Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Porwany za młodu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
3 kwietnia 2025
14,49
1449 pkt
punktów Virtualo

Porwany za młodu - ebook

Wyrusz w niezapomnianą podróż po dzikiej, osiemnastowiecznej Szkocji w towarzystwie młodego Davida Balfoura, którego życie zmienia się w jednej chwili, gdy zostaje podstępnie sprzedany jako niewolnik przez chciwego stryja. Mistrzowska przygodowa powieść Roberta Louisa Stevensona zabierze Cię na wzburzone wody u szkockich wybrzeży, przez niebezpieczne wrzosowiska i górskie przełęcze, gdzie David, wraz z charyzmatycznym jakobitą Alanem Brekiem Stewartem, zmaga się z przeciwnościami losu, zdradą i niebezpieczeństwem. Ta porywająca opowieść o dojrzewaniu, przyjaźni, honorze i sprawiedliwości, osadzona w burzliwym okresie szkockiej historii, od ponad stulecia zachwyca czytelników na całym świecie swoją wciągającą fabułą i barwnymi postaciami. Odkryj klasykę literatury przygodowej w nowym, elektronicznym wydaniu i daj się porwać wyjątkowej narracji mistrza opowieści.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8349-092-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WYRUSZAM W PODRÓŻ DO DWORU W SHAWS

Opowiadanie o mych przygodach rozpocznę od pewnego poranku na samym początku czerwca R. P. 1751, kiedy to po raz ostatni wyjąłem klucz z drzwi domu mego ojca i ruszyłem w drogę. W miarę jak posuwałem się gościńcem, słońce zaczynało oświecać wierzchołki górskie; kiedym dochodził do plebanji, kosy już pogwizdywały w bzach ogrodu, a mgła, co w chwili brzasku rozwieszała się dokoła doliny, zaczynała właśnie podnosić się i znikać.
Jmć Campbell dobrodziej, pleban essendeański, czekał na mnie przy furtce ogrodowej — poczciwina! Zagadnął mnie, zalim jadł już śniadanie; usłyszawszy zaś, że mi niczego nie potrzeba, ujął oburącz rękę moją i łaskawie włożył ją sobie pod pachę.
— Dobrze, Dawidku, mój drogi chłopcze, — odezwał się, — odprowadzę cię aż do brodu, by cię przysposobić do tej drogi.
I zaczęliśmy iść dalej w milczeniu.
— Czy ci smutno, że opuszczasz Essendean? — zapytał po chwili.
— Ależ, dobrodzieju, — odpowiedziałem, — gdybym wiedział, dokąd idę, lub co mi się snadnie przygodzić może, powiedziałbym szczerze waszmości: Essendean jest istotnie miłą miejscowością i byłem tu bardzo szczęśliwy; ale bo też pozatem nigdzie w świecie nie bywałem. Odkąd mi pomarli i rodzic i matka, nie będę w Essendean miał nikogo z bliskich, porówno jakby to było w królestwie węgierskiem; a, prawdę powiedziawszy, jeślibym sądził, iż tam, gdzie się wybieram, trafi mi się znaleźć lepszą dolę, tedybym szedł z całą ochotą.
— Tak? — ozwał się jmć Campbell. — Doskonale, mój Dawidku. W takim razie wypada, bym ci opowiedział coś niecoś o twym losie, przynajmniej tyle, ile potrafię. Gdy matka twoja zeszła z tego świata, a twój rodzic (prawy człowiek i chrześcijanin) zachorzał śmiertelnie, poruczył mi wówczas w opiekę pewien list, który, wedle słów nieboszczyka, stanowi twoje dziedzictwo. „Skoro umrę — tak mówił, — „gdy dom będzie oddany w zarząd, a ze sprzętami postąpicie według rozporządzeń testamentu“ (wszystko to zostało wykonane, Dawidzie) „wręcz memu chłopakowi ten list i wypraw go z nim do dworu Shaws, znajdującego się niedaleko od Crammondu. Jest to miejscowość, z której pochodzę“ — tak powiadał — „i słuszna, by chłopiec mój tam powrócił. Tęgi z niego chwat“ — tak mówił twój ojciec — „a przy tem piechur wyśmienity. Nie wątpię przeto, że dojdzie bez szwanku i że polubią go tam, gdzie pójdzie.“
— Dwór w Shaws! — wykrzyknąłem. — Cóż wspólnego miał mój ojciec nieboszczyk z dworem w Shaws?
— Ba! — rzecze jmć Campbell — któż potrafi to waćpanu objaśnić dokładnie? Wszakoż nazwisko owej rodziny, mój Dawisiu, jest takie samo, jak twoje — Balfourowie z Shaws: jest to dom starożytny, zacny i sławny, ostatniemi czasy ponoć podupadły. Twój ojciec też był człowiekiem wykształconym, jak przystało jego stanowisku; nie wiem, czy kto mniej od niego nadawał się na kierownika szkoły, boć nie miał on wcale obyczajów ani gwary, cechującej zwykłego bakałarza. Jak sobie pewno sam przypominasz, zawsze rad zapraszałem go na plebanję, ilekroć bawił kto ze szlachty; a moi rodzeni stryjcowie, Campbell z Kilrennet, Campbell z Dunswire, Campbell z Minch, oraz inni — wszystko szanowni panowie — radzi byli jego towarzystwu. Wreszcie, by już ci unaocznić wszystkie szczegóły tej sprawy, daję ci oto sam ów list przedśmiertny, wypisany własną ręką naszego ś. p. brata w Chrystusie.
Podał mi list, który w nagłówku miał następujące słowa: „Do rąk Jaśnie Wielmożnego Pana Ebenezera Balfoura z Shaws, w jego dworze Shaws; wręczy mu to mój syn, Dawid Balfour.“
Serce mi zaczęło tętnić głucho, gdy tak rozległe widoki otwarły się znienacka przed oczyma siedemnastoletniego chłopaka, syna biednego bakałarza wiejskiego w Lesie Ettrick’a.
— Mości Campbell dobrodzieju, — wyjąkałem, — czy poszedłbyś tam, gdybyś był w mojej skórze?
— Ma się rozumieć — powiada pastor, — poszedłbym i to bez odwłoki. Młodzik tak rzeźki, jak ty, powinien dotrzeć do Crammondu (a jest to w pobliżu Edynburga) w przeciągu dwóch dni pieszej drogi. Gdyby się zdarzyło, co tylko się może zdarzyć najgorszego, a mianowicie gdyby twoi wysoko urodzeni krewniacy (boć przypuszczam, że jakieś węzły krwi niechybnie łączą ich z tobą) zatrzasnęli ci drzwi przed nosem, to możesz w ciągu nieledwie dwóch dni być znów z powrotem i zakołatać do drzwi plebanji. Jednakowoż tuszę, że raczej doznasz życzliwego przyjęcia, jak to przewidywał twój ojciec nieboszczyk, a o ile miarkuję, zostaniesz kiedyś wielkim człowiekiem. A teraz, Dawidku, mój drogi chłopcze, — podjął po chwili, — leży mi to niemal na sumieniu, by pożegnanie nasze obrócić na twój pożytek i obudzić w tobie należytą czujność przed niebezpieczeństwami tego świata.
To rzekłszy, jął poszukiwać wygodnego siedziska; znalazłszy spory głaz, wytoczył go pod brzozę koło ścieżyny i usiadł na nim, wydłużając nadzwyczajnie górną wargę z wyrazem wielkiej powagi; ponieważ zaś słońce, świecąc pomiędzy dwoma wierzchołkami, prażyło nas prosto w lica, więc wydobywszy z kieszeni chusteczkę do nosa, zarzucił ją, gwoli osłonie, na kapelusz stosowany. Następnie, podniósłszy w górę palec wskazujący, jął mnie ostrzegać przed stekiem najrozmaitszych herezyj, do których nie miałem najmniejszej pokusy, i kładł mi w uszy, żebym był wytrwały w modlitwach i czytaniu Biblji. Uporawszy się z tem, zaczął roztaczać przede mną obraz wielkiego dworu, do jakiego się wybierałem, i objaśniać, jak mam się zachowywać w stosunku do jego mieszkańców.
— Bądź pokorny, Dawidku, w sprawach najdrobniejszych — prawił mi. — Miej to zawsze w pamięci, że acz jesteś z rodziny ślacheckiej, jednakoż wychowałeś się wśród gminu. Nie wstydajże się nas, Dawidku, nie wstydajże się! W onym wielkim, wytwornym domu, w obcowaniu z wszystkimi tamecznymi domownikami, zarówno niższymi jak i wyższymi, okazuj się tak uprzejmy, tak uważny, tak pojętny i tak powściągliwy w mowie, jak dotychczas. Co się zaś tyczy jaśnie pana — pamiętaj że to jaśnie pan; nie powiem nic ponadto: czcij, kogo czcić należy. Miło to podlegać możnemu panu, zwłaszcza gdy się jest młodym.
— Dobrze, wielebny pastorze, — odpowiedziałem — niechby tylko sprawdziły się aścine domysły, a obiecuję waszmości, że będę się starał tak postępować jak mi zalecasz.
— No, ładnieś to powiedział — rzecze jmć Campbell serdecznie. — A teraz przejdźmyż do istoty rzeczy, czyli raczej (wyraziwszy się konceptem) do rzeczy nieistotnych. Mam tu małe zawiniątko, które zawiera cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął je z niejaką uciążliwością z kieszeni, znajdującej się pod połą surduta. — Pierwszy z tych czterech przedmiotów prawnie się tobie należy: jest to garść grosiwa, stanowiącego cenę książek i przyborów szkolnych twojego ojca, które (jakem ci to zaznaczył na samym początku) kupiłem w tym zamiarze, by z zyskiem odprzedać je nowoprzybyłemu bakałarzowi. Trzy inne są to dary, których przyjęciem uradowałbyś wielce i mnie i moją małżonkę. Pierwszy z tych drobiazgów, okrągły kształtem, najwięcej cię zapewne ucieszy w początkach twej drogi, chociaż Dawidku, moje dziecię, jest to tylko kropla wody w morzu: przyda ci się na jedną chwilkę i zniknie, jak brzask poranny. Drugi przedmiot, płaski, czworokątny i zapisany, będzie ci ostoją przez całe życie, niby dobra laska w podróży i dobra poduszka pod głowę w chorobie. Co się zaś tyczy rzeczy ostatniej, mającej wygląd sześcienny, to odprowadzi cię ona (takie mam w duszy zbożne życzenie) do lepszej krainy.
To mówiąc wstał na równe nogi, zdjął kapelusz i modlił się przez chwilę głośno, tkliwemi wyrazy, za młodego człowieka, wyprawiającego się w świat szeroki. Nagle pochwycił mnie w objęcia i uścisnął z całej mocy, poczem trzymał mię jeszcze oburącz, wyciągnąwszy ramiona na całą długość przed siebie i przyglądał mi się twarzą całą drgającą od frasobliwości, aż wkońcu odwinął się wtył, jak fryga, i krzycząc mi: „Do widzenia!“ zaczął się oddalać jakimś posuwistym biegiem po onej drodze, którąśmy tu przybyli. Komu innemu wydałoby się to pewnie rzeczą śmieszną, ale ja bynajmniej nie miałem ochoty do śmiechu. Poglądałem nań, póki go dostrzec można było, on wszakże nie zwolnił biegu i ani razu nie obejrzał się poza siebie. Wtedy przyszło mi na myśl, że wszystko to były w nim objawy smutku z powodu rozłąki ze mną; przeto wrychle doznałem gorzkich wyrzutów sumienia, jako że ja ze swej strony okazałem był niepomierną radość, iż porzucam ten cichy sielski zakątek i udaję się do wielkiego, hucznego dworu, pomiędzy bogatych i szanownych wielmożów tejże, co ja, krwi i tegoż nazwiska.
— Dawidku, Dawidku! — pomyślałem sobie — widział-że kto taką czarną niewdzięczność? Mógł-żeś zapomnieć dawnych opiekunów i dawnych przyjaciół li tylko dla blichtru jakiegoś tam nazwiska? Fe, fe! wstydź się! Usiadłem na głazie, dopiero co opuszczonym przez plebana poczciwinę i rozwiązałem zawiniątko, by zobaczyć, jakie też tam kryją się prezenta. To, co on nazwał sześciennem, od samego początku nie budziło we mnie wątpliwości; była to oczywiście mała Biblja, którą można było nosić w węzełku podróżnym. To co nazwał okrągłem, było, jakem się przekonał, srebrnym szylingiem; trzecią zaś rzeczą, która miała mi tak cudownie pomagać, zarówno w zdrowiu jak i chorobie, przez wszystkie dni mego żywota, był świstek wyżółkłego papieru, na którego chropawej powierzchni wypisano czerwonym inkaustem, co następuje:

_Jak przyrządzać wodę konwaljową._

_Wziąć kwiaty konwalji, przedestylować je w woreczku i wypić łyżkę lub dwie, zależnie od okoliczności. Przywraca mowę tym, którzy cierpią na paraliż języka. Skuteczna przeciwko podagrze; uspokaja serce i pokrzepia pamięć; zasię wsyp kwiaty do szklanki, ubij je mocno, i włóż na miesiąc do mrowiska, potem wyjmij, a otrzymasz ciecz pochodzącą z kwiatów, którą przechowuj w butelce; przyda się czy w słabości czy w zdrowiu, mężczyźnie, czy też kobiecie._

Potem następował dopisek własnoręczny plebana:

_Podobnie na zwichnięcie, należy wcierać; a w razie przypadłości żółciowych jedna łyżka na godzinę._

Ma się rozumieć, że mnie to pobudziło do śmiechu — lecz śmiech ten drżał mi niejako na ustach. Rad byłem, gdym przytroczył na końcu kija węzełek podróżny i ruszyłem w drogę, aż przebywszy bród, zacząłem się wspinać na wzgórze po przeciwnym brzegu rzeki. W sam raz, gdym wyszedł na zielony wygon biegący szeroko w poprzek wrzosowiska, ujrzałem po raz ostatni zbór essendeański, drzewa dokoła plebanji i ogromne jesiony, rosnące na cmentarzu, gdzie spoczywali moi rodzice.PRZEBYWAM DO KRESU PODRÓŻY

Nazajutrz przed południem, gdym wyszedł na szczyt jednego ze wzgórz, obaczyłem, że cała kraina przede mną opada hen ku morzu; pośrodku tej pochyłości, na podłużnej wierzchowinie, widniało miasto Edynburg, nakryte dymem, niby wapiennik. Nad zamkiem powiewał proporzec, a w morskiej odnodze stały na kotwicy, lub zwolna poruszały się okręty. Jedno i drugie, pomimo znacznego oddalenia, zdołałem rozpoznać wyraźnie; jedno i drugie wywarło niezmierne wrażenie na mem wieśniaczem sercu.
Wkrótce potem przybyłem pod dom, gdzie zamieszkiwał jakowyś pastuch i otrzymałem jaką taką wskazówkę co do okolic Crammondu; tak zagadując o drogę jednego człowieka za drugim, szedłem wytrwale w kierunku zachodnim od stolicy, aż minąwszy Collinton, wydostałem się na gościniec wiodący do Glasgow. Tam, ku wielkiej mej uciesze i podziwieniu, ujrzałem pułk wojska, maszerujący równo, noga w nogę, przy dźwiękach piszczałek; z jednego końca jechał na siwym rumaku stary jenerał, ogorzały na licach, na drugim zaś końcu szła kompanja grenadjerów w „papieskich” kołpakach. Raźnie jakoś i buńczucznie zrobiło mi się na duszy, gdym patrzył na te czerwone kabaty i przysłuchiwał się onej wesołej muzyce.
Uszedłem jeszcze mały kęs drogi i powiedziano mi, iżem już w parafji crammondzkiej, więc do zapytań, zadawanych ludziom, jąłem wtrącać miano dworu Shaws. Jednakowoż to słowo zdawało się zdumieniem przejmować tych, których prosiłem o wskazanie drogi. Zrazu mniemałem, że niewytworny mój wygląd i moja odzież wieśniacza, przysuta pyłem gościńca, niezbyt się kojarzyły ze wspaniałością miejsca, do którego zdążałem. Ale skoro dwóch, a może i trzech przechodniów obdarzyło mnie takiem samem spojrzeniem i takąż samą odpowiedzią, zacząłem miarkować, że musiała to być jakaś dziwna sprawa z samem owem Shaws.
To też, ażeby uspokoić tę obawę, zmieniłem sposób zapytywania; zdybawszy jakiegoś przyzwoitego człeczynę, co postępując za dyszlem wozu, szedł drogą wśród opłotków, zagadnąłem go, czy słyszał kiedykolwiek, by mu opowiadano o domu, który nazywają dworem w Shaws.
Chłopek zatrzymał wóz i spojrzał na mnie tym wzrokiem, co inni.
— Juści — odpowiedział. — Na cóż ci to?
— Czy to wielki dom? — zapytałem.
— Ani chybi — rzecze ów. — Dwór ci to jest wielgi, murowany.
— No, tak — mówię na to, — ale jacyż tam ludzie mieszkają?
— Ludzie? — krzyknął chłop. — Czyś oszalał? Tam niema nijakich ludzisków... takich, którychby można nazwać ludźmi...
— Co? — rzekę jemu; — niema pana Ebenezera?
— No, juści — odrzeknie chłop; — dziedzic tam som, a ino, jeżeli wam jego potrza. A jaka też ta was tam sprawa wiedzie, panoczku?
— Skłaniałem się do myśli, że mógłbym tam dostać posadę — odpowiedziałem, spoglądając tak skromnie, jak jeno potrafiłem.
— Co? — krzyknął woźnica głosem tak przenikliwym, że nawet koń spłoszył się u dyszla. — Dobrze, panoczku — dodał po chwili, — mnie ta nic do tego, ale widzi mi się, że z was młodzik rozsądny, przeto jeżeli nie pogardzicie mą radą, powinniście stronić od Shaws.
Następną osobą, jaką napotkałem, był mały, fertyczny człowieczek w pięknej białej peruce, w którym rozpoznałem domokrążnego golibrodę; wiedząc zaś, że cyrulicy z natury bywają wielce gadatliwi, zapytałem go wręcz, jakim to człowiekiem był pan Balfour z Shaws.
— Tfy! Tfy! Tfy! — ozwał się golarz — to nie człowiek, to wcale nie człowiek! — i zaczął wypytywać mnie przebiegle, czem się trudnię; nie dałem mu się jednak na to złapać, przeto odszedł do następnego klijenta, nie mądrzejszy niż przybył.
Nie potrafię opisać, jaki cios zadało to moim złudzeniom. Im więcej mglistości było w tych oskarżeniach, tem mniej mi się one podobały, jako że tem więcej pola pozostawiały wyobraźni. Cóż to był za dom, iż gdy się oń zapytać, cała parafja wzdryga się i wytrzeszcza źrenice? i jakiż był ów pan, że jego niesława tak przejmowała tu przechodniów? Gdybym w godzinę drogi zdołał zajść z powrotem do Essendean, poniechałbym zamierzonego przedsięwzięcia i wróciłbym się w domostwo pana Campbellowe. Ale skorom już uszedł tyle drogi, sam wstyd nie pozwoliłby mi ustąpić, ażbym zbadał dowodnie całą sprawę; już sama godność osobista zniewalała mnie, by dzieło doprowadzić do końca; przeto acz mi się nie podobało brzmienie tego, com słyszał, i choć podróż mi się zaczęła wlec ślimaczym krokiem, jednak wciąż uporczywie się wypytywałem i wciąż posuwałem się naprzód.
Już miało się ku zachodowi, gdy napotkałem tęgą, smagłą babę, o cierpkim wyrazie oblicza, zstępującą ociężale ze wzgórza; ledwom jej zadał zwykłe pytanie, zawróciła się raptownie z drogi, wyprowadziła mnie z powrotem na wierzchołek, z którego właśnie była zeszła i wskazała ręką zrąb wielkiego budynku, co stał zgoła odsłonięty na zielonym ugorze, zalegającym dno najbliższej doliny. Okolica przyległa była cale miła, ożywiona to niskiemi wzgórzami, pełnemi wdzięcznych lasów i strumieni, to łanami młodego zboża, które, jak mi się widziało, cudnie obrodziło. Natomiast sam dom wydał mi się czemś w rodzaju zwaliska: nie wiodła ku niemu żadna droga; z żadnego komina nie unosiły się dymy; nie było niczego, coby przypominało ogród. Serce we mnie zamarło.
— Więc to tam! — zawołałem.
Twarz baby rozgorzała zjadliwością gniewu.
— Oto jest dwór w Shaws! — wykrzyknęła. — Krwią był stawiany; krew powstrzymała jego budowę; krew przyniesie mu zagładę. Spójrzno tu! — krzyknęła po chwili — oto plwam na ziemię i trzaskam w palce na znak pogardy dla niego. Niech go nawiedzi czarne nieszczęście i zguba! Jeżeli zobaczysz się z dziedzicem, powiedz mu, co słyszysz; powiedz mu, jako dzieje się to po raz tysiączny dwóchsetny dziewięćdziesiąty, iż Dżeneta Clouston pozywa klątwę na niego, na jego dwór, stajnię i oborę, czeladź, gości, na młodego panicza, żonę, panienkę, czy też dziecię nieletnie... bodaj na nich spadło czarne nieszczęście i zguba!
Głos jej się podniósł niebywale, przechodząc w jakieś jędzowskie szurum-burum; naraz wywinęła się jednym susem i poszła sobie precz. Stałem tak, kędy mnie ostawiła, a włosy mi stały dębem na głowie. W owych czasach ludzie jeszcze wierzyli w czarownice i drżeli przed klątwą; ta zaś, że mi wypadła w sam raz niby jakaś wieszczba przydrożna, mająca mnie odwieść od wykonania powziętego zamiaru, obezwładniła do cna moje nogi.
Usiadłem więc i pozierałem na dwór w Shaws. Im dłużej się przyglądałem, tem nadobniejszą widziała mi się owa okolica, boć rosły tu wszędy krzewy głogowe, obsypane kwieciem; rozłogi, jak śniegiem, usiane były trzódkami owiec; po niebie wdzięcznie sobie polatywali gawronkowie. Wszystko tu świadczyło o łaskawości ziemi uprawnej i aury — wszakoż ona rudera, pośrodku się wznosząca, okrutną we mnie budziła odrazę.
Mijali mnie wracający z pola kmiotkowie, kiedym tak siedział na brzegu przykopy, alić brakło mi tchu, bym mógł ich pozdrowić na dobrywieczór. Nakoniec zaszło już i słońce, a wtedy na tle żółtawego nieba spostrzegłem wzbijającą się ku górze smużkę dymu, nie grubszą (tak mi się wydało) od kopciu wznoszącego się z nad świecy; w każdym razie był to dym i świadczył o jakowemś ognisku, cieple i gotowanej strawie, oraz o tem, że mieszka tu jakaś żyjąca istota, która roznieciła owo ognisko, To wlało mi w serce otuchę.
Przeto ruszyłem przed siebie małą, ledwo dostrzegalną w trawie ścieżyną, która wiodła w kierunku obranym przeze mnie. Była ona doprawdy nazbyt nikła, by mogła być jedyną drogą ku ludzkiej sadybie, atoli innej drogi nie widziałem. W każdym razie doprowadziła mnie do kamiennych słupców, na których wierzchołku widniały tarcze herbowe; obok znajdował się domek odźwiernego, niepokryty dachem. Miało to być widocznie główne wejście, ale go nigdy nie dokończono; zamiast wrzeciędzy z kowanego żelaza postawiono w poprzek dwa płotki łozinowe, przewiązane powrósłem; nie było też ni śladu murów ogrodowych, alboli jakowego szpaleru — ścieżyna, po której szedłem, omijała z prawej strony one węgary i wiła się tędy owędy ku domowi.
Im bliżej podchodziłem ku temu dworzyszczu, tem mi się przedstawiało posępniej. Wyglądało tak, jak gdyby jedno ze skrzydeł gmachu nie było wcale ukończone w budowie. To co snadź miało być jego dalszą połacią, sterczało niepokryte na górnych piętrach, uwydatniając się na tle nieba wschodami i zazębieniami niedokończonych murów. Wiele okien było nieoszklonych, a gacki wlatywały niemi i wylatywały, niby gołębie poprzez otwór gołębnika.
Noc już potrosze zapadała, gdym doszedł do samej budowli; zasię w trzech oknach na dole, które były bardzo wysoko podmurowane i wąskie, a przytem mocno zatarasowane, zaczął połyskiwać chybotliwy odblask niewielkiego ogniska.
Czyż to był ów pałac, do któregom się wybierał? Zali w onych to murach miałem szukać nowych druhów i sposobić się do wielkiej przyszłości? Ba! przecie w domu mego ojca, nad brzegiem rzeki Essen, huczne ognisko i jarzęce światła widać było na milę wokoło, a drzwi były otwarte na każde zapukanie proszalnego dziada!
Postąpiłem ostrożnie naprzód i ile mogłem, nadstawiając ucha, posłyszałem, jak ktoś tam pobrzękiwał talerzami, a od czasu do czasu rozlegało się gwałtowne, nieco suche, pokaszliwanie; jednakowoż nie było słychać najmniejszej rozmowy, ani też psiego ujadania.
Wrota, o ile zdołałem dojrzeć w półmroku, były z wielkiej kłody drewnianej, którą całą pozabijano ćwiekami. Podniosłem rękę — ledwie przytem zdołałem wyczuć tętno serca pod kubrakiem — i zastukałem raz jeden, poczem stanąłem w oczekiwaniu. Dwór zapadł w śmiertelną głuszę; upłynęła cała minuta i nikt się nie poruszył, chyba te gacki, latające nad głową. Zapukałem znowu i jąłem znów nadsłuchiwać. Przez ten czas ucho moje tak się oswoiło z ciszą, że zdołałem uchwycić nawet tyktanie zegaru, co w głębi dworu odmierzał zwolna sekundy; atoli ów ktoś, znajdujący się w onym dworze, zachowywał śmiertelne milczenie i niewątpliwie stłumił nawet dech w sobie.
Biłem się z myślami, azali nie czmychnąć; atoli ostatecznie przemógł we mnie gniew, więc odmieniwszy postanowienie, zacząłem okładać wrota kopniakami i kuksańcami i na cały głos przyzywać pana Balfoura. Jużem się był na dobre zaperzył, gdy nagle tuż nad głową posłyszałem czyjś kaszel; odskoczywszy wstecz i spojrzawszy w górę, obaczyłem głowę ludzką w długiej szlafmycy oraz lejkowaty wylot garłacza, widniejący w jednem z okien pierwszego piętra.
— On nabity! — ozwał się głos.
— Przybyłem tu — mówię na to — z listem do pana Ebenezera Balfoura z Shaws. Czym go zastał?
— Od kogóż to? — zapytał człek, uzbrojony garłaczem.
— Mniejsza z tem, od kogo! — rzekłem, bo ogarniała mnie coraz większa wściekłość.
— Dobrze, dobrze! — brzmiała odpowiedź, — możesz położyć go na progu i wynosić się na cztery wiatry.
— Nie uczynię tego! — krzyknąłem. — Wręczę go do rąk własnych pana Balfoura, jak mi wypada uczynić. Jest to list polecający.
— Jaki? — huknął ostro ów głos.
Powtórzyłem słowa poprzednie.
— A któżeś ty zacz? — brzmiało następne pytanie po dłuższej chwili milczenia.
— Nie wstydzę się swego nazwiska — odparłem. — Zwą mnie Dawid Balfour.
Na te słowa, jak wnoszę, człowiek ów cofnął się, gdyż posłyszałem, jak garłacz zachrzęścił na parapecie okna; dopiero po długiej, bardzo długiej przerwie głos ów, osobliwie jakoś zmieniony, zadał następne pytanie:
— Czy ojciec twój umarł?
Byłem tak tem zaskoczony, że nie stało mi głosu na odpowiedź, lecz stałem nieruchomo, wytrzeszczając oczy.
— Tak — podjął znowu ów człowiek, — on chyba już umarł, niemasz wątpliwości; i chyba to zmusza cię do kołatania w moje wrota. — Znów nastała cisza, a potem ów rzecze niedowierzająco i oschle: — No dobrze, człowiecze; wpuszczę cię do mieszkania.
To rzekłszy, odszedł od okna.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij