- nowość
- W empik go
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 20 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 20 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 20 to kolejny zbiór znakomitych utworów jednego z najbardziej płodnych pisarzy w historii literatury polskiej. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), autor setek powieści, zasłynął z mistrzowskiego realizmu i umiejętności przenikania w psychologię swoich postaci. Jego twórczość w wyjątkowy sposób oddaje obraz życia w Polsce na przestrzeni wieków, łącząc wciągające fabuły z historycznym tłem. W Tomie 20 znajdziemy pięć wyjątkowych powieści: • Pod włoskiem niebem. Fantazja • Poeta i świat. Powieść • Powieść bez tytułu • Powrót do gniazda. Powieść z podań XVI. wieku • Przed burzą. Sceny z Roku 1830 To idealna lektura dla miłośników klasyki, którzy cenią zarówno literaturę realistyczną, jak i powieści z elementami fantazji i historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-723-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Komuż się z nas czarowne Włochy nie śniły? Kto nie zapragnął pokłonić się stolicy świata, Rzymowi, i pomodlić u grobu świętego Piotra i odetchnąć powietrzem, które napełniało piersi tylu poetów, artystów, tylu świętych i wielkich ludzi. Mało być musi chłodnych i umiarkowanych, co do tego szczęścia nie westchnęli nigdy, bo co roku prawie kraj nasz ekspedjuje do Italji pod pozorem choroby znaczny transport szczęśliwych swych dzieci, a przyznam się, że na widok tych wybranych, którym danem było oglądać ziemię obiecaną, zawsze mi się robiło jakoś tęskno, i czułem prawie zazdrość w sercu. Żem marzył o podróży do Włoch długo i uparcie, nie tyle może dla gruzów rzymskiego świata, co dla świętości miejsca i płodów sztuki szczęśliwie wykwitłej na rumowisku dawnych wielkości, żem pragnął zobaczyć Rzym, przyznaję się ze wstydem. Wiem dzisiaj i wierzę z Emersonem, że zaniósłbym tam siebie i znalazł to tylko, cobym wywiózł z sobą, że możebym spotkał się więcej z jednym zawodem, i zapracował na tęsknotę, ale i dziś jeszcze odzywa się we mnie to pragnienie. Dawniej towarzyszyła mu nadzieja, teraz lata jej siły ujęły, ale wspomniawszy Rzym, Wenecję, Florencję, Neapol, Herkulanum i Pompeję, wzdycham jeszcze. W jednej z tych chwil tęsknoty napisałem powieść z fantazją, którą te słów kilka poprzedza, byłem osamotniony. Zaczytałem się w Dancie, przypomniał mi się obraz wystawiający karnawał rzymski na Corso, na który długo patrzałem w Horodźcu, i tak urodziła się ta powiastka. Nie trzeba w niej szukać nic więcej nad to co zawiera, — obrazek odgadniony w marzeniu, zapewne nie całkiem trafny, ale może za to żywy.
Na nici pajęczej tej fantazji uczepiłem malutką myśl, zresztą nie nową, o marności tego uczucia, którego cała powieść jest pełną. Widziałem nie jedno życie złamane tem pragnieniem idealnej miłości, która rzadko wykwita na świecie, a nie nasyca nigdy. Wypowiedziałem com myślał. Ale głównie chodziło mi o obrazek, o którego wartości sam sądzić nie mogę. Wkrótce po wyjściu książeczki w Lipsku, hrabia Aleksander Przeździecki, który wówczas podróżował i znajdował się właśnie w Rzymie, ztamtąd przesłał mi list z kilką o niej słowami. Przypominam sobie, że to był jedyny niemal sąd, który na mnie zrobił trwalsze wrażenie.
Hrabia zarzucał mi w opisie karnawału przeniesienie go z dnia na noc, co nie ma miejsca, ale dziś jeszcze przerzucając powiastkę, zostawuję tę dobrowolną niedokładność, bo tak mi się jakoś ten szał karnawałowy na tle nocy włoskiej lepiej i prawdziwiej wydaje niż we dnie. Jest to omyłka umyślna.
Do drugiego zarzutu dały powód słów kilka wciśnionych tu o Rafaelu, osądzonym ze stanowiska szkoły nowo-katolickiej Overbecka, Veita i ich naśladowców. Nie jestem zwolennikiem archaizmów w sztuce umyślnych, ani sądzę, że formę naśladując, uwięzim w niej ducha, bo przez ducha formę się zdobywa; nie, przeciwnie, wszakże powtórzę tu jeszcze, że stosunkowo do Perugina, do Fra-Angelico, geniusz Rafaela więcej jest pogański, mniej wiarą niż starożytnością natchniony. Czuć w niem tchnienie Grecji i Rzymu, nadające formę postaciom nie swojego świata. Klękam przed Madoną Rafaela, ale gdy maluje Psychę, znajduję go w swoim żywiole daleko więcej niż gdzieindziej. Skłaniam przed nim głowę, ale gdy mi się modlić zechce, prędzej poklęknę przed Matką Boską jego nauczyciela, niż przed Sykstyńską.
Szkoła Overbecka pojęła to dobrze, ale pojąwszy, źle uczyniła, udając się do form starych, bo przez formę nie idzie się do ducha, zamiast cudzą pożyczać, nową zgodną z wewnętrznem swem usposobieniem — utworzyć należało.
Tyle o naszej powieści, dla której prosimy o pobłażanie.
Żytomierz, dnia 6. Grudnia 1855 r.I.
Amor, ch'al cor gentil rato s'apprende,
Prese costui della bella persona,
Che mi fu tolta, e'l modo ancor m'offende.
Amor, ch'a null'amato amar perdona,
Mi prese del costui piacer sì forte,
Che, come vedi ancor non m'abandona.
Amor condusse noi ad una morte:
Dante, Inferno, Can V.
— Tak szedłem z pierwszego okręgu w drugi, mniej miejsca zajmujący ale więcej boleści, boleści co jęk wyciska. — Tu Minos zasiadł straszliwy, gromiący; on u wnijścia bada winę: sądzi i potępia przepasaniem. — Tak mówię, bo gdy dusza przeklęta przed oblicze jego przybywa, cała się przed nim spowiada; a ten rozeznawca grzechu — widzi na jakie miejsce zasługuje w piekle, i tylekroć przepasuje się ogonem, ile stopni w głąb piekieł znijść ma dusza. — Tłum zawsze przed nim, przychodzą, każda z kolei przed sąd, mówią, słuchają i lecą strącone.
— O ty, co przybywasz w boleści gościnę, — rzekł do mnie Minos ujrzawszy, zawieszając uroczyste sądy swoje. — Patrz jako wchodzisz, i w co ufasz, niech cię szerokość wnijścia nie uwodzi. — A przewodnik mój do niego rzecze: — Czego nań wołasz? — Nie broń mu jego fatalnej podróży; tego chcą tam, gdzie mogą co chcą, nie pytaj o więcej. — Tu poczną się bolesne jęki; przybyłem, kędy wielkie płacze w uszy mi uderzą. — Dościgłem miejsca niemych ciemności, miejsca wrzącego jak morze burzliwe, gdy niem przeciwne wiatry miotają. — Wicher piekielny, co chwili nie spocznie, porywa duchy w swym pędzie, i dręczy je miotając niemi, uderzając je o siebie — gdy staną nad brzegiem urwiska; wznoszą się krzyki, łkania i jęki, bluźnią naówczas moc Bożą. — Dowiedziałem się, że męczarnią tą karani są grzeszni ciałem, których rozum uległ chuci. — I jak ptaszęta unoszą się na skrzydłach kupami licznemi i spiesznemi, w czasie zimy i burzy, tak pęd ten unosi złe duchy. — Ztąd, z owąd, z góry, z dołu, wir niemi rzuca, i żadna sił im nie doda nadzieja; ani końca męczarni, ni nawet spoczynku. — I jak żurawie lecą nucąc pieśń swoją, długiemi pasy zwijając w powietrzu; tak lecące widziałem duchy w jękach. — Duchy niesione pędem wichru. I rzekłem: — Mistrzu, jakiemi to duchy burza tak miota?
— Pierwsza z tych dusz, o których chcesz wieści, rzekł do mnie, panowała nad mnogiemi języki. A tak ją złamała rozpusta, że prawem dozwoliła wszelkiej rozkoszy, aby uniewinnić siebie. — To Semiramis; o której czytamy, że nastąpiła po Ninusie, a była mu żoną: panowała nad ziemią, którą Soldan trzyma. — Drugą jest samobójczyni z miłości, która złamała przysięgę złożoną popiołom Sichea; po niej rozpustna Kleopatra. — Ujrzałem Helenę, dla której tyle lat upłynęło nieszczęśliwych, ujrzałem wielkiego Achilla, który padł w miłosnej walce. — Ujrzałem Parysa, Tristana, a potem wskazał mi więcej tysiąca duchów, i powiedział imiona tych, których miłość wygnała z naszego świata. — A gdy mi przewodnik mój nazwał wszystkie kobiety starożytnego świata i mężów, litość mnie ucisnęła, stanąłem jak przybity. — I począłem: Poeto! życzyłbym mówić z temi dwoma duchy, które razem lecą, a tak lekko zdają się unosić z wiatrami. — A on do mnie: — Zobaczysz, gdy się do nas przybliżą, naówczas wezwiesz ich przez tę miłość, która ich unosi, a zbliżą się ku nam. — Jak tylko wicher ku nam ich przypędził, podniosłem głos: — O dusze strapione, przyjdźcie pomówić z nami, jeźli wam tego nic nie broni. — Jak dwa gołębię, które żądza woła, z otwartemi skrzydły lecą spokojnie do słodkiego gniazdka, przerzynając powietrze, niesione jedną myślą. — Tak te dwie dusze wysunęły się z tłumu gdzie była Dido, i dążyły ku nam przez zarażone powietrze, przyjaznem wezwaniem pociągnione. — Istoto wdzięczna i łagodna, która odwiedzasz nas w tych ciemnościach, nas, cośmy świat krwią naszą zarumienili. — Gdyby król świata był dla nas łaskawszy, modlilibyśmy się do niego o spokojność dla ciebie: za litość twoją nad nieszczęściem naszem. — Mów coś chciał nam powiedzieć, powiedz co od nas chcesz słyszeć; będziemy słuchać, opowiadać będziem, póki wiatr jak teraz wytrwa uciszony. — Leży ta ziemia, która mnie zrodziła, nad brzegiem morza, kędy Po upływa, przed goniącemi uciekając rzeki. — Miłość, co szybko szlachetne serca porywa, miłość odjęła towarzysza mego, ku ciału temu, które mi wydarto, dziś mi jeszcze bolesną śmiercią. — Miłość, co kochanemu nie kochać zabrania, tak mnie upoiła szczęściem kochanka, że jak widzisz, trwa dotąd jeszcze. — Miłość ku wspólnej powiodła nas śmierci, Kaina piekło czeka zbójcę naszego. — Takie były ich słowa. — Gdym wysłuchał duchów cierpiących, spuściłem oczy i pótym trzymał je spuszczone, aż mnie poeta spytał: — O czem myślisz?
Zebrawszy się na odpowiedź, zawołałem:
— Niestety, przez ile marzeń słodkich, przez ile żądzy przeszli do tego nieszczęsnego końca! — Potem obróciłem się ku nim, ozwałem i rzekłem: Francesca! twoje męczeństwo do łez we mnie smutek i litość porusza. — Lecz powiedz, w czasach słodkich westchnień, jak, kiedy, miłość poznaliście swoję i pragnienie nie objawione? — A ona do mnie: — O nie ma większej boleści, jak wspomnieć na szczęśliwe czasy w cierpieniu; mistrz twój wie o tem. — Chcesz wiedzieć koniecznie o początku naszej miłości, ja ci powiem; lecz mowa moja będzie w pół łzami, w pół słowy. — Czytaliśmy dnia jednego dla rozrywki, jak miłość ogarnęła Lancilotta, byliśmy sami, nie lękali niczego. — Kilka kroć czytając, oczy się nasze spotkały, zarumieniły twarze, ostatnie wyrazy nas zgubiły. — Gdyśmy przeczytali jak czuły kochanek pocałunek złożył na ustach uśmiechem otwartych, wielbionych; ten, od którego nic mnie nie rozdzieli. — Cały drżący dotknął ust moich — książka i ten co ją napisał, stali się dla nas Galeottem. — I dnia tego jużeśmy nie czytali więcej. — Gdy jeden z duchów tak mówił, drugi płakał tak gorzko, żem z litości nad nim osłabł, jak skonania bliski. — I padłem jak trup upada — — —II.
Jan czytał piątą pieśń Danta, — której tu daliśmy nieforemny zarys, nie mogąc oddać, o co napróżno kusićby się było, tego nieopisanego, nie odtworzonego wdzięku mowy, muzyki słów, jaki ma w oryginale, — czytał zadumany, sparty na oknie, a oczy jego błądziły po zielonościach widoku, co się przed nim roztaczał czarujący. I usta machinalnie, powtarzały nie jeden raz, przerywając sobie to westchnieniem, to zadumą kamienną:
— Nessun magior dolore
Che ricordarsi del tempo felice,
Nela miseria —
Oparty na Dancie, skończył piątą księgę i nie czytał już także więcej, — dumał, roił. — Jak Francesca i jej kochanek nad przygodą Lancillota, Jan uczuł, powtarzając nieporównany ten ustęp Danta, potrzebę miłości; a gdyby obok ust jego w tej chwili znalazły się różowe usta kobiety, przygoda Franceski byłaby może odtworzyła się, wcieliła raz jeszcze. Jan dumał głęboko. — Wnijdźmy w myśli jego i spojrzmy jak lecą płomieniste w kraj ideałów młodzieńczy. — Miłość, miłość, — powtarzał w duchu — stworzył ją ktoś w nieszczęśliwej godzinie, na rozpacz i narzekanie wieczne tych, co głupi, łatwowierni, a podsycani nieopisaną żądzą niepojętego na ziemi szczęścia, chwytają odważnie za znikomą marę. — Miłość taka, o jakiej nam piszą ciągle, o jakiej marzym, jakiej się spodziewamy aż do utrapionej starości, co nas z raju marzeń ognistym mieczem wypędza — taka miłość, to utwór niepodobny, to Gryffon, to Syrena, to Centaur, jedno z tych stworzeń poetycznych, co żyją na marmurze tylko, w obrazach, w słowach poetów.
To fałsz — to fałsz, nie ma takiej miłości — a spodziewać się jej — dzieciństwo, a wyglądać — szaleństwo, a święcić jej życie — głupstwo.
— O czem-że to tak zapamiętale dumasz oparty na księdze, z oczyma wlepionemi w lazury niebios, w zielone wieńce drzew ogrodu?
— A to ty, jak się masz?
— Nie wywoływałem powitania, prosiłem o odpowiedź, o czem dumasz?
— O czem? powiedz mi sam, o czem dumać może dwudziestosześcioletni młodzian, wyłysiały przed czasem zrażony, odczarowany.
— To choroba wieku, jak cholera azjatycka grasująca.
— O czem może dumać — biedny...
— Pytanie było tylko dla formy: wiem o czem myślałeś, a gdybym nie domyślał się wprzódy, spojrzenie na piątą księgę Danta, na ustęp o Francesce Rimini, nauczyłoby mnie tajemnicy.
— Dla kogo żem ja i życie moje tajemnicą?
— Tajemnicą — dla nikogo, zagadką dla mnie pierwszego.
— Tyś młodym starcem.
— Tyś biednym szaleńcem.
— Nie lituj się nademną; nie chcę litości.
— Zapewne wolałbyś radę.
— Nie chcę rady; rada pochodzi od rozumu i nikomu nie poradzi.
— A gdyby pochodziła z serca?
— Z jednego płynie krew, drugie gdyby się nawet otworzyło, wypłynęłaby zeń tylko ciepła woda.
— Dziękuję za ciepłą wodę.
— Tyś z nią szczęśliwy.
— Bez wątpienia. Ale dajmy pokój zagadkowej rozmowie. Jakże, nic się nie zmieniło?
— Cóż się odmienić mogło w położeniu mojem. Jam zawsze ten sam, ludzie ci sami, trzeba szukać innych.
— Powinszuję gdy znajdziesz.
— O! znajdę, jestem tego pewien — zawołał Jan z zapałem. — Wiesz Adamie, nie cały świat, nie wszystkie kobiety zimne, lodowate jak nasze. Cóż one winne, że się urodziły pod niebem północy? One też są mu podobne; często jasno-lazurowe, częściej chmurne, mgliste i niepewnych barw szarych, zimne, płaczliwe — ale nigdy nie ozłocą się, bo ozłocić nie mogą płomienistemi blaski włoskiego nieba, niebios południa. — Nasze kobiety muszą być jakiemi są, i dziwi mnie, żem wprzódy spodziewać się mógł, marzyć, iż między niemi znajdę dla serca mego kochankę. Gdzie? u nas. U nas, gdzie miłość na rozkaz przychodzi, odchodzi niepostrzeżona i nigdy głębiej plewki sercowej nie wrasta.
— Tak sądzisz — ?
— Tak jest.
Jakżem szczęśliwy, żem się w kraju ożenił!
— Jakżem rad, że się nie ożeniłem!
— Biedny szaleńcze!
— I cóżem winien szaleństwu memu? Od dzieciństwa, książki, pieśni, powieści, ludzie, wszystko mnie kołysało, paliło, jątrzyło jakąś idealną, potężną, silną miłością. Zacząwszy żyć, począłem jej szukać: winienemże, iż jej znaleść nie mogę, przynajmniej u nas.
— Nigdzie!
— A! Na Boga, nie mów mi tego; jakże żyć bez tej nadziei.
— Żyć jak wszyscy; obejść się bez ambrozji i przyzwyczaić do prozaicznego piwa.
— Na cóż mi obiecywano ambrozję?
— Dlaczegożeś w nią wierzył?
— Jakżem nie miał wierzyć! Człowiek ma wrodzone pragnienie jakiegoś szczęścia nieopisanego, niepojętego. Wcielić go może tylko miłość jedna, chwila tej miłości, której szukam, za którą gonię, którą gotów jestem opłacić męką całego życia — więcej może. A w koło mnie lody! lody!
— W lodzie wszystko się doskonale przechowuje, jest to pierwiastek konserwacyjny.
— Pierwiastek nieżywego życia. Wam go wystarcza, wam zimnym, prozaicznym, rozmierzającym życie na drobne miarki i używającym go powoli, rozumnie, — obrzydliwie — ale mnie?
— Gdybym nie wiedział ile masz lat, sądziłbym, że szesnastoletni dopiero młodzian stoi przedemną. Jakżeś naiwny!
— Jakżeś szyderski, nieznośny!
— Serjo, mój Janie, miałbym ja prawo powiedzieć ci to, a za mną byłby ogół, byłby sąd powszechny.
— Bo też jeżeli chcesz wiedzieć prawdę, tylko wyjątki są wielkością, życiem, geniuszem, poezją; tłumy są tłem dla wyjątków, lub materją dla nich.
— Pojmuję gdy mówisz o geniuszach, o wielkościach, ale o ekscentrycyzmie?
— Każdy ekscentrycyzm ma w sobie zaród wielkości; wszystko co niezwykłe, dąży jedną stroną swego objawu ku czemuś wielkiemu. Ludzie, żeby im nie wstyd było, wyśmieli wszystko, co nie idzie ich drogą. A śmiech, to broń potężna u ogółu.
— My się widzę nigdy zrozumieć nie potrafimy.
— To bardzo być może — a niemniej kochać się będziem. Nie mów jednak nie zrozumiemy. — Zrozumiemy owszem doskonale, ale nie dzieląc przekonań, będziem się nad sobą litować wzajemnie.
— O! litość moją masz całą, biedny mój przyjacielu; i jak nie miałbym się litować nad tobą? Tyś najnieszczęśliwszy ze wszystkich nieszczęśliwych, bo gonisz za niedoścignionem, żądasz niepodobnego. Jesteś jak ten coby chciał pojąć nieskończoność, rozmierzyć wieczność. Ale czemu nie starasz się raczej wyleczyć z choroby?
— Daj mi lekarstwo!
— Lekarstwo? — najprostsze, homeopatyczne. Similia similibus — miłość, kobietę. — Weź żonę, weź kochankę, znuż się miłością, zużyj rozkoszą, a rozczarujesz.
— Nie rozumiesz mnie! Tyś ciało i ciałem mierzysz ducha. Ja nie chcę rozkoszy ciała.
— Szaleństwo! Ciało tak jest związane z duszą, że w naszym świecie rozkosz duszy nie może nie być razem w pewien sposób rozkoszą ciała; rozkosz ciała nie może nie być rozkoszą duszy.
— Materjalista!
— Chciałżebyś miłości bez nadziei?
— Bez nadziei czego?
— Posiadania.
— Może; byleby była silna, namiętna, płomienista... szalona... wzajemność.
— Dobryś! — zawołał Adam, — sofistykujesz; taka wzajemność ciągnie za sobą posiadanie.
— Tak! gdyby na drodze nie leżały obowiązki do spełnienia... przeszkody święte.
— Namiętność wszystko łamie.
— Nie! namiętność wszystko tylko osładza. I nie ma boleści, która by się w niej nie stała rozkoszą.
— Nie rozumiem.
— Nie dziwię się! Ty nigdy nie pojmiesz, co nad twoję naturę i część tobie ukazanego twoim charakterem świata wychodzi. Tobie zawsze wydawać się będzie nienaturalnem, co nie twoje, dziwnem, czego nie podzielasz.
— Srogiś dla mnie.
— Wybacz, drogi Adamie. Ja i siebie niemniej srodze gromię. — Jam i sobie ciężki... O! gdybyś był kiedy w duszy mojej.
— Lituję się nad tobą... Ale nie masz-że sposobu?
— Przynajmniej, nie podany przez ciebie.
— Inny: dać cel życiu wielki, piękny, szlachetny i silnie zajmujący.
— Głodnemu, zrozpaczonemu i oszalonemu głodem, dajże pracę, daj cel!... On na brata rodzonego porwie się głodny, on się stanie...
— Każ sobie krwi puścić, Janie.
— Krew wypuścić powiedz, nie puścić — bo to co wam pomaga, mnie nie pomoże... Aby się pozbyć trawiącej żądzy, trzebaby ją wylać do kropli, ale cóżem winien? powiedz sam — com ja winien?... Na co poeci, na co pisarze, na co świat cały spólnik tego ohydnego oszukaństwa? — za młodu ukazuje nam w powietrzu ideał niedościgniony... Wszak nie jeden jak ja zapewne, zapali się tą miłością ku miłości i zginie lecąc ku niej, jak ku ogniu błędnemu. — Wszak nie jeden popsuje życie całe nadzieją i zawodami, przeklnie zużytą marnie młodość, przepłacze starość bez wspomnień. Na co malujecie niebyty, nicości, ideały? To zdrada niegodna! Na co kobiety w tej spółce kłamstwa pozornie grają namiętność, gdy w sercu mają tylko rachubę, przywiązanie chłodne, lub nałóg poczciwy? Dla czego od dzieciństwa, od lat dziecinnych, kiedy się iskra zapala, gdy ją wiatr młodości rozdyma, nie wołacie co chwila, nie wołacie w uszy wychowańcom: — Nie ma takiej miłości na świecie, nie ma takich rozkoszy na ziemi! — Dla czego nie wychowujecie zimno do życia zimnego, obojętnych do obojętności, rachunkowych machinek do machinalnych stosunków społeczeńskiego życia waszego? — A potem, gdy zbytnie zaufany, gdy oszalony, rozmarzony, pijany wyleci między was, z gorącemi żądzami w piersi młodzieniec, wy przyjmujecie go śmiechy, szyderstwy, okładacie mu po niewczasie lodem głowę, lodem serce, puszczacie mu krew z piersi, lub kamienujecie nazwiskami pogardy... Cóżem ja winien? — Tyś nic nie winien, — odpowiedział Adam, — przyznaję owszem, żeśmy winni! Masz słuszność, cały świat jest w tej spółce oszukaństwa, a świat, jak wiesz, dzieli się na dwie wielkie kategorje, — oszukiwanych i oszukujących... Kobiety nasze nęcą miłością, której dać nie mogą.
— Nasze! nigdy. — Lecz jest kraj!
— Ty myślisz że to się dzieje klimatem? Szukasz ducha, a myślisz o wpływach na ciało? Monteskiuszu!
— Powiedziałeś sam, — ciało piastuje ducha i wychowuje go.
— Wierzysz w zastarzałego Monteskiusza, z jego klimatycznemi klasyfikacjami?
— Wierzę, we wszystko wierzę, co mi daje nadzieję. — Wierzę w to, że świat w późniejszych wiekach nie będzie tem czem jest. Świat będzie wielką człowieczą gospodą — gospodą całej ludzkości. — Nie będzie krajów, nie będzie plemion, nie będzie ludów, będzie ludzkość jedna, jedno-plemienna, cała. — A jak dziś bogaci mają mieszkania na pory roku, tak ziemia zmieni się w przeznaczone dla ludzkości w różnych stopniach i porach wieku i rozwojach gospody. — Młodzi, zapaleni, rozmiłowani w miłości jak ja — pójdą na wschód i południe. Tam będzie kraj namiętnych, kraj rozkochanych, kraj poetów. — A gdy stygnąć poczną, posuwać się będą ku zachodowi, ku północy, ku umiarkowanym strefom, ku zimniejszym współbraciom. Wasza stara zużyta Europa, będzie naówczas szpitalem niedołężnych starców, wygodnem łożem chorych, co przemyślając o zysku i o dobrym bycie spokojnie, bać się przestaną, żeby ich ciszy nie zakłócił głos namiętniejszy dziatwy. Na wschodzie będzie młodość, na zachodzie, północy, starość, tam namiętność, tu rozum. — I będzie kraj dla uczonych, kraj dla szalonych, kraj dla pasibrzuchów, kraj dla spekulacji metafizycznej, kraj nauki. — Na jednej połowicy kuli ziemskiej kołysać będą rodzaj ludzki, na drugiej go wychowywać, na innej strefie kwitnąć będzie miłość, w innej porastać mchami zardzewiała starość. — Głupcy składać naówczas będą jedno wielkie państwo; — głupcy będą brać wynalazki żywcem od sąsiadów, korzystać z nich, a nad wyszukiwaniem nie biedzić. — Kraj mędrców, wiecznie ogłodzony, zasycać będzie płody swemi młodości strefa, gdzie wszystko rodzi bez pracy, gdzie wszystko dają bez nagrody, gdzie co piękne, co szlachetne, co wielkie — to święte i szanowne. — Tu Jan zamilkł, a Adam zażywszy tabaki, zmierzył go powolnie, ruszył ramiony i podszedłszy ku oknu potrząsł głową, jakby mówił do siebie: — Biedny, biedny człowiek! — A chcąc zapewne odwrócić rozmowę i z drogi marzeń zejść na bity gościniec realności, zapytał po chwilce spoczynku Jana, który wpół zdrętwiały siedział nieporuszony: cóż Emilja?
— Emilja! — Rajski kwiatek z lodu — podobna tym zwodniczym owocom wielkich pańskich stołów, co są barwami owocem, a we środku zimno-słodką wodą.
Tyś ją tak zapamiętale kochał.
— A! I czemuż jeszcze kochać nie mogę! Połowę życia dałbym za to — ale możnaż kochać posąg?
— To kobieta w całym blasku piękności, z całym urokiem rozumu, wykształcona.
— To ją gubi.
— Co? wykształcenie?
— Zbytek rozumu i wykształcenia. — Zresztą wszystkie nasze kobiety, z pod zimnego nieba naszej północy, dzielą się na dwie kategorje: Na zimno-poczciwe i zimno-występne. Mam szacunek dla pierwszych, wzgardę dla drugich, ale dla żadnej nie mogę mieć miłości.
— Zawsze się rozbijasz jak o skałę, o definicję tego uczucia.
— Wiem to sam najlepiej.
— Wziąłeś coś wyjątkowego za prawidło. — Dla czegoż nie zaspokoić się miłością uczciwą, umiarkowaną i dającą wielkie rękojmie przyszłości?
— Bo mi takiej nie wystarcza. — Wolę nic, niż zawody, wolę nadzieję do końca, niż rozpacz na wieki. Miłość jaka tobie szanowny Adamie wystarcza aż do zbytku, dla mnie niedostateczna, jest karykaturą tylko. Moja Emilja — gdyby na nią patrzeć zdala, gdzieś z ziemi ku obłokom, gdyby sto lat nie mówić, nie zbliżyć się i nic nad wejrzenie od niej nie żądać — byłaby bóstwem.
— Łapię cię na nielogiczności — mówiłeś wprzód, że nic nie żądasz?
— Nic nie żądam, ale chcę aby mi oddano wszystko bez wyjątku, bez rachunku, bez oglądania na jutro — bez...
— Szalejesz! Wpadasz w nonsens jak ci, co chcą być kochani sami dla siebie i kończą na tem, że chcą być kochani kalekami, ubogimi, zgłupiałymi i t. p. przychodzą więc do tego, że mają być kochani, gdy nawet sami sobą być przestaną; gdy wszystko co w nich miało urok, stracą. — Namiętność, uniesienie bogate są w absurda — nie będę więc za tak małą rzecz cię prześladował; — ale cóż będzie z Emilji?
— Cóż ma być, powiedz mi? Ożenić się nie mogę.
— Ale ona.
— O! nie frasuj się o nią. Cóż się stać jej może? Tak wykształcona, tak rozumna! Pierwszy po mnie wielbiciel, jak tylko odpowie pewnym warunkom, z góry nałożonym na spodziewanego męża, będzie kochany, przyjęty — i szczęśliwy.
— Tak sądzisz? —
— Jestem pewien tego, — i tem lepiej.
— Tem lepiej... Emilja kochała cię po staropolsku, spokojnie, uczciwie i z uczuciem obowiązków swoich: ty chcesz jakiejś nieograniczonej miłości. Taka miłość, naprzód bywa tylko w książce — jeśli zaś ukaże się na świecie, to wyjątkowo, chwilowo — trwać ona nie może, bo jak ją pogodzić z siwym włosem i ostygnieniem?
— Doskonale godzi się ze śmiercią.
— Najlepiej — ale nie każdy gotów za kroplę ambrozji płacić życiem.
— Jam gotów.
— Nic nie mam do powiedzenia — co bym miał, to napróżno. Rób co chcesz, ale pozwól się spytać — co myślisz robić?
— Jadę szukać miłości.
— To przynajmniej oryginalne! — Dla czegóżby nie szukać jej na miejscu?
— Wierzę we wpływ klimatu. — Jadę do młodszego kraju — tu zimno...
— Każ zapalić na kominku. — Tak się skończyła dziwna dwóch przyjaciół rozmowa; — oba potem zamilkli. Adam chodził po pokoju ze spuszczoną głową, Jan szepcąc niezrozumiałe włoskie wyrazy, pewnie jakąś pieśń Danta, lub strofę Tassa — to oparty na oknie marzył, to rzucał się w krzesło i nieruchomy zdawał się wyzuwać z ciała, a lecić kędyś duszą daleko. Dokąd? pewnie w kraje młodości, w kraje miłości, namiętności, poezji. — Adam już mu nie stawał na drodze. Dopiero późno w noc, gdy konie zaprzężone parskały już na dziedzińcu, odezwał się biorąc kapelusz.
— Cóż powiem rodzicom Emilji? co jej samej?
— Powiedz co chcesz! — co myślisz że mnie najlepiej uniewinni. — Ta kobieta ma oczy z płomienia, a serce z lodu, jej wejrzenie jest ciągłem kłamstwem. Obiecuje czego nie jest wstanie dotrzymać. Uszczęśliwi jakiego zacnego obywatela i sąsiada, jakiego marszałka lub marszałkowicza — ale dla mnie...
— Cóż się przecie stało?
— Cóż?! — W niej nie ma i nie będzie miłości. Daj mi pokój! Srodze mnie boli zawód.
— Cóż poczniesz?
— Jadę do Włoch. — Adam z politowaniem złożył ręce na krzyż i pokiwał głową.
— Tak przyzwoita, tak dobrze wychowana panienka, trzykroć posagu, kolligacje śliczne, piękna jak anioł.
— I zimna jak malowany aniołek.
— Dobranoc. — Dobranoc i bądź zdrów. Jeśli się nie zobaczym więcej, westchnij za duszę Jana.
— To westchnienie, o które mnie prosisz, powinno by cię samego naprowadzić na drogę lepszą. Masz ty wiarę? —
— Jestem człowiek, jestem młody, jestem szalony, o więcej nie pytaj. — Bądź zdrów, a może nazawsze.