Portret w półcieniach - ebook
Portret w półcieniach - ebook
Portret w półcieniach to fascynująca opowieść o polskich artystach – malarzach, rzeźbiarzach, poetach, pisarzach drugiej połowy XIX wieku, którym wypadło żyć i tworzyć nie w Polsce, której nie było na mapie Europy, lecz w austriackim kraju koronnym zwanym Królestwem Galicji i Lodomerii (a ironicznie, lecz w pełni zasadnie: Golicji i Głodomerii). Utalentowani chłopcy z podupadłych dworków szlacheckich, często przy wsparciu prywatnych sponsorów, wyruszali do Lwowa, Krakowa, Wiednia, Monachium, Drezna, Paryża, by kształcić się, rozwijać i zdobywać artystyczne laury. Nielicznym się poszczęściło, zwykle jednak musieli za sukces drogo zapłacić. Jednym z bohaterów książki, którzy zdobyli uznanie jest genialny rysownik Artur Grottger. Dzięki cesarskiemu stypendium ukończył studia w akademii wiedeńskiej i szybko zdobył popularność, szacunek i pieniądze. Niestety jeszcze prędzej je utracił i, skrajnie wyczerpany, ciężko chory, bez środków na życie i leczenie, zmarł w wieku lat trzydziestu, nie osiągnąwszy upragnionego celu: szczęścia małżeńskiego. Śmierć Grottgera w odległym kurorcie francuskim, sprowadzenie jego szczątków do kraju i złożenie ich na Cmentarzu Łyczakowskim w 1867 roku to początek opowieści o twórcy Polonii oraz o tych wszystkich, którzy go kochali, czcili i pamiętali: o Wandzie Monné-Młodnickiej i Karolu Młodnickim, o Janie Matejce, Andrzeju Grabowskim, Parysie Filippim, Danielu Pentherze, Kornelu Ujejskim, Adamie Chmielowskim i wielu, wielu innych.
Portret w półcieniach to utwór prawdziwy w warstwie faktograficznej, zmyślony w warstwie fabularnej. Autentyzm podkreślają, wplecione w narrację, listy Grottgera do ubóstwianej narzeczonej, fragmenty jej pamiętników czy listy Kornela Ujejskiego do „kumy” Młodnickiej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-423-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kołacząc rankiem trzydziestego maja tysiąc osiemset sześćdziesiątego ósmego roku do drzwi Zakładu Naukowo-Wychowawczego dla Panien, mieszczącego się w kamienicy przy placu Świętego Ducha we Lwowie, Karol Młodnicki czuł ekscytację pomieszaną z niepokojem. Wiedział, że za chwilę stanie twarzą w twarz z narzeczoną zmarłego niespełna pół roku temu Artura Grottgera, ponoć najpiękniejszą kobietą Lwowa. Nigdy dotąd jej nie widział, jakoś nie zdarzyło się, może dlatego że po powrocie do kraju częściej przebywał u rodziców w Mikołajowie aniżeli we Lwowie, za to słyszał o niej wiele, bardzo wiele, od Artura. Ilekroć się spotykali, przyjaciel nie mógł przestać mówić o „swojej Pannusi”, „swoim Aniołku”, „najmilszym Dzieciu”, „najukochańszej Pocieszce”… Taki był: gorący, gorejący, jakby w stanie nieustannego wrzenia. Gdy kochał, to najbliżsi musieli o tym wiedzieć i dzielić z nim jego radość i szczęście.
Karol więc, czekając, aż drzwi zakładu panny baronówny Wentz zu Niederlahnstein otworzą się i ukaże się w nich jej piękna siostrzenica, odczuwał nieokreślone napięcie. Chociaż nie znał Wandy Monné, wyobrażał sobie, że śmierć ukochanego była dla tej młodziutkiej dziewczyny ciosem druzgocącym, niektórzy mówili nawet, że z wielkiej boleści pomieszało się jej w głowie, bo chwilami stawała się jakaś dziwna, nieobecna i jakby nie ona, a wtedy nie wiadomo było, co czynić, co mówić i jak się do niej odnosić… Karol obawiał się konfrontacji z rozpaczą Wandy. Tym bardziej, że i on odczuł boleśnie śmierć przyjaciela, nieoczekiwaną przecież i przedwczesną.
Nieoczekiwaną? Czy rzeczywiście? Młodnicki zamyślił się, cofnął wspomnieniami do lat monachijskich, kiedy poznał Artura i sporo czasu ze sobą przegadali. Dobrze pamięta jego barwne opowieści o pierwszej zimie wiedeńskiej, kiedy na śniadanie miał przeważnie cygaro, bo doskonale oszukiwało głód, a na obiad drugie cygaro, na kolację zaś piwo i tylko z rzadka jakieś konkretne, ciepłe jadło, kiełbaski wiedeńskie albo rozbratel z kartoflami, a zgrabiałe i odmrożone ręce nie mogły utrzymać ołówka, ilekroć próbował coś narysować w swoim nigdy nieogrzewanym pokoju, w którym zimą temperatura spadała nawet do zera stopni Celsjusza. Ciągle wtedy cherlał, słabował, ale nie skarżył się na los i nie użalał nad sobą. Biegał po galeriach, muzeach i parkach, albo okutany w futro siedział w swojej biednej stancyjce, niczym niedźwiedź w gawrze, i czytał, czytał… (No i wzdychał do kolejnej ukochanej, gdyż co najmniej raz na tydzień zakochiwał się w jakiejś wiedeńskiej ślicznotce; głód miłości i potrzeba adoracji były w nim silniejsze bodaj niż głód jadła i potrzeba zaspokajania go). Może wtedy zaczęła się choroba płucna, która go pokonała w ciągu dziewięciu lat?
Może… A pierwszy raz powaliła go jakaś nieokreślona słabość na długie pięć miesięcy w maju sześćdziesiątego roku, kiedy kończył pracę nad cyklem o Warszawie. Pochorował się tak ciężko, że wszyscy obawiali się o jego życie. Nie było wiadomo, co mu jest. Lekarze mówili o skrajnym wyczerpaniu psychicznym… To prawda, że mocno i głęboko przeżywał tragiczne wydarzenia warszawskie. Gdy Staś Tarnowski relacjonował przebieg lutowej demonstracji patriotycznej, podczas której kozacy zmasakrowali nahajkami i stratowali wielu ludzi, w tym kobiety i dzieci, a potem zaczęli strzelać do tłumu i padło pięciu zabitych, Artur płakał rzewnymi łzami… Niezmiernie poruszył go opis placu Zamkowego z pochodem demonstrantów niosących martwe ciała ofiar i krzyczących: „Hańba mordercom!”. Był pewien, że „zaczęło się” i „Warszawa pierwsza się podnosi”. W stanie nadzwyczajnego uniesienia i napięcia studiował doniesienia ze stolicy Królestwa w porannych, popołudniowych i wieczornych dziennikach, a potem gorączkowo przenosił na papier obrazy, które jak szalona wytwarzała jego wyobraźnia, rozpalona dziennikarskimi rewelacjami (miasta nigdy nie widział, nie był w Królestwie). W ciągu kilku, może kilkunastu dni powstał cykl o cierpiącej i zbuntowanej Warszawie, przejmujący cykl, który przyniósł mu rozgłos. Nic dziwnego, że się wyczerpał, wypalił. Do grudnia był jak półumarły…
Karol drgnął i wrócił do rzeczywistości. W uchylonych drzwiach stała niska i drobna, pięćdziesięcioletnia kobieta o mądrych i dobrych czarnych oczach w brzydkiej twarzy i przyglądała mu się wyczekująco.
− Nazywam się Karol Młodnicki… Przyszedłem na prośbę panny Wandy Monné…
− Wiem, wszystko wiem – przerwała mu łagodnie. Głos miała cichy, miękki, lecz stanowczy. Patrzyła na Karola uważnie, z takim wyrazem twarzy, jakby myślała: „Kolejny artysta w naszych progach… Trzeba przyznać, że nader urodziwy i dobrze mu z oczu patrzy. Oby tylko nie zakochał się w naszej Wandzie, oby nie…”. – Siostrzenica uprzedziła mnie, że pan przyjdzie, aby u nas pracować nad dekoracjami do sarkofagu. Jest szczerze wdzięczna, że pan się podjął tego zadania… Sama nie może dziś wyjść do pana, niestety, nie czuje się dobrze… Ale ufa panu i zdaje się we wszystkim na pański gust i wyczucie chwili. Wszystko przygotowała: stół, kartony, kredki, nożyce, kleje, rysunki i fotografie rysunków Grottgera, które mogą być panu przydatne. Czasu jest dużo więcej, niż miało być. Trumna nie przybędzie do Lwowa przed szesnastym czerwca, jak zapowiadano, zacny pan Krajewski bowiem, który ma ją eskortować od samego Amélie-les-Bains, czyli od podnóża Pirenejów, a to bez mała dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, musi się borykać z coraz to innymi przeszkodami natury biurokratycznej i pieniężnej. Ten szlachetny człowiek zapowiada, że dobrze będzie, jeżeli transport z ciałem naszego nieodżałowanego przyjaciela dotrze do Lwowa na początku lipca. A dziś mamy trzydziesty dzień maja. Proszę za mną – zakończyła panna Wentz i poprowadziła przybysza w głąb mieszkania.
Karol szedł za swoją przewodniczką i myślał, że to na nią, strażniczkę Wandzinej cnoty (o dziwnym przydomku „Cit”), Artur tak często zżymał się, przeważnie jednak, jak to on, dobrotliwie lub żartobliwie, gdyż kontrolowała jego korespondencję z narzeczoną, a w początkowym okresie narzeczeństwa sama pisywała do niego w imieniu Wandy, od niego zaś żądała, by listy przeznaczone dla ukochanej adresował do niej, panny Teresy Wentz. Artur więc, gotów uczynić wszystko, byle tylko dostać swoje „Dziewcząteczko”, posłusznie wypełniał wszystkie życzenia Cita, nawet takie, które naruszały jego prywatność i obrażały go w jego męskiej dumie. Karol wzdrygnął się na myśl, że to jego listy miłosne miałaby czytać jakaś obca, stara kobieta, ale rozumiał sytuację przyjaciela: Wanda, jako niepełnoletnia, nie była niezależna. Matka i ciotka były zobowiązane nieugięcie strzec jej reputacji.
– Wybrałyśmy dla pana – odezwała się znowu panna Wentz, krocząc szybko i energicznie − niewielkie, ale jasne pomieszczenie w moim zakładzie; zazwyczaj służy ono uczennicom jako pracownia rysunków i prac ręcznych, ale bez najmniejszej szkody dla ich edukacji może przez pewien czas posłużyć panu w jego zbożnym dziele. Jest tam duży stół, podręczny stolik, wygodny fotel, a ja już zadbam, aby nikt panu nie przeszkadzał. Na każde zawołanie będzie też dla pana kawa, herbata, woda, a w razie potrzeby także skromny posiłek.
Przeszli przez obszerny przedpokój i zatrzymali się przed drzwiami rekomendowanej pracowni. Panna Wentz otworzyła je, przepuściła gościa przodem, pożegnała go i oddaliła się do swoich zajęć. Karol wszedł, rozejrzał się, podszedł do stołu i złożył na nim rulon białego bristolu, który przyniósł ze sobą, oraz pękatą tekturową tekę sporych rozmiarów. Potem zdjął długi, oliwkowy żakiet i powiesił go na oparciu krzesła, rozluźnił krótki, jasny krawat, po namyśle zdjął jeszcze kamizelkę – majowy ranek był bardzo ciepły, zanosiło się na upał – wyjrzał przez okno na tonący w świeżej zieleni plac Świętego Ducha i wreszcie zasiadł do pracy. Nie spieszył się, zbierał myśli… Wiedział, że dekoracja musi być wyjątkowa, niepowtarzalna… Nie tylko ze względu na Artura, wielkiego artystę. Także ze względu na nią, jego Miłość i Muzę…
Otworzył tekę i wyjął projekty, które przygotował zawczasu, wedle własnych pomysłów, lecz stosownie do sugestii, jakie mu podsunęła w liście Wanda. Chciał je przedstawić pannie Monné do akceptacji lub korekty, ale nie dała mu takiej szansy, przynajmniej na razie… Trudno, poradzi sobie bez niej. Najwyżej potem poprawi. Jedno było dlań bezsporne: musi dołożyć starań, aby z dekoracji katafalku wynikało jasno, kogo kryje złożona na nim potrójna trumna i jak wielce zasłużył się Polsce, zresztą nie tylko Polsce, bo i światu, zamknięty w owej trumnie artysta. Z elementów Warszawy, Polonii, Lituanii, Wojny musi powstać kompozycja, która da wyobrażenie o jego geniuszu oraz równym geniuszowi patriotyzmie. Karol znał te cykle, pierwsze, najwcześniejsze z autopsji, późniejsze z reprodukcji litograficznych lub z fotokopii, niektóre zaś zaledwie z relacji znajomych lub z recenzji prasowych. Warszawę I widział w Wiedniu, w mieszkaniu Grottgera, jeszcze w roku sześćdziesiątym pierwszym. Pojechał tam specjalnie po to, by ją obejrzeć, gdy tylko zrobiło się głośno o cyklu siedmiu rysunków poświęconych dramatycznym wydarzeniom w stolicy Królestwa. Nieduże, szarobrązowe kartony, które pokazał mu Grabiec (bo Artur wciąż polegiwał po chorobie), wywarły na nim wielkie wrażenie, a trzy ostatnie: Pierwsza ofiara, Wdowa i Zamknięcie kościołów, poruszyły go do żywego. Niepozorne, kredkowe, a jakże mocne w swej wymowie i jak doskonałe w artystycznej ekspresji! Jednak prawdziwym wstrząsem był dla Karola widok samego Artura, który po pięciu miesiącach ciężkiej niedyspozycji wyglądał jak własny cień… Szczęśliwie, niebezpieczeństwo minęło i chory wracał do życia.
W listopadzie tegoż roku raz jeszcze przybył Młodnicki do stolicy cesarstwa, ażeby obejrzeć te same kartony na wystawie w wiedeńskim Kunstvereinie. Sam się przecież do tej wystawy przyczynił. Grot nie chciał wystawiać Warszawy, nie wierzył, żeby jego skromne, czarno-białe rysunki o dramatycznej treści mogły kogokolwiek w rozbawionym Wiedniu zainteresować, Karol więc rzucił myśl, by przyjaciele i bliscy artysty sami, bez jego wiedzy, zajęli się urządzeniem pokazu w wiedeńskim Towarzystwie Artystycznym. Tak się też stało i wkrótce Grot musiał przyznać, że nie docenił wiedeńczyków. Przybyli tłumnie, by podziwiać oryginalne rysunki „Aus Warschau”, a dzienniki pisały o „niezwykłym talencie” polskiego twórcy, zaś jeden z nich, bodaj „Illustrierte Zeitung”, nawet zamieścił reprodukcję Zamknięcia kościołów. Sukces był pełny, Grottger nie posiadał się ze szczęścia! Co prawda, w połowie grudnia tegoż roku cenzura zdjęła cykl z wystawy, ale w obiegu były już tysiące kopii fotograficznych i nic nie mogło powstrzymać ich przenikania do wszystkich podbitych krajów Europy, a nawet świata… A Warszawa, zakupiona przez hrabiego Włodzimierza Dzieduszyckiego (za sześćset florenów!), trafiła tam, gdzie powinna była trafić, czyli do rodzinnego kraju malarza.
Warszawę II Karol zdążył zobaczyć także w wiedeńskim mieszkaniu Artura, nim została wysłana na Wystawę Powszechną w Londynie i tam od ręki sprzedana, tak że nikt w kraju już nie mógł jej wystawić. Choć minęło od tamtych dni sześć lat, wciąż miał w oczach Plac Zamkowy i Sybir, dwa kartony, w które artysta włożył całe swoje polskie serce… Trzeba je włączyć do dekoracji, koniecznie!
Polonię, wstrząsający rapsod powstańczy, Karol znał na pamięć, ponieważ był świadkiem narodzin wszystkich dziewięciu kartonów cyklu. Przebywał wtedy w Wiedniu i wiele czasu spędzał u Artura.
Wojny jednak nie miał okazji obejrzeć. Grottger zaczął pracę nad tym cyklem jesienią sześćdziesiątego szóstego roku w Porębie pod Oświęcimiem. W gościnnym dworze hrabiostwa Bobrowskich powstał pierwszy z zamierzonych jedenastu kartonów antywojennych, czarno-biały, kredkowy obraz, na którym Artysta (Grottger) wyrusza ze swą Beatrycze (Wandą) w dantejską wędrówkę przez „padół płaczu”. Pozostałe części cyklu stworzył Grot lub dopracował już w Paryżu… Pojechał tam w końcu tegoż roku, aby swym dziełem o uniwersalnym przesłaniu wstrząsnąć sumieniami ludzi całego świata, a przy okazji zdobyć fortunę, niezbędną do urzeczywistnienia planów małżeńskich… Nie podbił świata, nie poruszył sumień, rozchorował się i zmarł. Wojna zaś, zakupiona za dość skromną sumę ośmiu tysięcy florenów przez cesarza Franciszka Józefa, wprost z Wielkiej Wystawy Powszechnej trafiła do prywatnej cesarskiej galerii. Na szczęście wielu Polaków, a wśród nich lwowscy przyjaciele Artura, Karol Maszkowski i Daniel Penther, przybyło do Paryża na ową słynną wstawę i ci mieli szczęście zobaczyć ostatni z wielkich cykli artysty bądź w sali wystawowej, bądź w paryskim mieszkaniu Grota, a ponadto zarówno Maszkowski, jak i Penther przywieźli sobie fotograficzne reprodukcje kartonów Wojny i pokazywali je znajomym. Od Penthera Karol dostał pocztówki z Kometą, Pożegnaniem, Pożogą i Głodem oraz dowiedział się o Wojnie wszystkiego, czego z cudzych słów dowiedzieć się można, a więc i dużo, i mało, zbyt mało… Liczył jednak na to, że w zasobach Wandy znajdzie fotografie wszystkich jedenastu kompozycji. Od Penthera wiedział, że Artur, pracując w wielkim pośpiechu nad cyklem (wystawa już działała, a on wciąż był niegotowy), zamawiał u pewnego znanego w Paryżu polskiego fotografa, niejakiego Wiktora Skrzyńskiego, fotokopie kolejnych kartonów i rozpowszechniał je, rzecz jasna, nie za darmo. Coraz pilniej mu było do małżeństwa z Wandą, wpadł więc na pomysł sprzedawania owych fotokopii w dziesiątkach egzemplarzy i ciułania grosza do grosza. Nietrudno się domyślić, że Wandzie jako pierwszej posyłał reprodukcje swoich paryskich prac. Ale i od cesarza mogła otrzymać kopie Wojny. Wszak po śmierci narzeczonego pojechała z panią Krystyną Grottgerową do Wiednia, ażeby w cesarskiej galerii obejrzeć ten ostatni owoc trudu Artura, może więc przy okazji przywiozła odbitki fotograficzne?! Cesarz ponoć, jak głosi plotka, był dla pań pogrążonych w żałobie nad wyraz łaskawy…
Karol sięgnął po najbliższy leżący na stole album: Warszawa – rysował Arthur Grottger. Publié par Miethke et Wawra Editeurs d’Estampes á Vienne. Prix Francs 25 – 6 2/3 Thaler – 12 Florins, Insp. I. Haller. (In folio). Pierwsze wydanie pierwszego cyklu! Z roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego! Po francusku, a więc z myślą o szerszym odbiorcy, także polskim! Z ceną we frankach, talarach i florenach! Toż to prawdziwy cymes! – Karol aż zacierał ręce z ukontentowania. Pamiętał czasy, kiedy przed wystawami księgarń wiedeńskich zbierały się gromadki ludzi zaintrygowanych księgą z tytułem Warszawa oplecionym cierniami. Potem tę księgę widywał we wszystkich krakowskich i lwowskich domach, w których bywał… Sam ją miał w domu rodziców w Mikołajowie.
Sięgnął dalej: Polonia − w takimż wydaniu! Pokręcił głową z uznaniem dla Miethkego: wydawca z prawdziwego zdarzenia! Nie tylko poznał się na wartości prac polskiego artysty, ale odważnie podjął ryzyko ich upowszechniania! Wszak Polonia była w swej wolnościowej wymowie nie mniej radykalna niż Warszawa i musiała drażnić zaborcze władze! Zresztą od pewnego czasu austriacki grunt i tak palił się pod nogami Grottgera. Ostrzeżony przez któregoś z przyjaciół, bodaj przez wiernego „Papcia” (czyli hrabiego Aleksandra Pappenheima), o grożącym mu uwięzieniu, uciekał Artur chyłkiem z Wiednia w lipcu sześćdziesiątego piątego roku…
Karol odłożył na bok Wieczory zimowe, które już kiedyś u kogoś widział (Wanda wypożyczała niektórym przyjaciołom ten swój skarb – dar Arturowy!), i z zapałem wziął się za wertowanie Albumu paryskiego. Penther opowiadał mu o tym drugim z kolei, rewelacyjnym, jak twierdził, albumie, który Artur skomponował dla narzeczonej, chciał więc jak najszybciej poznać jego zawartość. Nie zawiódł się: znalazł w Albumie paryskim wszystko, czego szukał, a nawet znacznie więcej! Długo i z uwagą przyglądał się fotografiom kartonów Wojny, przy Alegorii wojny, wycofanej z cyklu przez Artura, zamyślił się nad zasadnością decyzji twórcy, a dech mu zaparło, gdy pod koniec albumu natrafił na reprodukcje Muzykantki i Głowy starca, dwóch obrazów, ołówkowego i olejnego, zaiste wybornych! Dlaczego Penther słowem mu o nich nie wspomniał? Czyżby Artur mu ich nie pokazał? A może powstały później, już po wyjeździe Daniela z Paryża? Na krótko przed katastrofą? Karol patrzył i patrzył: kobieca postać w bieli, ze skrzypcami w rękach, wyobrażała Muzykę! Wzniosłe piękno nieśmiertelnej muzyki Beethovena! „W jakimż stanie ducha musiał ją tworzyć, że wyszła mu taka nieziemska!?” – myślał. Było dlań oczywiste, że twórca Muzykantki (ale i Głowy starca) to był nowy Grottger, jeszcze nieznany, sposobiący się do przekroczenia kolejnej granicy…
Drzwi pracowni otworzyły się i młoda dziewczyna w gustownym fartuszku weszła bezszelestnie, postawiła na stoliku tackę z dzbankiem oraz filigranową filiżanką i ze słowami „pani przysyła” zniknęła. Nawet nie zdążył jej podziękować.
WANDA
Od dnia piętnastego grudnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego roku, w którym profesor Karol Maszkowski osobiście powiadomił pannę Monné o śmierci narzeczonego, Wanda prawie nie wychodziła ze swojego pokoju. Przez pierwsze dni nie dawała znaku życia, zamknięta na klucz od środka, nie przychodziła do jadalni na posiłki, nie pojawiała się w salonie ani w kuchni, do łazienki przemykała cichcem, kiedy wiedziała, że nie natknie się ani na matkę, ani na ciotkę. Bała się konfrontacji z tymi kobietami, które w chwili tak trudnej dla niej, tak dramatycznej, zawiodły ją boleśnie, jakby nie córką ich była, lecz osobą obcą i obojętną, niewartą poświęcenia, niegodną ofiary. Wiedziała, że nie powstrzyma się przed wybuchem, którego potem przyjdzie jej żałować. Tyle w niej było żalu do nich, tyle gniewu, tyle − Boże, jakże to możliwe?! − pogardy…
Gdy pukały do drzwi jej pokoju, na przemian matka i ciotka (Mic i Cit, jak je nazywała), gdy namawiały, przekonywały, nalegały, nie odzywała się albo prosiła, żeby zostawiły ją w spokoju, bo chce być sama… m u s i być t e r a z sama… Dawały więc za wygraną i przez służącą przesyłały posiłki, które dziewczyna stawiała na tacy pod drzwiami, a po kilku godzinach zabierała, nietknięte lub ledwo naruszone.
Wanda godzinami leżała na łóżku, ubrana, uczesana, nieruchoma, jakby nieżywa, lub siedziała przy swoim sekretarzyku i wpatrywała się w telegram, który doręczył jej piętnastego grudnia przed południem profesor Karol Maszkowski.
Gdy tamtego dnia wkroczył do salonu, niezapowiedziany, o nietypowej porze, uroczysty i pełen niezwykłej powagi, od razu pojęła, że stało się to, o czym wiedziała już, że jest nieuchronne i że nastąpi bardzo szybko. Od kilku dni z drżeniem serca wyczekiwała wieści od Krajewskiego. Wyraz twarzy przybysza nie pozwalał się łudzić. Maszkowski przez chwilę milczał i patrzył na Wandę, poruszony jej wyglądem: mizernością i śmiertelną bladością policzków, rozpaczą czającą się w oczach. Wzdrygnął się: nigdy jeszcze w niczyich oczach nie widział takiej rozpaczy. Pomyślał: „Ona już wie!”. Zrozumiał, że nie musi dobierać słów, są bez znaczenia, wyjął więc z kieszeni surduta telegram, rozpostarł go i odczytał, a potem oddał Wandzie, choć to nie ona, ale on był adresatem wiadomości nadanej z Amélie-les-Bains przez opiekuna Artura. Wanda wpatrywała się w charakterystyczny blankiet oczami oślepłymi od łez i czytała go, czytała, czytała, nie mogąc pojąć do dna tej prawdy strasznej, którą przynosił, porażona nią, wpół oszalała z bólu: „13/12 1867 Amélie. Maszkowski Lemberg école politechnique. Arthur est mort 5 heures matin préparez Wanda”…
„Est mort… est mort… Umarł… umarł…” − powtarzała dziś, pół roku po nadejściu żałobnej wieści, z rozpaczą nie mniejszą niż wtedy. – Umarł trzynastego grudnia o piątej rano, a mnie przy nim nie było, nie było, nie było… − zaszlochała. − Zwlekałam z wyjazdem – wyrzucała sobie − czekając, aż kolega Artura, dobry, wierny, ofiarny, ale przecież tylko kolega, za mnie zadecyduje, czy powinnam narażać chorego, ja, narzeczona, przyszła żona, na wzruszenia, które mogą go zabić! Jakże byłam głupia, jak mało przewidująca! Przecież w ostatnim liście do mnie, jeszcze z Pau, Grot pisał, że już nie może utrzymać pióra w ręku…
Sięgnęła do sterty listów, które leżały na sekretarzyku, wybrała arkusik z datą „22/11 1867” i pochyliła się nad nim. Litery były tak nierówne, chwiejne i niewyraźne, że z trudem je odczytywała: Artur żegnał ją − „swoje Życie”, a ona tego wtedy nie pojęła! Jak to możliwe? Powinna była bez chwili namysłu, wbrew wszystkim i wszystkiemu, ruszyć w podróż! Dlaczego nie uczyniła tego już po pierwszych niepokojących wiadomościach z Paryża jeszcze, z września?! Przecież wtedy to się zaczęło, we wrześniu ubiegłego roku. Wtedy zaczęły nadchodzić listy, które były… teraz to rozumie… wołaniem o ratunek…
Wanda zaczęła czytać ów ostatni, pożegnalny list ukochanego, a łzy nieprzerwanym strumieniem płynęły jej po policzkach.
Mój Aniołku kochany!
Wczoraj list od Ciebie odebrałem. Płaczesz i płaczesz! Moje Biedactwo. Otóż nie płacz, bo w samej rzeczy nie ma czego, jak byłem bezsilny, tak i teraz nie mniej brak sił odczuwam, ale przecież doktorom wierzyć należy, n. b. najlepszym w Paryżu, którzy więcej zaręczyli, że w Pau musi mi być dobrze.
Długo korespondencja moja nie potrwa, bo ręka mi się trząść zaczyna, ale jeszcze trochę. Proszę Cię, drogie Życie – za przyjazd z Paryża do Pau, dokąd mnie Marceli Krajewski przywiózł i dziś pielęgnuje jak brata, zapłaciłem 445 fr.!!! Czyż to nie okropne? Ale przepadło, gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą. Apetyt bardzo powoli mi powraca – ale ani humoru, ani wielu innych rzeczy. Twój jaś wysługuje się cudnie, a między konfiturami to za różą wszyscy szalejemy, ale to się je tylko bardzo pomału. Nie płacz, drogie, drogie Życie, uspokój się. Kończę, bo ręka już w żaden sposób iść dalej nie chce.
Twój Arth.
Przeczytany arkusik przyłożyła do policzka i długą chwilę trzymała go tak, szepcząc jakieś słowa niezrozumiałe, żarliwe, jakby modlitwy lub zaklęcia. Wreszcie odłożyła go na bok i sięgnęła po owe listy dawniejsze, z początków choroby Artura, których powagi wcześniej nie doceniła. Przebiegła oczami pierwszy z brzegu, z datą: „3/9, wtorek, po południu”.
Mój najdroższy Aniołku!
Nie żałuj, Żabię drogie, że się opóźniam z niniejszą korespondencją, bo kto wie, czy gdybyś ją była dostała wówczas, kiedy listy moje przychodzić zwykły, nie byłabyś się bardzo zasmuciła i w duszy zapłakała nad swoim bidzim Kociem. Kocie twe od kilku dni było bardzo chore, mniej fizycznie, ile moralnie, ile chore na duszy. Wegetowałem! Ani myśli zebrać, ani uporządkować ich nie mogłem – czyż nie lepiej, że po kilkakroć w tym usposobieniu zacząwszy list do Ciebie, wolałem go odrzucić i na lepszą porę odłożyć? Tak, o kilka dni później dostajesz wiadomość od Kocia, ale ją masz lepszą, bo nie tak fatalną…
Kocie powróciło do zdrowia, chociaż o chorobie swojej powziął to przekonanie, że gdyby raz i jeszcze raz tak przyszła, to może by jej nie podołał.
Czytała dalej, gorączkowo wyszukując oczami ustępy poświęcone samopoczuciu Artura. Były alarmujące! Dlaczego wówczas tego nie rozumiała?! Bo on sam je bagatelizował i pocieszał ją jak mógł? Bo ona nie chciała znać prawdy? Nigdy nie poprosił, by przyjechała! Przeciwnie, dawał jej do zrozumienia, jak horrendalnie kosztowna byłaby taka wyprawa, tym bardziej że, jako niepełnoletnia, musiałaby przyjechać z matką lub ciotką. Za nic nie chciał narażać jej na takie koszty, za nic… Wiedział, że nie posiada majątku… Co więcej, nie chciał jej martwić, za wszelką cenę pragnął oszczędzić jej smutku, zgryzoty i lęku… Traktował ją jak dziecko… nazywał Dzieciem… choć miała już skończone siedemnaście lat i pragnął ją poślubić. Również jego przyjaciele, przede wszystkim Marceli Krajewski, stale obecny przy chorym i najlepiej zorientowany, zatajali przed nią prawdę o stanie jego zdrowia, choć to właśnie ona, narzeczona, przyszła żona, powinna pierwsza ją znać! Wszyscy, wszyscy mieli ją za dziecko, niezdolne do sprostania tragicznej prawdzie! Dlaczego? Dlaczego, na miły Bóg?! Przecież panny młodsze od niej bywały mężatkami i matkami… Pani Krystyna Grottgerowa, matka Artura, poślubiła pana Józefa Grottgera, mając lat szesnaście, a rok później wydała na świat swego pierworodnego…
Wanda chwyciła się oburącz za głowę i zaczęła uderzać czołem o blat biurka. Jej świadomość, wyostrzona teraz niczym chirurgiczny skalpel, była źródłem nieznośnego bólu. Ale nic już nie mogło jej powstrzymać od dalszego drążenia prawdy. Była jak człowiek chory na ciężką melancholię, który w poczuciu niezawinionej winy sam sobie wymierza sprawiedliwość, raniąc się i kalecząc bezlitośnie, i jeszcze sypiąc sól na rany. Czytała więc dalej listy swojego „biedaka”. Pod datą „5/9, wtorek z rana” napisał:
Byłem bardzo chory; ale, dzięki Bogu, niebezpieczeństwa nie ma. Twoje Kocię, Aniołku, jest słabsze od komara. Nie martw się, moje drogie Życie, za parę dni dostaniesz więcej pocieszającego, bo spodziewam się, że i zdrowszy, i silniejszy będę.
Na marginesie listu naszkicował autokarykaturę: długiego i cienkiego niczym trzcina osobnika w cylindrze i z laseczką w ręku, o nogach jak patyki i palcach jak nitki. W podpisie poinformował: Tak Kocię wychudło i ścieńczało nie do poznania. Makabryczny żarcik rysunkowy ugodził Wandę w samo serce.
Czytała dalej. Na długo przykuł jej uwagę list z datą: „Poniedziałek, 1/10 rano”, bardzo obszerny, konfesyjny, pisany przez cały dzień. List-testament! Tak go teraz odczytywała.
Moje Anioły drogie!
Kiedy ostatni raz do Ciebie pisałem, nic sobie nie przypominam, tak jak wszystko co w czasie mojej choroby wypada. Straciłem zupełnie wartość czasu, bo gdy mi powiedziano, że za parę dni będzie miesiąc, jak zachorowałem, to wierzyć temu nie chciałem, zdawało mi się bowiem, że ja nie dłużej jak dziesięć lub dwanaście dni chory jestem. Tak, tak, moje złote Pampy, biedak już niespełna miesiąc przeleżał i przestękał niestety znaczną część tego czasu. Ale mniejsza o to. Teraz jest znacznie lepiej, powoli zaczynam jeść i niby lepiej się mieć – tylko niestety „nibyteżto”. No ale jakoś to będzie.
Powiem Ci szczerze, mój drogi, drogi Przyjacielu, że jeżeli ja ozdrowieję, to coś będzie nadzwyczajnego bardzo! Słyszałaś już nieraz, a zresztą możeś sama tego doświadczyła, że jest coś, co w nas żyje, nam życie dawać się zdaje, a co bardzo stosownie mędrcy nazwali lampą życia. Owo światło ożywcze, które raz jasno świeci i rozpromienia, a raz przyćmiewa, a wreszcie gaśnie na zawsze. I cóż? M o j e j l a m p y ż y c i a j u ż n i e w i d z ę! Ja jej dla siebie już nigdzie nie znajdę, bo zdaje mi się, że zgasła! – Cóżbyś więc sama powiedziała o życiu takiego człowieka, co bez takiej lampy obejść się może? – Ach, szkoda trzydziestu lat zawodu!
Kiedy indziej powiedziałbym, że Ty jesteś moją lampą życia, a wówczas powiedziałbym, że zdrowym być muszę, bo juścić żadne światło w życiu moim nie rozjaśniło mi duszy tak pięknie jak to, które od Twego serduszka płynęło, ale dosyć przeczytać jeden z Twoich listów ostatnich, aby się przekonać, że Ty, biedactwo, tak jak ja od Ciebie, ode mnie światła i promienia potrzebujesz! – Bozię już przestałem kochać. Nie wierzę ani w miłosierdzie, ani w dobrotliwość Jego − bo Mu nawet sprawiedliwości odmawiam! – Zresztą dobrze mi tak. Tak się stanie każdemu, kto sobie nie powie zaraz na początku, że nie ma jakiegoś opiekowania się albo niańczenia ludzi przez miłosiernego Bozię – tylko że my sami jesteśmy twórcami losów naszych! I od nas samych wszystko zawisło! – Ale my, my jesteśmy nędzne, mizerne robaki, my musimy mieć opiekę – łaski i miłosierdzia – bo bez tego − nic sami warci nie jesteśmy. Stworzeni, wzrośli i umierający w niewoli i zaślepieniu. Dobrze nam tak. Ale co do mnie, to moje zapatrywania się na życie odmieniły się zupełnie i dziś są może niemiłe dla Ciebie, moje biedne Aniołki, ale z pewnością trochę logiczniejsze jak te, co miałem dawniej.
Piszę prawie leżący na łóżku. Cicho, bo wszyscy odeszli, tylko jeden ogień na kominku przypomina mi, że sam nie jestem. Więc też sobie piszę, nie powiem, aby to było nie pod wrażeniem – ale dosyć, że piszę i myślę o Tobie! – O moja bidzia, moja droga, moja najdroższa Wando! − Dziwi mnie bardzo, że się skarżysz na brak listów, bo o ile sobie przypominam, od czasu mojej słabości co siedem dni list do Ciebie wysyłałem, n.b. sam pisałem zawsze, aby Ciebie zanadto nie przestraszyć. Chyba że moje gałgany chłopaki niepunktualnie oddawali je na pocztę.
Od kilku dni co dzień, po kilka godzin, wstawszy i ubrawszy się, siedzę sobie przy kominku (bo tu już porządnie chłodno), patrzę w ogień i z przyjemnością widzę, jak jedna iskierka drugą ściga, potem się doganiają, a potem – gasną! – Jaka ironia?! Tak długie godziny przechodzą, a ja męczę się jak Tantal – bo wyobrażasz sobie, że nic czytać nie mogę…
Wanda przerwała lekturę, bo w pokoju zrobiło się ciemno, dziwnie ciemno jak na tę porę dnia. Prawie po omacku podeszła do łóżka i osunęła się na poduszki. Co było dalej, nie pamiętała. Jak długo była nieprzytomna, nie potrafiłaby powiedzieć. W jej głowie za to nieprzerwanie łomotały te straszne słowa z listu Grota: M o j e j l a m p y ż y c i a j u ż n i e w i d z ę! … n i e w i d z ę… n i e w i d z ę… i n i g d z i e j e j n i e z n a j d ę… z g a s ł a!… z g a s ł a… z g a s ł a!… A potem jeszcze straszniejsze: T y, b i e d a c t w o, tak jak ja od Ciebie, o d e m n i e ś w i a t ł a i p r o m i e n i a p o t r z e b u j e s z!
Poczuła się winna śmierci narzeczonego. To, co wyznał jej w owym żółcią i octem pisanym liście, było niezamierzonym, ale jakże słusznym wyrzutem. Bo na tym zasadzało się w istocie ich narzeczeństwo: ona nie miała mu wiele do zaoferowania poza przyzwoleniem, aby ją wielbił, on zaś wielbił ją jak świętość. Młodziutka, niespełna szesnastoletnia, gdy się spotkali, rozpieszczona przez matki jedynaczka nie znała życia, nie rozumiała potrzeb mężczyzny, a przede wszystkim nie wiedziała, kim sama jest i czego od życia oczekuje. Nie bez powodu nazywał ją w listach Dzieciem, Dziewcząteczkiem, Biedactwem i starał się jak najmniej straszyć. Nie była zdolna stawić czoła złym wiadomościom! Po dziecinnemu zalewała się łzami, gdy pisał o swojej chorobie.
I nie sprzeciwiła się matkom, gdy powiedziały jej: „Nie pojedziesz do Francji. Wybij to sobie z głowy. Arturowi i tak nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz! Jeśli ma żyć, wyzdrowieje i bez ciebie; a jeśli pisana mu śmierć, umrze mimo twojej ofiary”. Poddała się bez walki, choć powinna była wykrzyczeć im swój sprzeciw i pospieszyć z pomocą, z ratunkiem ukochanemu bez względu na wszelkie przeciwności. Jak prawdziwa narzeczona. Jak… jak… dorosła kobieta.
„Och, te moje matki! Jakże ich nienawidzę po tym, co mi zrobiły! Nigdy, przenigdy im tego nie zapomnę i nie wybaczę. Ani im, ani sobie!” – szeptała Wanda, zaciskając pięści w bezsilnym gniewie.
Usłyszała delikatne pukanie do drzwi, a potem niepewny głos matki:
− Wandziu, może byś zajrzała do pracowni. Pan Młodnicki już tam jest i pewnie zechciałby omówić z tobą projekt dekoracji.
Porwała się z łóżka i krzyknęła nienawistnie:
− Nie chcę cię widzieć, matko! Odejdź od moich drzwi! Nie chcę widzieć nikogo!
− Nie możesz zachowywać się jak dziecko. Zgodziłaś się przecież, aby pan Młodnicki, ze zrozumiałych przyczyn, u nas pracował nad dekoracją katafalku. Profesor Maszkowski ci go polecił, czyżbyś o tym zapomniała?! To jeden z najwierniejszych przyjaciół Artura. On tam czeka zapewne na twoje wskazówki…
− O niczym nie zapomniałam, ale… nie mogę się dziś widzieć z panem Młodnickim. Może jutro albo pojutrze… Dziś nie. Proszę cię, odejdź, matko!
KAROL
Od trzech bez mała kwadransów Karol Młodnicki siedział w głębokiej zadumie nad otwartym albumem z podobiznami Artura Grottgera, przewracał kartę po karcie, zatrzymywał się na krócej lub dłużej przy każdym zdjęciu, portrecie czy autoportrecie, przypatrywał mu się z uwagą i namysłem, jakby chciał o coś zapytać przyjaciela czy też mu coś powiedzieć. Album, choć monotematyczny, poświęcony wyłącznie artyście i jego najbliższym, był dość bogaty i przygotowany z wielkim pietyzmem. Już na drugiej stronie – pierwszą zajmował wycięty z gazety nekrolog − znalazł Karol portret własny Artura z roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego drugiego, w ołówku, w ujęciu z profilu. Zdumiał się: tak rysować w wieku lat piętnastu?! Tak umieć zobaczyć samego siebie, będąc dzieckiem!? „Byłeś geniuszem, Arturze – wyszeptał. – Byłeś zaiste wybrańcem bogów…”
Wzruszyły go studia ręki Grottgera, bo były dziełem Marcelego Maszkowskiego, lwowianina, z którym zaprzyjaźnił się podczas studiów w Monachium. Wcześniej Marceli kształcił się w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, tam poznał Artura i tam połączyli się węzłem dozgonnej przyjaźni. Dosłownie dozgonnej, bo Artur jako jedyny z kolegów artystów był przy śmierci Marcelego we Lwowie w roku sześćdziesiątym drugim. Uchodzący za wirtuoza ołówka Maszkowski zachwycił się doskonałością linii ręki Grottgera i z upodobaniem ją rysował… Karol zdziwił się, że studia te, dawne przecie, przez to szczególnie cenne, są w posiadaniu Wandy. Powinny być raczej w zasobach rodzinnych. A więc kochał swoją pannę bardziej niż matkę, niż siostrę, niż braci, skoro jej darował takie skarby… A może dostała te studia od pani Grottgerowej po śmierci Artura? Może…
Serce zabiło Karolowi żywiej, gdy na końcowych stronicach albumu trafił na portret Wandy. Ten pierwszy, kredkowy, który Artur sporządził zaraz po owym pamiętnym karnawałowym balu. Panna w stroju balowym, z różanym diademem we włosach, piękna jak Jutrzenka, jak Wiosna, jak bogini… Jakże musiał być zakochany, jak oczarowany, skoro zwykłą kredką zdołał wyczarować takie piękno! Podekscytowany Karol sięgnął po leżący osobno obraz olejny z sówką, na którym Wanda była całkiem inna: poważna, tchnąca spokojem i ciepłem, dojrzalsza. Kiedy i w jakich okolicznościach Artur taką ją namalował, tego Karol nie wiedział. Wiedział natomiast, że Wandę niepodobną ani do tej pierwszej, ani do drugiej, zamyśloną, zatroskaną, nie dziewczynę już, ale dojrzałą kobietę namalował Daniel Penther dla Artura przebywającego w Paryżu i usychającego z tęsknoty za narzeczoną. Tego obrazu tu nie było, ale widział go kiedyś u Penthera. Naraz Karolowi stanęły przed oczami postacie kobiece z Lituanii: żona leśnika z kartonu Znak, żona poległego powstańca z kartonu Duch i najbardziej uduchowiona zesłanka-katorżniczka z Widzenia… Ależ tak, to Wanda, to jej rysy mają bohaterki tego największego z dzieł Grota! Z pamięci ją rysował, nie mogło być inaczej, bo przecież Lituanię tworzył głównie w Śniatynce, a Wandy tam przy nim nie było, nie mogło być, matki strzegły jej jak cerberki. Raczej bawiła u Skólimowskich w Dyniskach, tam pozwalały jej spędzać lato. „A może się mylę – pomyślał − tak długo nie było mnie w kraju, tak mało wiem o Arturze i jego sprawach… Może jednak niektóre kartony cyklu powstały w Dyniskach i Wanda pozowała artyście? Warto ją kiedyś o to spytać… Przecież z pamięci takiej by nie namalował!”
Karol uniósł głowę znad portretu pięknej boginki, rozsiadł się wygodniej w krześle, przymknął oczy i przywołał obraz swojego pierwszego spotkania z Grotem. Był wrzesień, może początek października tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku, kiedy Artur przyjechał do Monachium. Od czterech lat przebywał w Wiedniu, studiował tam i pracował, ale tego roku zapragnął obejrzeć słynne monachijskie muzea i galerie sztuki. Nadarzała się wyjątkowa okazja: siedemsetlecie tego wspaniałego grodu i związana z nim wielka wystawa malarstwa. Karol był tu już od kwietnia tegoż roku, jako student monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych. Spotkali się przypadkiem, bodaj przed Gliptoteką. Przedstawił ich sobie Rafał Maszkowski, kolega ze Lwowa. Byli tam wtedy i inni znajomi lwowiacy, a także krakowianie, jak Leon Ostrowski, Jan Matejko, Daniel Penther, Marceli Maszkowski, Izydor Jabłoński, Parys Filippi… Niektórzy studiowali w Monachium, inni przybyli specjalnie na ową głośną wystawę.
Wielce uradowani spotkaniem, udali się gromadnie do gospody Pod Różową Wstążką, wszyscy z wyjątkiem Grottgera. Artur za nic nie chciał iść z nimi, wytłumaczył się „ciągłą dystrakcją” − Karol pamięta, że użył właśnie tego słowa − twórczą rozterką i niemocą. Pozwolili mu odejść, tylko Karol nie dał za wygraną i pobiegł za Arturem. Dogonił go przy wejściu do hotelu i powiedział, że bardzo chce obejrzeć jego prace. Artur zawahał się, był rzeczywiście dziwnie roztargniony, rozedrgany, niespokojny, jednak zaprosił nowego kolegę do pokoju hotelowego, pogrzebał w stosie papierów rozłożonych na stole i położył przed gościem dwie scenki myśliwskie oraz rysunek pod tytułem Poeta i Muza. Karol spojrzał najpierw na owe realistyczne scenki, pochwalił je dość zdawkowo i szybko przeszedł do rysunku. Pochylił się nad nim i zapatrzył − w twarz Poety, w postać Muzy, w szczegóły tej niepozornej, czarno-białej, lecz jakże poruszającej wizji. Bo była to wizja, obraz wysnuty z umysłu twórcy, projekcja wewnętrznej prawdy, a nie scenka „z życia”. Czuł, że z Grottgerem naprawdę dzieje się coś niezwykłego, że dystrakcja, na którą się uskarża, jest czymś więcej niż skutkiem chwilowego kryzysu. Uważny, wrażliwy, czuły, Karol zaniepokoił się o kolegę, który już uchodził za wielką nadzieję polskiej sztuki. Był w Poecie jakiś rys tragiczny, a zarazem rzewny, liryczny. „To całkiem nowy Grottger – pomyślał. − To już nie realista, nie humorysta, nie kolorysta. To ktoś większy, głębszy! I być może tragiczny! Czerń i biel, światło i cień to środki, które nie służą opiewaniu radości życia”.
− Zdajesz się zaskoczony, kolego – ni to stwierdził, ni zapytał Artur.
− Raczej poruszony – odparł Karol. – Bo zobaczyłem w jednej chwili dwóch różnych Grottgerów: jednego, zajętego światem materialnym, i drugiego, zwróconego ku światu wewnętrznemu, duchowemu. Czy wszystkie te trzy rysunki zrobiłeś tutaj, w Monachium?
− Poetę i Muzę narysowałem w Wiedniu, tuż przed wyjazdem do Monachium, scenki myśliwskie zaś machnąłem tutaj, na sprzedaż, żeby mieć za co żyć. A teraz kończę akwarelę Trzy dni z życia rycerza polskiego i scenkę z monachijskiego festzugu, też na sprzedaż, bo nie mam za co wrócić do Wiednia.
− Poeta i Muza – zaczął wolno, z namysłem Karol – to czysta emanacja idei. Niemoc twórcza, Arturze, która ci wytrąca ołówek i pędzel z ręki, to żadna niemoc. To moment zwrotny, chwilowe zawahanie przed wyborem drogi czy tylko zmianą kierunku. Poeta już widzi swoją ideę, jeszcze mgliście, niewyraźnie, ale już wie, dokąd ma podążyć.
− Obyś miał rację, Karolu – westchnął Artur − bo od kilku miesięcy miejsca sobie znaleźć nie mogę, męczy mnie niepokój, jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że marnuję dary Boże, życie i talent, na głupstwa i błahostki, a swoje właściwe powołanie ignoruję. Świat ducha potrzebuje mojego umysłu i talentu, chce mieć we mnie swego wyraziciela, a ja… ja – przez chwilę szukał słów – ja ciągle jestem dziecko! Ja chcę być dzieckiem, bo lękam się tego świata! Wiem, że jest pełen mroku! To świat dantejski! A najgorsza – dodał po chwili milczenia − jest tęsknota! Tęsknota i pustka, stokroć gorsza niż ból fizyczny. Z nią już zupełnie nie mogę sobie poradzić. Pragnę kochać, Karolu! Kochać kogoś, coś całą duszą, oddać się miłości bez reszty!
− I tak się stanie, Arturze – powiedział cicho, lecz stanowczo Młodnicki. – Pokochasz i kogoś, i coś całą duszą i będziesz tworzył wielkie dzieła.
Pożegnali się serdecznie, a Karol, wracając do swej monachijskiej stancyjki, wciąż miał przed oczyma Poetę z ołówkowego rysunku kolegi.
Potem widywali się w Wiedniu, dokąd Karol przyjeżdżał kilkakrotnie w roku sześćdziesiątym i gdzie pomieszkiwał krótko w sześćdziesiątym pierwszym, a następnie stracili się z oczu na całe pięć lat. Karol studiował w Monachium do sześćdziesiątego pierwszego, przez następne trzy lata terminował w pracowni Léona Cognieta w Paryżu. Gdy wybuchło powstanie, porzucił Paryż i ruszył do kraju. Na krótko zatrzymał się w Monachium i Wiedniu, gdzie odwiedził Artura, dłużej zabawił w Krakowie. Po powrocie do Galicji mieszkał na przemian we Lwowie i u rodziców w Mikołajowie. Artur do połowy roku sześćdziesiątego piątego pozostawał w Wiedniu, po czym wrócił do kraju, lecz pomiędzy krótkimi pobytami w Krakowie (u siostry Muni) i Lwowie, wędrował po Małopolsce, od dworu do dworu, zapraszany przez pragnących gościć sławnego (i bezdomnego) artystę właścicieli ziemskich. Najczęściej rezydował u Stanisława hrabiego Tarnowskiego w Śniatynce koło Drohobycza, bo ze Stasiem kochali się jak bracia. W lutym sześćdziesiątego szóstego, jadąc tam właśnie, zawadził o Mikołajów. Widzieli się więc znowu bardzo krótko, ale Karol został wtedy dość szczegółowo wtajemniczony w sprawy sercowe Grota.
Młodnicki przewrócił kilka kartek w albumie, trafił na portret Krystyny Grottgerowej, matki Artura, i Marii Sawiczewskiej, jego siostry, niezwykle pięknej − kto wie, czy nie piękniejszej od Wandy − po czym cofnął się o kilka kartek i wrócił do portretów przyjaciela. Nie wahał się, który wybrać, bo tylko jeden nadawał się do postawienia przy trumnie. Portret fotograficzny wykonany w profesjonalnym zakładzie. („Fotografia z natury” – jak informował podpis). Artur Grottger jak żywy, en face, z wysokim i jasnym czołem, gładko zaczesanymi włosami, ascetyczną twarzą i ogromnymi, gorejącymi oczami. Niepiękny, może nawet brzydki, lecz fascynujący. Rysunek z profilu, który widniał obok, autorstwa Grota, nie wchodził w grę, eksponował bowiem nos Artura, ponad miarę wydatny – znak firmowy jego męskich przodków: Hilarego hrabiego Siemianowskiego, pradziadka artysty, Hilarego Grottgera, dziadka, noszącego nazwisko po matce Francuzce, i Józefa Grottgera, ojca.
Karol odłożył album na bok, wstał i podszedł do płótna o rozmiarach pięćdziesiąt sześć na czterdzieści sześć centymetrów, które stało na małym, prostokątnym stoliku oparte o ścianę i prowokujące białą zarzutką. Zerwał ją szybkim ruchem i stanął oko w oko z − Arturem. Doznał nieomal wstrząsu. Przyjaciel patrzył nań ogromnymi, smutnymi oczyma, jakby mówił: „Nie mam już nadziei, nie mam siły, ginę…”. Podpis głosił, że to „ostatni autoportret”, z roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego, z września chyba. Czyli z okresu, kiedy choroba dała o sobie znać po raz pierwszy, i od razu z taką siłą, że biedak już się nie podniósł…
− Proszę pana do stołu…
Karol drgnął, jakby wyrwany ze snu, i szybko odwrócił się od portretu. W uchylonych drzwiach stała nieznana mu kobieta w średnim wieku, postawna, o pięknych rysach twarzy, skromnie, lecz wytwornie ubrana, i czyniła ręką zapraszający gest. „Pani Monné” – pomyślał, a ona rzekła:
− Jestem Kordelia Monné, matka Wandy… Miło mi poznać znakomitego lwowskiego artystę… Pragnę zaprosić pana na skromny poczęstunek. Po kilku godzinach pracy musi pan być znużony i głodny…
Karol poczuł nieodpartą potrzebę natychmiastowego oddalenia się z tego miejsca, od tej kobiety i od perspektywy spędzenia z nią godziny przy stole. Budziła w nim żywą niechęć. Nie tylko dlatego, że słyszał od Artura o wstrętach, jakie mu czyniła jako narzeczonemu Wandy, jak go raniła brakiem zaufania, obrażała podejrzeniami. Także dlatego, że jej piękne rysy szpecił grymas nieufności i źle skrywanego lekceważenia. Skłonił się i rzekł:
− Niestety, nie mogę zostać ani chwili dłużej, wzywają mnie inne obowiązki. Obawiam się, że już jestem spóźniony. Jutro przyjdę znowu, aby kontynuować zaczętą pracę… Tymczasem, jeżeli pani pozwoli, chciałbym wypożyczyć na dzień, dwa fotografię Artura Grottgera – wskazał wybrany portret „z natury” – do zreprodukowania. A także ten olej – dodał po chwili zastanowienia. Któryś z tych portretów będzie mi potrzebny do dekoracji… Jeszcze nie wiem który. Może obydwa… Czy wolno mi?
Gdy pani Monné skinęła głową na znak przyzwolenia, Karol wyjął zdjęcie z ramek, zatrzasnął album, następnie zdjął obraz ze stolika, owinął go starannie szarym papierem, skłonił się szarmancko i zniknął za drzwiami pracowni. Po chwili był już poza zasięgiem nieprzyjaznych oczu. Otrząsnął się i ruszył spiesznie do pracowni Parysa.