkę śpiewaną przez tych, którym przyszło opuścić miasto w 1945 roku. Były w niej słowa: „Obcy chodzą ulicami, na których bawiłem się i byłem szczęśliwy”. Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Trudno mi było pogodzić się z tym, że mogę być obca we własnym mieście, bo czułam, że z poniemieckim łączy mnie specjalna więź.

Wychowałam się w dziesięciopiętrowym bloku, w kraju, którego gama kolorystyczna była szara, a rzeczywistość nie oferowała kształtu poza kanciastą bryłą szkół siedmiolatek, biurowców-potworów i domków jednorodzinnych zwanych kostkami. Większość budynków, jakie wtedy budowano, była kanciasta, funkcjonalna, zazwyczaj niedbale wykończona. Tak jakby piękno emigrowało, pisał o Opolu lat osiemdziesiątych Tomasz Różycki w Tomi. Przeczuwałam, że pod warstwą brzydoty musi być coś więcej, i odnajdowałam to coś w przedwojennych przedmiotach, przez długi czas nie zdając sobie sprawy z ich pochodzenia. Nawet te najbardziej praktyczne miały jakieś, wydawałoby się, zupełnie zbędne ozdoby – naddatek przekraczający funkcjonalność. O ten właśnie naddatek chodziło. Był jak odprysk z innego świata.

Przedmiotem z innego świata była popielniczka z napisem „I. F. Richter. Liegnitz Goldberger Str. 2. Lampen und Beleuchtungskörper, Glas- und Porzellanmalerei”. Znalazłam ją w piwnicy dziadków, którzy nie mieszkali w bloku, lecz w kamienicy. Widząc mój pytający wzrok, dziadek powiedział tylko, że to rzecz po Niemcach, i niczego więcej nie tłumaczył. Najwyraźniej zapomniał, że mam dopiero dziesięć lat i szczątkową wiedzę historyczną. Informacja o tym, że w polskiej kamienicy znajdowało się coś niemieckiego, zasiała we mnie niepokój i zaowocowała tym, co psychologowie nazywają dysonansem poznawczym. Na dysonans zareagowałam wyobrażeniem niemieckich żołnierzy w hełmach, ukrywających się w dziadkowej piwnicy, pohukujących hajhitla na przemian z ja, ja, natirlisz i wypalających z nudów mnóstwo papierosów, jak to mężczyźni (były to czasy dla palących). Najpewniej przegonili ich stamtąd czterej pancerni z Szarikiem, a Niemcy, o których wrodzonej ofermowatości przekonywały wszystkie książki i filmy, w takim popłochu brali nogi za pas, że o popielniczce zapomnieli.

Ciemna klatka schodowa też miała swoje tajemnice, którymi zachłystywałam się z entuzjazmem dziecka skazanego na co dzień na życie w bloku. Stiuki na suficie, toczone poręcze, podwójne okna z kolorowymi szybkami, wielkie drewniane drzwi z rzeźbionymi wypukłościami – mury robotniczej kamienicy babci i dziadka miały rodowód dłuższy i zacniejszy niż nasz naprędce postawiony dziesięciopiętrowiec przy ulicy Neptuna, w którym mieszkałam z rodzicami i babcią Marysią. Emanowały obecnością jakichś Innych. Kogo? Odpowiedź nie była prosta, kiedy nie wiedziało się nawet, jak zadać pytanie. Niezadane pytanie dotyczyło rejonów niejasnych, zawikłanych, obwarowanych niepisanymi zakazami. W świecie moich wyobrażeń nie istniał jeszcze żaden pomost, który łączyłby hitlerowców w hełmach z ludźmi, którzy kiedyś mieszkali w kamienicy dziadków, pili herbatę, pracowali, kładli się spać i urządzali swoje mieszkania.

Kamienica dziadków przy ulicy Kartuskiej, za PRL-u – Marchlewskiego, a przed wojną – Karthäuser Straße, należy do Zakaczawia. Dzielnica, rozsławiona na całą Polskę Balladą o Zakaczawiu w wykonaniu legnickiego teatru, była w latach osiemdziesiątych, cóż, może nie reprezentacyjną, ale jednak porządną, robotniczo-emerycką dzielnicą Legnicy. Jej staczanie się w pijacki marazm dopiero się zaczynało i miało trwać długie lata, aż po ostateczny upadek, który dziś, w drugiej dekadzie XXI wieku, mógłby odwrócić już chyba tylko cud. To na Zakaczawiu po raz pierwszy zobaczyłam stare napisy, głównie niemieckie nazwy przedwojennych sklepów, prześwitujące spod warstwy tynku. Stare wyzierało tam spod nowego, jak na palimpsestach – średniowiecznych rękopisach tworzonych na używanym wcześniej materiale piśmienniczym, z którego usunięto poprzedni tekst. W Polsce poniemieckiej usuwanie poprzedniego tekstu udawało się tylko częściowo, bo po latach nowa farba odpadała, wycierała się lub bladła i ukazywała stare napisy, które dopraszały się uwagi przechodnia. Palimpsesty na fasadach legnickich kamienic inspirowały mnie do snucia różnych teorii wieku dziecięcego, na przykład tej, że te tajemnicze gotyckie hieroglify są rodzajem języka sprzed wieży Babel, pradawnego narzecza, którym dawniej musieli mówić wszyscy ludzie.

Historyk Gregor Thum w przedmowie do książki o powojennym oswajaniu Wrocławia Obce miasto. Wrocław 1945 i potem opisał pewne zdarzenie z wakacji w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. Gdy jeździł rowerem po Pomorzu, pewnego dnia zatrzymał się obok starej, wyjątkowo malowniczej zagrody z bocianim gniazdem. Wyjął aparat i zaczął robić zdjęcia. Gdy zobaczył, że pracująca na sąsiednim polu rodzina przerwała zajęcia i podejrzliwie mu się przygląda, w jednej chwili zdał sobie sprawę, że dramat 1945 roku, w wyniku którego wschodnie Niemcy z dnia na dzień stały się polskie, pół wieku później nadal unosi się w powietrzu na polskim Pomorzu, Śląsku czy Mazurach. Fakt, że coś, co dziś jest polskie, było niegdyś niemieckie, najwyraźniej wciąż jeszcze stanowi nieprzezwyciężony problem psychologiczny, pisał Thum. W Wielkopolsce lub w Galicji obcy z aparatem fotograficznym nie wzbudzałby raczej niczyjej uwagi, a już na pewno nie złych podejrzeń.

O budynkach, pomnikach, zabytkach, ulicach i placach, dziełach sztuki i archiwach, które dziś są polskie, a kiedyś były niemieckie, powstało od lat dziewięćdziesiątych mnóstwo prac naukowych. Badacze stosunku do poniemieckiej spuścizny koncentrowali się jednak na tym, co znajdowało się na widoku publicznym. To, co pozostało po Niemcach w mieszkaniach prywatnych, w środku, to, z czym obcowali nowi właściciele – meble, naczynia, oleodruki, popielniczki, wieszaki, mapy, pocztówki – pozostawiono niemal w całości literaturze pięknej. Codziennej materialności, którą odziedziczyliśmy po mieszkańcach dawnego niemieckiego Wschodu, niewiele uwagi poświęcali historycy, etnografowie, kulturoznawcy i socjologowie. Bardzo nieliczne są prace, w których mowa o nastawieniu ludzi do poniemieckich przedmiotów codziennego użytku, pisała w 2015 roku historyczka i kulturoznawczyni Beata Halicka w książce Polski Dziki Zachód, poświęconej kulturowemu oswajaniu nadodrzańskich terenów w powojennych latach.

Od epizodu opisanego przez Gregora Thuma minęły dwie dekady, od premiery Samych swoich ponad pół wieku, a od końca wojny – siedemdziesiąt cztery lata. Czy widok Niemca z aparatem fotograficznym na zachodzie i północy Polski jeszcze wywołuje lęk? O tym, że „jedna trzecia Polaków mieszka w poniemieckich domach”, przypominał w 1995 roku Adam Krzemiński podczas dyskusji o relacjach polsko-niemieckich zorganizowanej w Poznaniu przez „Politykę”, Instytut Zachodni i Radio Merkury. Czy w roku 2019 symboliczna jedna trzecia Polaków wie i pamięta, w jakich domach mieszka? Bo może skutecznie wymietli z nich wszystko, co poniemieckie i wolą nie wiedzieć, kto je budował? Czym są dla nich poniemieckie rzeczy? Wdzięcznymi, lecz niewiele mówiącymi gadżetami w rodzaju obrazka z Aniołem Stróżem przeprowadzającym dzieci przez kładkę nad przepaścią? Cudzymi śmieciami, na których rodzice i dziadkowie musieli się urządzać, bo nie mieli innego wyjścia? Fotografiami obcych ludzi, znalezionymi w szufladzie i przez pokolenia niewyrzucanymi, bo jednak jakoś nie wypada? A może poniemieckie to memento, przestroga, jak dla Magdaleny Grzebałkowskiej, autorki książki reportażu o roku czterdziestym piątym, która jako dziecko martwiła się, że skoro coś jest poniemieckie, to kiedyś może stać się popolskie?

Szukając odpowiedzi na te pytania, zaczęłam przyglądać się historii własnej polsko-niemiecko-ukraińskiej rodziny, której obie części – kresowa i wielkopolska – osiadły na poniemieckim. Zaczęłam rozmawiać z ludźmi, którzy mieszkają w poniemieckich domach i korzystają z poniemieckich przedmiotów. Pytałam kolekcjonerów i poszukiwaczy o poniemieckie dzieła sztuki i wciąż czekające na odkopanie niemieckie skarby. Czytałam materiały archiwalne, przede wszystkim pamiętniki osadnicze, pokłosie konkursów organizowanych przez Instytut Zachodni w Poznaniu w latach 1957, 1966 i 1970, które do dziś znajdują się w poznańskim archiwum, oraz prace polskich i niemieckich badaczy i badaczek kultury materialnej. Rozmawiałam z historykami i historyczkami, regionalistami i regionalistkami, aktywistami i aktywistkami, pracownikami i pracownicami muzeów, pisarzami i pisarkami. Do historii przedmiotów dołączyłam próbę prześledzenia dziejów domu poniemieckiego – i tego, jak bardzo musiał się napracować, by zostać domem polskim – a także opowieść o powojennych losach niemieckich cmentarzy.

Przyglądałam się pierwszemu i drugiemu życiu poniemieckiego – temu, jaki był emocjonalny stosunek nowych właścicieli do przejętego mienia, jak go używano i jakimi znaczeniami obrastało na przestrzeni lat. Byłam ciekawa, w sąsiedztwie jakich przedmiotów ustawiano te poniemieckie, w jakich okolicznościach je gromadzono albo się ich pozbywano. Wreszcie – na czym polegała zmiana nastawienia do poniemieckich przedmiotów, która w moim odczuciu dokonuje się od lat dziewięćdziesiątych, gdy z gratów i śmieci stają się one na powrót rzeczami zasługującymi na uwagę i szacunek.

Niniejsza książka nie rości sobie pretensji do bycia pracą badawczą. Jest osobistym przewodnikiem po losach poniemieckiego w jego codziennej, domowej odmianie, obserwacją uczestniczącą i zapisem z podróży po Polsce, nie tylko zachodniej i północnej – bo poniemieckie, jak się okazało, można znaleźć nawet w Kieleckiem. Pisząc o tym, jak biografie ludzi splatały się z biografiami rzeczy, chciałam choć w części dopowiedzieć to, co – jak mi się wydawało – domagało się dopowiedzenia.…wracaliśmy do domu, ale już nie do domu niemieckiego, ale do domu polskiego.

Ze wspomnień osadnika Stanisława Bani, sołtysa Będlina (obecnie Bydlina)

Był gość, jakich mało, korytarza mu się chciało,

Ale przegrał na tym, panie, bo zabrano mu mieszkanie.

Z piosenki warszawskiego kabaretu z lat czterdziestych

Rozklekotana ciężarówka, a dookoła obcy świat.

Na głowie zmięta rogatywka, a w głowie i w kieszeni wiatr.

Na zachód wiodły wszystkie drogi, z dalekich ziem, z dalekich stron,

Kto by pomyślał, Boże drogi, że tutaj będzie jego dom.

Z piosenki Szli na Zachód osadnicy, słowa Jacek Kasprowy

Majątki Państwowych Nieruchomości Ziemskich w powiecie Złotoria mają duże zapotrzebowanie na wszystkie rodzaje pracowników rolnych. Mieszkanie zapewnione poniemieckie.

Ogłoszenie w dwutygodniku „Osadnik na Ziemiach Odzyskanych”, 1947

Mieszkam z rodziną w poniemieckim domu, czy to już na całe życie będzie ciągle tylko strach i strach?

Z listu mieszkanki Opolszczyzny do senator Doroty Simonides, 1995WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: