- nowość
- W empik go
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 25 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 25 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 25 to kolejny zbiór znakomitych utworów jednego z najbardziej płodnych pisarzy w historii literatury polskiej. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), autor setek powieści, zasłynął z mistrzowskiego realizmu i umiejętności przenikania w psychologię swoich postaci. Jego twórczość w wyjątkowy sposób oddaje obraz życia w Polsce na przestrzeni wieków, łącząc wciągające fabuły z historycznym tłem. W Tomie 25 znajdziemy pięć wyjątkowych powieści: • Staropolska miłość. Urywek pamiętnika • Stary sługa. Powieść • Sto djabłów. Mozajka z czasów czteroletniego sejmu • Syn marnotrawny. Opowiadanie z końca XVIII wieku • Szalona. Powieść To idealna lektura dla miłośników klasyki, którzy cenią zarówno literaturę realistyczną, jak i powieści z elementami fantazji i historii.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-728-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urywek pamiętnika
Pisana w czasie pobytu w Żytomierzu, drukowana w Warszawie w r. 1859, powieść ta niewiele miała rozgłosu. Powodem do napisania jej były rozmaite sprzeczne zdania, o pojęciach miłości i o żywiole tym w życiu staropolskiem. Autor starał się odmalować uczciwą miłość dawną wedle tradycji, być może iż nie objął w opowiadaniu wszystkich stron zadania — o którem wiele by mówić jeszcze można. Jest to jedna ze staropolskich miłości, boć ich tam naliczyć można wiele. Na wzdychanie i kochanie, coby cały żywot wsiąknęło w siebie, nie było u nas czasu, ani doń usposobienia — uczciwemu jednak przywiązaniu umiano być wiernym. Patrzaliśmy na przykłady. — Zresztą miłości i u nas bywały różne jak ludzkie serca i głowy, jak położenia i stosunki.
Drezno, styczeń 1875.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jak w pokładach naniesionego przez wody mułu i osadów badacz odgaduje epoki kataklizmów i wielkich wstrząśnień, którym ulegała ziemia nasza, tak w starych i zbutwiałych papierach często niepozornych i nieobiecujących na oko, przywykły do śledzenia wszystkich życia objawów, odkrywa skarby niespodziewane, piętnujące warstwy przeszłych czasów. Na nieszczęście przeszłość przeznaczona na zagubę, ułamkowo, cząstkowo, przypadkowo maluje się w pozostałych po niej zabytkach; potrzeba umieć dopełnić ją i odgadnąć, ex ungue leonem, a z pióra skrzydeł gołębia. Z prastarych czasów kilka wierszy na omszonym kamieniu, urzędowy i suchy akt na zżółkłym pergaminie, zrzynek papieru oszczędzony cudem, na którym kilka nazwisk zostały na świadectwo o życiu: ot i wszystko. Dalej pismo coraz do poufalszych służy zwierzeń i na powszedniejsze potrzeby obszerniejsze zapełniają się niem karty; ale znowu to, co naówczas najgodniejszem zdawało się ku uwiecznieniu, dziś nas nic prawie nie obchodzi: łakniemy zapomnianej reszty, którą sponiewierano jako niepotrzebną. Ledwie na boku dopisane słowo, coś przylepionego do okładki, jakieś nazwisko i data ukradkowo nakreślone, wypływają na wierzch z nieużytecznego słów wylewu. Im bliżej nareszcie nas, tem papierowe pamiątki mnożą się, rozszerzają, gromadzą; piszą wszyscy, piszą już o wszystkiem: papier i kunszt pisania stają się pospolitą własnością ogółu, mnóstwo tedy ciekawości, ale i śmiecia bez miary. Co tu wybrać? gdzie się skrystalizowało i osiadło życie? W tych przebutwiałych kartach jest po trosze wszystkiego: rejestra, notaty, listy, mowy, poezje, grobowce, rachunki, na jednej często spotykają się karcie. Trafiło się nam taneczną pieśń Wiśniowieckiego dziwnie niewstydliwą znaleźć obok kazania i spisu nasion do wirydarza. Niejeden człowiek bezpowrotnie zmarły i zapomniany, żyje tylko jeszcze na wątłym rożku papieru, na którym w chwili próżnowania od niechcenia się podpisał. Mógłże się spodziewać, że próba pióra da mu zakosztować nieśmiertelności!... O losy ludzkie, o życie!!
Grzebiąc w starych listach, w tych wstążeczkami i sznurkami dawno skostniałą powiązanych ręką fascykułach, człowiek powoli wchodzi w świat grobowy jak do lochów podkościelnych; rozwidnia się przed nim horyzont ciemny, występują na tle jego nieznajome a dziwne postacie, zarysowuje się niespodzianie kształty i odradza z nicości dawno zmarłe i zapomniane. Resztki to niedogasłego życia! Odgadujemy czego nie widzim, domyślać się musimy tego, co zginęło, ale obraz i po tej restauracji mniej więcej zręcznej, pozostaje niepełnym. Jest to czaszka Hamleta, której brak rąk i nóg lub piszczel, któremu niedostaje zbutwiałej i w proch rozsypanej czaszki.
I tu są trafy szczęśliwe i niezasłużone przekleństwa... Niejedna postać majestatyczna i wspaniała przedstawia się z za mroków mogilnych ułamkowo, nie pełna, blada, gdy lada najpospolitsza a gadatliwa istota z fizjonomją startą i zwyczajną, występuje ci przed oczy aż do zbytku drobnostkowo narysowana, choć pamięci nie warta.
W najciekawszem często miejscu urywa się nić nielitościwie, gdy powszednie dzieje, dzień po dniu, godzina za godziną nieprzerwanym snują się ciągiem. Wszędzie tak spotykamy dowody znikomości ludzkiej, a nieśmiertelność nasza to tylko przedłużone konanie.
Gdy długie nieraz godziny siedzę nad stosem papierów pożółkłych, i tą stęchlizną śmierci i grobu, właściwą śmierci woniejących, jedynych minionego życia ostatków: oczy łzami zachodzą, serce mi się ściska i myślę jak to nas później ludzie fałszywie odgadywać będą z tego, co po nas zostanie! Ale co po nas ocaleje? i czy zostanie choć trochę? Co przeżyje? czy dowody słabości, czy ślady poczciwych uczynków, czy nic nie znaczących chwil blade szczątki? Bóg jeden to wie, bo to co starano się zachować jak najskrzętniej, poginęło przecie, a co na strychu gniło, w czem się wróble gnieździły i co myszy jadły, ocalało cudownie. Kamień i bronz tak są znikome jak papier, a pamięć ludzka od nich trwalsza... Prawo zniszczenia panuje wszystkiemu, ząb czasu nie mogąc ukąsić granitowych obelisków, starł z pamięci alfabet hieroglifów.
Czasem w ogromie tych niedogryzionych kości ryjesz się napróżno, żeby odkryć coś znaczącego, coby ci dało czasu i ludzi pojęcie. Nieskończone szeregi słów i cyfer przesuwają się czcze i próżne, a gdzieś na brzeżku jedno rzucone słówko wprawia w zadumę i odkrywa całe światy. Wstajesz od tej pracy, jak gdybyś przeszedł się po cmentarzu z wonią śmierci i myślą znikomości, szepcząc mimowoli wieczne odpocznienie umarłym.
Jużto z ostatnich lat wieku, co nas poprzedził, zostało papierów bez liku: ogień i robactwo, myszy i zgnilizna nie miały jeszcze czasu pochłonąć ich i przebrać jak Bóg przeznaczył, co zginąć powinno, a co ma ocaleć. Potrzeba umieć szukać, żeby tu coś znaleźć i jak nurek po konchę perłową, po gałąź koralu, zstępować w otchłań głęboką, bo często z niczem z przepaści powrócić. Rzadko wątek natrafia się dłuższy, i milczenie grobowe co chwila przecina ślady żywota... A tam gdzie los przerwie mowę przeszłości, już jej nie dopełnić niczem... Domyślasz się, zgadujesz, chwytasz nici końce rozstrzępione, spajasz je, i gdyś wymarzone przysztukował do rzeczywistego, krzyczy, odbija jaskrawo: pożenić ich nie sposób.
Jednakże mimo ciężkość pracy i nieuchronnych z nią powiązanych zawodów, nie ma milszego zajęcia nad badanie starych zabytków, nad śledzenie przeszłości wprost u źródła, a żadna historja tak nie wyuczy wieku, jak maleńki szpargał współczesną nagryzmolony ręką nie dla jutra, ale bez myśli o tem, że pozostać i powiekować może. Pamiętniki, jeden z najciekawszych materjałów mają to do siebie, że w nich człowiek maluje się zawsze mniej więcej nie takim, jakim był, ale jakim być pragnął. List, notatka, rejestrzyk odkrywają go nam, gdy nie myśli o publice, stojącego jak go Bóg stworzył i czem uczyniły okoliczności. Jeżeli jeszcze szczęściem rządkiem na jednę postać, na jedne lata zbierze się dosyć światła ze stron różnych, aby je w pełni nam ukazać: już wówczas lada niteczką powiązać się dadzą fakta, i odtworzy umarłe, o ile je nam wskrzesić dozwolono, niby ów szkielet, który prosektor spaja drucikiem i stawia jak był za życia.
Z człowieka niestety! więcej daleko umiera, niż przeżywa, ginie więcej ludzi niż w pamięci zostaje, a los często najmniej charakterystyczne postacie wybiera na przedstawicieli epok. Ci znowu Bóg wie kogo przynoszą z sobą pod pachą do nieśmiertelności. Ludzie czynu, którym pióro i papier były wstrętliwe, jeśli ich nie poda potomności jaki skromny kałamarz, przebijają się przez pokłady wieków ułamkowo, przedstawiają fałszywie i niepełno. Drudzy wspominają i piszą o nich wedle tego, jak ich na swoją pojęli skalę: oni sami nie mieli ani czasu, ani ochoty podać się pamięci wnuków. Ludzie myśli i ducha, także w pismach swych niezupełnie się malują: krępuje im usta to nawyknienie udawania: to względy czasowe, to jakiś wstyd, to niedbalstwa trochę, a rzadki Montaigne lub Pascal wszystkie swej duszy wątpliwości na papier wyleje. Często najlepsza część człowieka zostaje pokryta milczeniem. Natomiast pośrednia klasa pospolitości w wielkiej liczbie egzemplarzy występuje przed badacza, i z odbicia na jej obliczu znakomitości wieku, wnosić ledwie o nich możemy.
Wszystko ulega jednym prawom ogólnym na tym świecie: ze świata przedpotopowego olbrzymów ledwie są szczątki, z których postaci ich odbudować nie można, a drobnych muszelek i liści traw miljony. Na jednego mastodonta, ileżto infuzorjów zwapniałych!
Nic zresztą prędzej nie przychodzi nad zapomnienie. Lat kilka i po człowieku nie ma śladu: jak w morzu po majsku pochłonionym zamknęły się fale, poszedł na dno. Przeszłość rozpoczyna się nazajutrz po pogrzebie, w tydzień tworzą się podania bajeczne, w rok najdalej człowiek się na mythus przerabia, a jeśli kto jest tak szczęśliwym, że się nim po śmierci zajmują, w kilkaset lat robią z niego, coraz inaczej obracając szczątki pozostałe, dziwoląga, którego każde pokolenie po swojemu przestroją i przybiera, aż w końcu nikt już nie odgadnie, co pod tym stosem nagromadzonych domysłów spoczywa.
Często długie wypoczynku godziny poświęcam drabowaniu starych papierów, któremi się otaczać lubię: było to i jest dla mnie miłą zabawką, nawet bez jakiegobądź celu korzystania z uzbieranych w ten sposób szczegółów. Najzwyklej masy te pozostałości nie mają ciągu, któryby je w jakąś całość zbić dozwalał, ale i te drobne rozpierzchle szczątki z jednej epoki dają jakąś o niej ideę, a te wychodzące nagle z ciemności i niknące natychmiast figury, których starte postacie zaledwie uchwycić można, mają także swój urok, choć połowę ich dostarczyć musi wyobraźnia.
Wśród jednej takiej szczęśliwie nabytej wiązki papierów, napadłem wśród mnogich listów, kartek i rachunków, na oberwany raptularz, nadpalony w części, pokreślony, z powszywanemi kartkami, w kilku miejscach adnotowany obcą ręką i innym atramentem. Byłto pamiętnik człowieka, który na starość przypominał życie własne bez myśli uwiecznienia go, dla powtórzenia przed sobą samym spowiedzi uczuć, które je zatruły. Ręka przyjaciela w kilku miejscach dopełniła tych wyzwań notami, które w części jako powtórzenie znanego, potrzebne mi się nie zdały, w części tu zamieszczone będą. Poprzyłączane listy i notaty oryginalne, dokumentu prawne, zapewne przez tego co komentarjusz pisał, nie mają dla nas żadnego interesu. Szpargał ten jakkolwiek maluje nietyle epokę, co pojedyńczego człowieka, zdał nam się dosyć ciekawem studjum i dajemy go tu prawie bez żadnej zmiany tak, jakeśmy znaleźli w starych papierach: to tylko wyrzucając, co niepotrzebnie opowiadanie przedłużało. Czytelnicy nasi osądzą, czy warto było lub nie ocalić ten ułamek pamiętnika i zachować pamięć człowieka, którego imienia ledwie się domyślać możemy. Kamień grobowy pozostał: nazwisko z niego zmyły powodzie i nogi przechodniów zatarły...
„Bądź pozdrowiona starości, co mi trochę spokoju przynosisz: błogosławię ci wieku spoczynku i rozmyślań, bez którego życie ludzkie nie byłoby pełnem. Wszystko tedy dokończone, z rękami złożonemi na wystygłe piersi, siedzę otoczony grobami wśród wielkiej ciszy wieczora i patrzę jak mi słońce zachodzi... na wieki wieków!
Myślą zbierani chwila po chwili uczynki moje jak paciorki różańca i przesuwam je nawleczone wspomnieniem, modląc się i płacząc.
O biedneż to życie nasze, kiedy ja sam com je przebiegł, ledwie dziś z niego myślą pochwycić mogę kilka chwil, a gdyby mi przyszło odeśnić dzień po dniu, i połowybym go już nie potrafił przypomnieć. Wszystko przeszło, utonęło, a ocalałe reszty pływające po morzu, lada dzień fala rozkruszy na proch i drobiazgami na nieznany brzeg wyrzuci.
Kocham jednak to wczoraj moje i wspominać je lubię, choć gorzkiem mi jest, a długie dziś godziny niem tylko zajmuję i rozjaśniam. Nikomu się to pewnie na nic nie przyda, że żywot mój a raczej część jego tylko spiszę próżniaczą i drżącą już ręką; ale to dla mnie starca jakieś zajęcie i zabawka. Zdaje mi się, że tak przebiegając życie, drugi się je raz przeżywa.. Wreszcie co robić? jak długie godziny zająć? Nie zawsze modlić się można, nie co dzień ma się ludzi i ucho powolne.
Pamiętam dobrze dom rodziców moich, którego dach dziś moich synowców pokrywa, krwią ze mną związanych, ale wiekiem i wyobrażeniami obcych dla mnie. Nie dano mi było ani żyć długo pod tą strzechą, ani tu wieku dokonać. Mieszkali rodzice moi wówczas na tym skraju Litwy, a raczej Rusi litewskiej, który się ponad Bugiem od Brześcia Litewskiego rozciąga. Strona ta pozostała dla mnie rodzinną i gdy mi się chce odetchnąć nieco i orzeźwić wspomnieniem, tam biegnę myślą, nad Bug, Szczarę i Jasiołdę. Chociażem dawno tu nie bywał, jeszcze mi ta okolica żywo przytomną cała i dziwnie piękną się wydaje. Może się to zmieniło latami, ale podówczas Brzeskie było cichym i ubłogosławionym kątem. Ziemia w niem nie wszędzie urodzajna, piaszczysta, jednak lepsza niż ku Grodnu; lasy bardzo piękne, płaszczyzna poprzerzynana to gajami brzozowemi, to sosnowemi borami, to niezmiernemi bioty, po których brzegach śliczne olszyny wznoszą się wiecznie od pniów odrastające. Pamiętam i zapach tych brzóz i olch wiosenny, i czerwone jakby krwią oblane pnie ich długo po ścięciu świadczące o barbarzyństwie człowieka. Wioski dosyć były gęste, a dworki przy nich szlacheckie schludne, czyściutkie i miłe. Pańskich rezydencyj nie było wiele i dóbr rozległych także, ale nasz szlachecki żywot wiejski ziemiański, kwitnął tu swobodnie. Na całej wielkiej przestrzeni kraju tego, rzekłbyś jedna rozrodzona mieszkała rodzina, tak z sobą żyliśmy zgodnie, w pokoju i przyjaźni serdecznej. Dworek ze dworkiem mało który bliżej lub dalej przez kogoś nie był spowinowacony, jeden rodzaj życia prowadzili wszyscy, jedno kochali, jednem oddychali, a do ochoczej pomocy każdy dla brata był gotów. Zwali się wszyscy braćmi i nie było to czcze słowo, ale wielkiego znaczenia wyraz, malujący stosunki chrześcijańskie społeczeństwa. Ani partyj, ani podziału na stronnictwa, ani różnicy w sposobie pojmowania rzeczy nie było i być u nas nie mogło. Nikt się nad drugiego nie wynosił, ani chciał rej wodzić: prawdziwa to była res-publika, do której garnęli się i możniejsi nawet, ściskając pana brata bez obłudy, boć z nim żyć musieli i bez niego się obejść nie mogli, a wówczas jeszcze wychowanie i pojęcia nie tak bardzo klasy rozróżniały.
Z dworku do dworku w kitlach płóciennych, z laską w ręku szedł szlachcic do szlachcica, jak do rodzonego brata, a wszystko się tu znało i kochało i niedaleko szukając związków, żeniło i wiązało do kupy jeszcze mocniej. Sami to byli kumowie, szwagrowie, powinowaci, i rzadki nie nazywał drugiego po imieniu i pokrewieństwie. Starczyło to za tytuły. Gdy niestało wyrazów na stosunki, mianowano, to cioską; to rówieśnikiem, to kolegą, zastępując pokrewieństwo, a zawsze węzeł jakiś musiał łączyć z sobą wszystkich w spólną i nierozerwalną całość. Pokazał się obcy, to go naprzód badano, czy jakiego Brześcianinia nie miał w familji, i w pół godziny już go zwano panem bratankiem lub siostrzanem, choćby po prababce. A stosunki te nie były tylko w słowach i wyrazach próżnych, pociągały one za sobą obowiązki, które ściśle spełniano. Wszyscy ujmowali się za jednego, gotowi byli z pomocą, z radą, i na myśl nikomu nie przyszło od jakiejkolwiek wymawiać się posługi.
Broń Boże dopustu ognia, tośmy bywało wszyscy zaraz kupą pogorzelca ratowali, i drzewem, dobytkiem i czem kto mógł i jak kogo stało. W biedzie u łóżka chorego mieniali się sąsiedzi; na pogrzeb niepotrzeba było zapraszać, ale też i chrzciny bez sąsiadów nie obeszły się.
Ówczesne szlacheckie życie inaczej też wyglądało niż to, na które się dziś zanosi: bliżej biliśmy chłopka i prostoty patrjarchalnej, niewiele człek potrzebował, na małem przestawał, a do głowy nikomu nie przyszło gwałtownie się fortuny dobijać. Utrzymać co Bóg dał po rodzicach, zaszczędzić na czarną godzinę umieliśmy, ale z nas nikt nie pragnął nazbyt wiele, ba i użycia tego nie byłby zrozumiał. Każdy kochał swoją wiosczynę i nie zamieniłby jej dla zbogacenia się. Dziś to zupełnie inaczej i nie wiem czy lepiej. Obojętni jesteśmy na pamiątki i nie przywiązujemy się do miejsca; skończy się na tem, że i dla kraju będziemy zimni: jedno za drugiem idzie. Kto zaczyna od tego, że mogiły ojców dla marnego grosza frymarczy, ten dalej i całe wielkie cmentarzysko wieków, w którem się urodził, sprzedać będzie gotów.
O ile sobie przypominam ówczesne życie na wsi, inny ono miało charakter i znaczenie. Przybyszów między nami i przybłędów tak jak nie było, wszyscy swoi, spójnia między nami wielka, miłość wielka i związek jakiego dziś już nie widać.
W kradł się zbytek i próżność, poczęliśmy iść na wyprzodki stare musiało się odmienić. Już dziś więcej się chce błyszczeć, niż spełniać co do kogo należy; zdaje się to nic z razu, ale wielka rzecz w istocie rozpasać miłość własną ludzi. Ten i ów dla niej zaszargał się, wyprzedał, wychrzta po nim ziemię kupił, dalej drugi i trzeci Niemiec, któremu wszędzie dobrze, byle brod. Ot nowe życie weszło i społeczność się rozsypuje na części: kleju dawnego nie stało, bo są rzeczy, których nakleić niepodobna jak żelazo z czerepem.
W tamtych czasach, które pamiętam, choć ludzie byli ludźmi, ale więcej powiem, ogół tyle miał w sobie braterstwa i miłości, że potęgą tych świętych uczuć, nawet obce sobie pierwiastki przyswajał i pokonywał. Trafiło się i Tatara, i żyda neofitę z obcych stron przywlokę widzieć, których już dzieci i wnuki tak z nami się zrosły, jakby od wieków tu żyli. I nie tęskniło to już po niczem, bo miało rodzinę. Na większą skalę dowód tego był na Tatarach, którzy się z nami tak zrośli, że mimo jedności wiary i pochodzenia, kraju od Turka i Perekopców bronili nie gorzej od innych. Krzyczą na żyda, i ja sam się nim brzydzę: prawda, że nas ssał nieraz, ale zapominamy, że i w nim często odzywało się serce i przywiązanie do szlachty. Nie ma co już nawet mówić o wieśniaku, bo z tym dziedzic był jak z bratem. Do jednego chadzali kościoła, chrzcili sobie dzieci nawzajem, wspomagali się wzajemnie, a czasu żniwa siadłszy na półkopku, pan dziedzic tak gawędził swobodnie z chłopkiem i tak mu się dawał wywnętrzać, jakby się pod jedną urodzili strzechą.
Już to w ogólności pod owe czasy jeszcze kraj cały żył i myślał jedno, a choć się trafiały i waśnie i procesa i kłótnie, bo bez tego być nie może, tak były wyjątkowe i chwilowe, że nie spoczęliśmy, póki się to nie zatarło i nie zagoiło. Ledwie szlachcic z sąsiadem się podrapał, wiele nas było, jeździliśmy, chodziliśmy, pośredniczyli wszyscy póty, póki sobie rąk nie podali. Zamiast ogień rozdmuchiwać, gasił go każdy i zalewał jako mógł. Bo takie rozdrażnienie bolało zaraz wszystkich i dawało się czuć nieprzyjemnie całemu bractwu: już że potrzeba było oglądać się kto jedzie, ażeby się tam jeden z drugim nie spotkał, żeby w domu nie mieć historji nieprzyjemnej a jak się zejść, a co gadać, żeby nie obrazić; więc w tem długo wytrwać nie było można. To też bywało jak się wezmą wszyscy, jak porzną jeździć, gadać, namawiać, prosić i zaklinać, to najtwardsze serce się zmiękczy, i największa musi ulec obraza. Tożto potem radość, to przyjaźń serdeczna, to ściskanie i całowanie bez miary miedzy pojednanemi, jakby chcieli czas stracony w kłótni odzyskać.
Dziś, choć się to do tego nikt nie przyzna jawnie, dla reszty poczciwego wstydu jakiegoś, każdy sobie i dla siebie: gotów popchnąć z kładki, byle sam przeszedł suchą nogą. Wówczas nie o sobie się jednym myślało, ale jakby było lepiej dla wszystkich. Już niech sobie co chcą gadają ci, co tego nie rozumieją, ale to była respublica re et nomine zarazem, i taka jedność serdeczna, jakiej może nigdzie na świecie nie zobaczyć. Nawet jeśli się kłóciło, to po bratersku i pocichu, a sprawy kończyło się w kącie, żeby za granice powiatu nie wychodziły. Człek nie potrzebował do zbytku przemyślać o sobie, bo myśleli o nim wszyscy potrosze, i jeszcze nie dopatrzył się czasem co mu czynić wypadało, a już mu dziesięć rąk wskazywały kędy droga bezpieczna.
Nie powiem tam, byśmy aniołami byli, bo mało aniołów na ziemi Bożej i prędko ich powołują niebiosa; ale inny był taki świat, i dalipan lepszy od dzisiejszego. Piszą, jakoby ziemia powoli stygła: bodaj czy także i nie ludzie.
Gdzie to podobieństwo do naszego szlacheckiego żywota w Brzeskiem, jak ja je w młodości mojej pamiętam! trudno to opisać, a ciśnie mi się tysiąc szczegółów, którychbym na wołowej skórze nie pomieścił; maluczkie rzeczy, a każda znacząca. Trzeba było widzieć jak się to szlachta zjedzie do kościółka na odpust do Zbirowej, albo do Berezy; co Bogu to Bogu, ale potem i aniołom w niebiesiech miło być musiało popatrzeć, jak to się witało, ściskało, radowało i kochało co żyło. Toś tylko słyszał całowania, uśmiechy, pytania, a wszystko takie, jakby się to rodzeństwo zjechało po długiem niewidzeniu. Nawet nieznajomi inaczej wówczas byli przyjmowani jak dzisiaj. Teraz nieufnem spogląda się okiem: a nuż przybysz nie myśli nam co wydrzeć, a broń Boże nie ma-li złych zamiarów, wita się człek i obawia: to pierwsze uczucie na widok obcej twarzy. Wówczas się garnęło, zapraszało i pierwsze uczucie było wyszukać stosunki, znaleźć powód kochania, pomóc, wesprzeć, zaprosić. Niechby się w niedzielę pokazał człek podróżny, nieznany w czasie nabożeństwa, tobyśmy spokoju nie mieli, ażby go kto poprosił, ażby go ugoszczono i poratowano, skierowano w drodze i opatrzono jak brata. Społeczność przygarniała miłością ku sobie i pracowała nad powiększeniem się prawdziwemi skarby; dziś każdy członek z osobna się obmurowuje, odosabnia, wydziela i na klucz zamyka. To też osobliwsza to teraz dla was zagadka, jak ci starzy ludzie, śmieszni często, niebardzo wysoce wykształceni, prości, trochę przesądni, w wielu swych dziełach byli potężni. Cóż to robiło? — oto duch miłości chrześcijańskiej, jaki w nich gorzał, którego ani rozum, ani nauka, ani żadna siła nowa nie zastąpią.
Ta spójnia człowieka z ludźmi nie wyradzała wcale niewoli: słodką była i swobodną. Czyniło się wedle serca, wedle obowiązku to właśnie, co najpewniej do szczęścia prowadzi. Pragnienia były ograniczone, pojmowano lepiej życie i rozumiano, że czy wyżej trochę, czy nieco niżej się żyje, byle poczciwie, wszystko to koniec końcem jedno.
Pogarda zbytku i zniewieściałości przyczyniała się wielce do dania hartu ludziom i uczynienia ich swobodnemi. Fraszka to na oko, że się człowiek przyzwyczai do miękkości, alić nie obejrzy się, jak mu te róże, na których śpi, w kajdany się przemienią. Przywykł do czegoś tam, ot zabrakło: oho! już i podłość gotów spełnić, żeby mu nie dokuczał niedostatek rzeczy, z której sobie nałóg dobrowolnie uczynił.
Nic prostszego nad to dawne życie nasze, jak ja je u rodziców pamiętam jeszcze: człowiek musiał być szczęśliwy, bo nie pragnął nic, czegoby mieć nie mógł. Wszystkie, najmajętniejszej szlachty dwory prawie na jedno podobieństwo stawiane były, a miał kto liczniejszą z łaski Bożej rodzinę, to alkierz z tylu przyczepił. Dachy pod słomą, ściany z drzewa... wszędzie sernik piętrowy w dziedzińcu i stajenki i gumna pod jedną formę stawiane, z krzyżami wyszywanemi na dachach. In hoc signo vinces. Nie było dworku bez krzyża; a szło o to szlachcicowi, nie żeby u niego lepiej i pokaźniej było jak u drugiego, ale tak samo nie inaczej jak u wszystkich. Toż w stroju, toż w życia sposobie; dostał kto co nadzwyczajnego, zaraz się dzielił i rozsyłał, żeby to nie u niego jednego było tylko, boby smutno mu było samemu używać. Jeżeli się trafiło bodaj większego złapać szczupaka, obdzielali się nim po dzwonku sąsiedzi, lub zapraszali nań (lucium a cauda najstarszemu ofiarując). A taki to był święty nałóg, że ani pić, ani jeść samemu się już nie chciało. I gdy szlachcic sam jeden chwilowo został we dworze, to choć ekonoma, pisarza, lub ciwuna do misy zawezwał, boby mu w gardło nie szło, gdyby do stołu siadł samotnie.
Już tam zazdrość miejsca mieć nie mogła, ani pociecha z cudzej biedy niepoczciwa; owszem najrzałoli cudze oko co u sąsiada szkodliwego, wnet o tem znać dawało, jeśli samo zaradzić nie mogło. Upadki też fortun, jak nabycia i wzbogacenia się gwałtowne i nadzwyczajne, miejsca tu mieć nie mogły i nie miały.
Nie dorabiano się majątków, ale czasami składały się tak okoliczności, że go jeden więcej dostawał niż drugi; wymarli krewni, zebrały się spadki po rodzeństwie i na jedną głowę znaczna przeszła majętność. Tak ze szlachcica stawał się ktoś panem, a w trzeciem pokoleniu rozrodzonem, znowu na sztachetkę przechodził. Znałem wsie takie, gdzie tyle prawie dziedziców, ile włościan było. A gdy się komu losem więcej dostało, nie zmienił wcale fantazji, ani życia sposobu; poczuwał się do większych obowiązków i spełniał je pocichu, szanowano go za to, co uczynił, i po wszystkiem. Choć się to później wyrodziło i popsuło obcemi wpływy, ale w pańskich domach długo widać było ślady takiego pojmowania szafunku majętności. Którenżeto dom nie chował secinami ubogiej szlachty, panien respektowych, rezydentów i t. p. Potem się to przerobiło na narzędzie wpływów i stosunków, ale pierwiastkowo było spełnieniem braterskich obowiązków. Pamiętam jeszcze podkomorzego Burtyłowicza, który miał wioskę porządną, choć się bogatym nazwać nie mógł: ożenił się był, owdowiał bezdzietnie i postarzał, gdy w tem umiera mu brat rodzony, potem stryj jeden i ciotka, wszyscy jakoś bezpotomni, i w lat trzy Burtyłowicz staje się całą gębą panem. Przypominam sobie jak wielce tem zafrasowany przyjechał do ojca mego po radę.
— A co ja z tem będę robił? mówił: dwóch żołądków nie mam, żebym więcej zjadł, ani mi to potrzebne, a kłopotu przez wierzch głowy! Poradźże mi asindziej jak tego użyć, boć nie darmo to Bóg dał w ręce, trzeba zrobić jakiś użytek. Mnieby się już chciało spokoju, a tu praca na stare lata nad siły.
I nim pomyślał podkomorzy, żeby używać, ale się troskał jak tego dopilnować, żeby nie przepadło, jak to na dobre obrócić. Dorozumieć się łatwo, że taki człowiek z poczciwemi chęciami nie zmarnował fortuny, ale trzeba go było widzieć, jak nie przez chciwość, jeno z uczucia obowiązku świętego jeździł, gospodarzył, troskał się około tych wiosek, które później w najlepszym stanie krewnym ubogim rozpisał. Radzili mu, żeby się ożenił: i mógłby był wziąść kogo chciał, ale miał ten rozum, że tego nie zrobił. W końcu na dewocji osiadł przy klasztorze Dominikańskim w Brześciu, dwa tysiące złotych warując sobie na utrzymanie, z uśmiechem na ustach powróciwszy z prymarji, życia dokonał.
Jak go jeszcze pamiętam, to więcej było daleko widać frasunku na jego twarzy, niż radości z tego przybytku, bo miał to przekonanie, że majątek jest powierzony człowiekowi do szafunku, nie do użycia osobistego i używać go nie może uczciwie, jeno w miarę pracy jednając sobie do tego prawo.
To też nie widzieliśmy w naszym kącie ani owych dziwnych, szybkich, a podejrzanych dorabiań się majątku, ani katastrof i ruin, jakie potem w ślad za niemi przyszły. Nikt nie sprzedawał ziemi, boby to bez konieczności za świętokradztwo prawie było poczytane, nikt nie myślał o zakupywaniu więcej niż mógł dojrzeć i zagospodarować. Dziś ziemia stała się towarem, jak i wszystko, ale nią nie była dawniej. Przywykliśmy większą do niej przywiązywać wagę, a ktoby lada groszowitemu przybłędowi dla garści pieniędzy marnych zbył ojcowiznę, oczówby był między ludzi pokazać nie śmiał.
Dziśto naturalna droga sprzedać, tanio kupić wioskę, zarobić na niej i znowu nabyć w widokach zysku; dawniej dzikoby na takiego patrzano, coby śmiał o podobnym frymarku pomyśleć. Powoli przyszliśmy do wcale innego stanu i pojmowania rzeczy, ale że to wyrabiało się stopniowo i nie nagle, dziś zdaje się naturalnem i wcale godziwem, na coby przed stu laty ojcom włosy na głowie powstały.
Może być, że ten kąt, o którym mówię, przechował od innych dłużej stare obyczaje i wyobrażenia, ale ja go jeszcze takim pamiętam.
Ojciec mój nie był bogatszym od innych, bo tam jakoś ziemia się na równe prawie dzieliła części: osady były niewielkie w ogólności, a rzadko która wioska nad trzydzieści chat liczyła, co się już nazywało majętnością znaczną. Były i takich nawet więcej, wioseczki po chat dziesięć i piętnaście, całkiem odrębne. Niemal jedną formą, jakem powiedział, stały wszystkie dwory i zabudowania u gaju olchowego, co je od północy zasłaniał, w pośród starych grusz i jabłoni sadu, w którym dziećmi na smolanki i sapieżanki polowaliśmy.
Nasza rodzina jak zapamiętam, składała się z jegomości ojca mojego, matki mojej, starszego brata, siostry i stryjecznego ojca, który u nas przemieszkiwał, bo swojego nie miał kąta.
Gdyby kto tak dziś ubogiego krewniaka bez sukni na grzbiecie i bez grosza w kieszeni przyjął z łaski do domu, nie inaczejby to pewnie uczynił, jak dając mu uczuć bez ceremonji wielkie dobrodziejstwo swoje. Wówczas i to inaczej się działo: zawsze gość był gościem, i łaskę czynił temu, pod czyj się dach schronił. Nigdy rotmistrz nie czuł się upokorzonym, ani draśniętym, bo mu pilnie starano się osłodzić przykre jego już samo z siebie położenie. My dzieci szanowaliśmy go na równi z ojcem, a gospodarz sadzał go zawsze na pierwszem miejscu, matka czuwała nad jego wygodami, a kiedy rozczulony starowina chciał sam być w czem pomocnym i posłużyć za kawałek chleba, nigdy mu nie pozwolono pomyśleć nawet o jakiejś wdzięczności. Dobry uczynek zyskiwał jeszcze na tem, jak go spełniano, nie dając poznać ofiary, dziękując za to, za co się należała wdzięczność. Znosiliśmy czasem i kaprysy rotmistrza, my i rodzice w pokorze i milczeniu.
Ja i starszy brat oddani byliśmy do szkół księży Pijarów do Lubieszowa, bez szczególnych o nasze wychowanie zabiegów, ale pod dozór dalekiego krewnego, który tam był podówczas prefektem. A choć w domu był dostatek i rodzice nie ubodzy, nie wypieszczano nas wcale, hartując do życia. Jeździliśmy prostym wozem do szkół i na wakacje, staliśmy u mieszczanina we dworku, a jedli co Bóg dał: krupnik i kartofle najczęściej, jajecznicę z kiełbasą od wielkiego święta. Nie strojono nas i nie chuchano nad nami, a zdrowośmy i krzepko wyrośli. Między mną a bratem rok tylko był różnicy wieku, to też szliśmy w szkołach razem prawie, a że on nie miał szczególnych zdolności, często mnie łatwiej przychodziło niż jemu, bom pamięć miał okrutną. Ja też pilniej się musiałem przykładać, mając przed sobą czynniejsze życie, bo nami tak rozporządzano salva melioratione od kolebki, że brat miał pozostać przy wiosce i siostrę spłacić; a jam powinien był szczęścia i doli szukać sobie po święcie. Nie byłoto wydziedziczenie, bo mi kiedyś rodzony miał zapłacić co należało i kapitał u ks. Sapiehów ulokowany miałem dla siebie przeznaczony, ale fundum powinno było zostać przy starszym. Naówczas w młodej głowie nie postało nawet, żebym miał kiedy rodzinnej strzechy pożałować, i uśmiechał się świat, w który puścić się miałem. Brat mój znowu więcej do gospodarstwa czujący powołania, rad był także ze swojego udziału.
Nieboszczyk ojciec nasz był człowiekiem w całej okolicy wielce szanowanym i na poszanowanie zasługującym. Prosty wieśniak i hreczkosiej, ale poczciwość i szlachetność chodząca, rozum zdrowy, serce młode i ciepłe. Rzadko za dom wyruszał, ale też to życie nasze szlacheckie, którego był członkiem i wspólnikiem, pojmował i znał, jak nikt lepiej. Tradycyje szlacheckie i ducha starego miał w sobie jak mało ludzi. O mil kilkanaście przyjeżdżano się go radzić, a w sprawach zawiłych nigdy się bez jego uczestnictwa nie obeszło. Gospodarz był zawołany i to nie dla grosza wcale, ale wprost z jakiejś można rzec namiętności i miłości pracy. Kochał ziemię, lubił swoje bydełko, bawiły kłopotliwie dla innych zajęcia gospodarskie, nie wyłączając żadnego. Całe dnie bywało odziawszy się stosownie do pory, pracuje z ludźmi uśmiechając się, żartując, nie rzadko i własną ręką coś robiąc. Na obiad przyjdzie, zje wesół, otrze usta i znowu rusza. Już jak raz do gumna schował zboże, to tam się o przedaż nie bardzo troszczył i na matkę ją zdawał, która lepiej sobie z tem poradzić umiała; ale do siejby, do żniwa, do zwozu nie wyręczał się nikim. Powiadał on zawsze: wszelka praca poczciwa, ale najszlachetniejsza około roli, i ta najlepiej szlachcicowi przystała. Była mu ona najmilszą razem pracą i zabawą. Kiedy w jesieni rzucone ziarno poczynało nad czarną wytryskać grzędę, zielone i rumiane puszczając kiełki, to biegał co rana niespokojny, to śledził i rozpowiadał, nagadać się o tem nie mogąc, jak to się ruszało i rosło. Każdy zagon znajomy mu był doskonale i z góry odgadł gdzie, co i jak wyrośnie. W każdej porze roku znajdował jakieś tego rodzaju zajęcie: zimą około dobytku w oborach, przy owieczkach i koniach. A pomimo tego zamiłowania i takiej zapobiegliwości, nikt nadeń święciej i cierpliwiej przeciwności nie znosił. Kiedy mu burze i grady zboże powybijały, a matka płakała, to się bywało aż gniewał.
— A coto nasze, czy co? mawiał do niej. Boskie to moja jejmość nie czyje, i Bóg z tem czyni co mu się podoba. Z głodu nie pomrzemy, z torbami nie pójdziem, a dobrze że nam Bóg przypomni, iż my tu jego kmiecie, on zaś sam gospodarz.
— Żal mi waszeci, mówił nieraz do mnie, że ci wypada innego chleba skosztować i gospodarstwa się podobno wyrzec przyjdzie. No! ale taki choć na starość, musisz do roli powrócić, boto nasze przeznaczenie: jeżeli nie wojak to hreczkosiej, a bodajto zagon w pocie czoła uprawiać. Nie ma życia jak na wsi. Niemcy i przybysze miasteczka pobudowali, w których śmierdzi i ciasno; szlachcicowi nie żyć w tym barłogu a wlezie tam z biedą, to zparszywieć musi. Pamiętaj i taki prędzej później na wieś powracaj, bo tu jedno poczciwie Boga można chwalić i szczęścia pokosztować.
Stało się, jak mówił stary ojciec: gospodarzyłem potroszę i gospodarzę niby jeszcze, ale mi popsutemu nie smakuje to zajęcie, jak miłe było staremu naszemu patrjarsze.
To życie nieustannie czynne nie dawało mu się zestarzeć, i choć nie młodo skończył, do ostatka się jeszcze gospodarstwem zajmował.
Przeszliśmy szkoły pijarskie i ja i brat mój bez wielkich sukcessów: ale pilnie się ucząc, wynieśliśmy z nich to, co wówczas wszystkiej naszej braci na drogę życia dawano. Umieliśmy dobrze po łacinie, bez czegoby człowiek okulawiał, trochę arytmetyki i matematyki i maluczko obcych języków. Gdyśmy powrócili do domu razem, ojciec brata przy sobie zatrzymał, chcąc go wdrożyć do gospodarstwa, a mnie z listem do książąt Sapiehów do Kodnia, obligując o protekcją i pokierowanie na świecie.
Może znając bliżej ówczesny skład dworu familji książęcej nie byłby tego uczynił, ale po staremu ani się domyślał, aby w tej pańskiej rodzinie, do której zdawien dawna, z dziada pradziada należeliśmy krwią i stosunkami nieprzerwanemi powiązani będąc, tak się wiele rzeczy odmienić miało.
Wkradła się tam przez podróże i obcowanie z dworem, przez nieoględne małżeństwa pańskość nie nasza i nie republikańskiego ducha. Podania stare, na których stał kraj i domy, zapomniane zostały; a rwano się do naśladowania obczyzny, której nie rozumiano. Stad i to nawet, co gdzieindziej w związku z całością i z niej wyrosłe, dobrem być mogło, u nas stało się zgubnem, przesadzone na inną ziemię i nietrafnie przyczepione do naszych obyczajów. Dwór Sapiehów w Kodniu nie był już na starym zamku rycerskim, w którego podwórcu stała kaplica uświęcająca gród wodza: wyniósł się po za miasteczko do ogrodu, który zakładano wielkim sumptem i drewnianego dworu o kilkudziesiąt salach i pokojach.
We wszystkiem, co człek czyni, jest jakieś znaczenie: było i w tem na pozór obojętnem porzuceniu starego zamku a budowaniu się nowem i do innych potrzeb zastosowanem. Czasy rycerstwa minęły i ten, co stał na straży pilnej, przenosił się w szerszą dolinę, odetchnąć świeżem powietrzem wśród dzikiej promenady, zabawić w wielkich salach.
Zastałem dosyć nieładu w Kodniu; książęta podróżowali naówczas i w domu ich nie było, jak zwyczajnie. Niemiec i Polak gospodarowali za wojewodzica, jeden w dobrach, drugi we dworze, a księżna pani zajmowała się interesami, które nie musiały być w najlepszym stanie. Okazałość była jeszcze wielka, ludu dosyć, ale mnie to uderzyło zaraz, że dwór cały jakoś z cudzoziemska wyglądał. Zamek się pomału walił, a pałac dźwigano nie podnosząc go. W jednej oficynie uczyła się kapela, w drugiej przerabiano mundury na fazę zagraniczną. Kancelarja była liczna, darmozjadów mnóstwo, krzątanina ogromna, porządku nigdzie. Księżna sama w towarzystwie generała K. i sędziego M. dwóch swoich totumfackich, cały dzień pisała listy, lub siedziała zamknięta i nieprzystępna, a koło niej robili co chcieli otaczający, nie bardzo oglądając się na jej rozkazy.
Możebym nie został przyjęty na dwór i odprawiony tylko z grzecznym do ojca odpisem, gdyby nie ta summa, którąśmy mieli u książąt Sapiehów, bo księżna zapłacić jej w tej chwili nie mogąc, poniekąd zmuszona była mnie zatrzymać. Nazajutrz po przybyciu mojem zostałem jej przedstawiony przez sędziego w nowym domu drewnianym. Sala była duża, tylko co jako tako dokończona, ale zastawiona meblami przepysznemi, choć niedobranemi, bo je widać z różnych rezydencyj pościągano dla przybrania nowego pałacu, który się budował włoskim zupełnie smakiem. Księżna siedziała za stołem, zarzuconym papierami i odwróciła się ku mnie z badawczem i śmiałem wejrzeniem, które mnie oczy spuścić zmusiło. Wzrok jej był dziwnie przeszywający.
— Cóżbymto ja dla Wpana zrobić mogła? i jak go tu pomieścić? — zapytała mnie. — Nie masz Wpan ochoty do wojska?
— Do artylerji wątpię, ażeby był usposobiony — pochwycił sędzia — a gdzieindziej dziś by go trudno ulokować stosownie.
— Piszesz dobrze? hę? — spytała księżna pani — tobym mogła zostawić go przy kancelarji.
Charakter ręki miałem staroświecki trochę, ale dosyć wyraźny i czysty, chwalić mi się jednak z nim nie wypadało; odpowiedziałem więc skromnie, że wyraźnie i czysto pisać potrafię.
— A prędko? — zapytała wojewodzicowa. — Ot! najlepiej spróbować, dodała żywo, robiąc miejsce u stołu. — Siadaj Wpan i pisz, a śmiało.
Wskazała mi miejsce obok siebie, sędzia uśmiechając się przysunął papier i kałamarz, księżna wstała i chodząc po sali, a przeglądając się w lustrach, zaczęła dyktować. Chociaż miałem dosyć wprawy, ale się z tego nie mogłem dobrze wywiązać w żaden sposób. Poczęła tak żywo sypać mi wyrazami, mieszając co chwila francuskie, łacińskie i polskie, żem na drugim wierszu ustać musiał zawstydzony, i poplątałem się wiekuiście. Sędzia śmiał się ze mnie, jam się niezmiernie zapłonił, księżna spojrzała tylko na charakter i ten się jej widać podobał.
— Zostaniesz przy mojej kancelarji — rzekła z uśmiechem i wejrzeniem dosyć łagodnem. Niechże go tam umieszczą, dodała, odwracając się do sędziego.
W taki sposób przy dworze kodeńskim zatrzymany zostałem, nie wiedząc na jakich warunkach i do czego, bo księżna o tem odpisała tylko ojcu memu, mnie zaś mało do czego używano zrazu. Dali mi zaraz izdebkę w starej oficynie nad wystawą, miejsce u stołu marszałkowskiego, codzień chodziłem do kancelarii, gdzie mi kiedyniekiedy coś przepisywać kazano, a większą połowę dnia miałem wolną.
Na dworze też tym było swobody do zbytku i choć czasem wybuchał rygor nadzwyczajny po jakiejś awanturze, to znowu po niejakim czasie puszczono nam cugle bez miary.
Przy księżnie, która całe to lato bawiła w Kodniu, fraucymer był bardzo mnogi, ale wśród ubogich panienek szlacheckich, jedną tylko odrazu zauważyłem i podobno dla niej w Kodniu pozostałem, choć mi się zresztą to próżniacze życie niewiele podobało.
Mogłem mu być rad jako młody człowiek skłonny z natury do próżnowania i zbytniej wolności, podobało mi się czasem, że mnie tu nikt do zbytniej pracy nie pędził, ani tak bardzo wglądano w czynności; ale obok tego tak wpojone mieliśmy uczucie obowiązków i surowsze ich pojęcie, że mnie ta swoboda nieograniczona niepokoiła jakoś i w sumieniu gryzła. Nie widziałem do czegoby mnie to na przyszłość prowadzić mogło, żem dnie czasem całe leżał do góry brzuchem, świszcząc w pustej mojej izdebce, lub po ogrodzie chodził za pannami, albo w kancelarji popisawszy pół godziny, na polowanie w nadbużańskie łęgi i wyżary ruszał.
Byłbym zaraz pewnie inaczej o sobie pomyślał, gdyby nie jedna istota, która mnie i do tego dworu i do miejsca i do życia przywiązała. Tyle lat od tego czasu ubiegło, a jeszcze bez wzruszenia opisać nie potrafię, jakiem ją pierwszy raz zobaczył, i jakie na mnie uczyniła wrażenie. Choć chłopiec byłem dobrze pod wąsem, nie śniło mi się wcale o ożenieniu i kobietach; wiedziałem dobrze, że o tem myśleć nie powinienem, sercem miał spokojne, a choć się pożartowało patrząc na drugich, że to czynili, namiętności nie rozpasane dzięki Rogu spały jeszcze spokojnie. Byłem przytem z natury więcej skłonny do czci i poszanowania, do rycerskiego przywiązania dla niewiasty, niżeli do płochych jakichś zalotów. Nicem jeszcze w życiu nie widział, coby mnie popsuć i rozczarować mogło, a kobietę stawiłem tak wysoko, otaczałem taką światłością, żem przed nią, jak przed nieziemską istotą bił czołem. Odwracałem zawsze w ciągu życia oczy od wszystkiego, coby mi inne wyobrażenie o świecie dać mogło, a wówczas czysty jeszcze byłem i spokojny na duchu, widząc w kobietach matrony święte, żony zacne i aniołki cudnego wdzięku, a niepokalanej czystości. Dlatego to oczyma wodząc po świecie, rychlej w górę niż na dół spoglądałem, szukając czemby wzrok i duszę pokarmić. Wszystko to jeszcze dziś tak mi jest przytomnem, jakby dopiero wczoraj przebyte: najdrobniejsze okoliczności i jaki był dzień, i jak wyglądała ziemia, którą deptałem, i jaki zapach rozchodził się w powietrzu, doskonale pomnę.
W ogólności na dworze księżnej dosyć było swobody i wesołości: panny respektowe i my choć z zachowaniem wszelkiej przyzwoitości i pod okiem starszyzny schadzaliśmy się wieczorami w Placencji, owym ogrodzie przy pałacu założonym. Ale ja byłem trochę dziki i choć mnie do tego ciekawość ciągnęła, a towarzysze namawiali, żebym z niemi szedł do panien, odkładałem od dnia do dnia, obawiając się po części, abym jako prostak wyśmianym nie był. Czułem instynktowo, że tu się dziwnie jakoś wydać ja muszę z tego, jak mi się oni wydawali. Nie byłem ani tak wytworny, ani tak śmiały, ani tak swobodny i pewien siebie jak oni. Znać we mnie było lubieszowskich uliczek wychowańca, który jeszcze żadnego dworu i światła nie widział. Musiałem się wprzódy nieco otrzeć i ostrzelać, nimbym śmiało mógł się pokazać. Rzucając więc ukradkowo wzrok na wszystko co mnie otaczało, ucząc się obyczajów miejscowych, więcej w mojej izdebce nad wystawką i w kancelarji siadywałem, niżelim się pokazywał w liczniejszych zgromadzeniach i zabawach dworaków. Postrzegłem wkrótce, że tu najwięcej zależało na śmiałości, której mi w sobie jakoś trudno było wyrobić. Wogóle to miał wielce dobrego cały dwór księżnej, że choć się tam, jak wszędzie, młodzież do śmiechu i pustoty skłonna przedrwiwała trochę z siebie i nowo przybyłych, ludzie jednak to byli prawie wszyscy serdeczni, poczciwi, nie zazdrośni. Mnie też nie mieli czego zazdrościć, ani względów samej pani, bo ta umieściwszy mnie w kancelarji, ani się już o mnie zapytała, ani wysokich protekcyj, bo tych nie miałem, ani szczególnego w świecie położenia. Przy stoliku, u którego ja zwykle pracowałem, było nas kilku młodych, wszystko świetniejsi i pokaźniejsi odemnie: albo Warszawiacy, albo z takich domów, w których się światu lepiej przypatrzeć mogli, a ja jeden wieśniak i człek całkiem prawie nowy.
Jak to prawie zawsze bywa między młodzieżą, w kilka czasów dobraliśmy się we dwóch ze skarbnikowiczem Mierzejewskim na dozgonnych przyjaciół. Skarbnikowicz daleko był i starszy i doświadczeńszy odemnie: proste i dobre chłopię, temperamentu bardzo żywego, nie lubiący pracy, uśmiechający się do życia, przystojnej powierzchowności, wesół i miły. Przyszłość go tak bardzo nie obchodziła, był jej prawie pewien, zabijać się robotą dla niej nie myślał, a pilniej nad wszystko było mu zakazanego owocu ukąsić. W kancelarji ledwie czasem pióro umoczył, a że miał stryja sędziego możnego patrona i nie obawiał się nikogo prócz niego, czas trawił na przechadzkach, myślistwie i umizgach do panien.
Potrzebował się zwierzać nieustannie jak wszyscy ludzie tej natury, a żem ja najmniej mu się sprzeciwiał i nie żartował sobie z niego nigdy, obrał mnie na druha i powiernika. Przychodził bywało do mnie na górkę, kładł się na mojem łóżku, wzdychał, opowiadał o swoich projektach i całe niemal dnie przesiadywał u mnie. On mi najlepiej dał poznać dwór księżnej, nie żeby to miał na celu, ale było czegoby nie zaczepił. On wreszcie wyciągnął mnie na pierwszą do Placencji przechadzkę, która, mogę powiedzieć, wpływ stanowczy na całe życie moje wywarła.
Było to późną już jesienią, ale dnie mieliśmy piękne, w ogrodzie z mnóstwem ludzi pracowali dwaj Niemcy około zasadzania ulic, ślimaczej górki i projektowanych przyozdobień. Chodzili tam wszyscy, począwszy od księżnej oglądać ich roboty. Jak zaczął mnie skarbnikowicz namawiać i przymuszać, żeby zobaczyć grotę, którą z kamieni i muszli bardzo misternie z fontanną w środku robiono właśnie, takem mu się dał wyciągnąć do ogrodu... Ubrawszy się tedy przystojnie, zszedłem razem z nim na Placencją. Korzystając z pięknego wieczora, cały dwór przechadzał się po ogrodzie i koło tej groty, którą właśnie mchami obtykano, a gdy wszyscy oczy na mnie obrócili, czułem, żem się cały krwią oblał.
Ale cofać się już nie czas było i szliśmy dalej z Mierzejewskim. Najwięcej zmięszały mnie panny księżnej wojewodzicowej, które widocznie palcami sobie przybysza ukazywały, a figlarne ich minki zwiastowały, że nie myślą nowicjusza wypuścić bez jakiejś frycówki. Szedłem tedy dalej trzymając się Mierzejewskiego, a w głowie mi się kręciło: nicem nie widział, choć oczy wytrzeszczałem na wszystko. W tem, gdy tak pędzę, że skarbnikowicz ledwie i nie dogonić może, oko w oko na ulicy zetknęliśmy się z samą księżną panią, która szła osobno z kilką pannami, jenerałem Kurdwanowskim i sędzią M... Ustąpiliśmy się na bok zdjąwszy czapki, a gdym na przesuwający się powoli orszak oczy podniósł, przypadek, czy wola Boża chciała, żebym spotkał wzrok ku mnie wymierzony dziwnie pięknej osoby, tuż idącej za księżną.
Pięknej, mało powiedzieć, bo na wyrażenie jak mnie jej piękność uderzyła, słów braknie. Zdawało mi się, żem ją już kędyś widział, twarz uderzyła jak niby znajoma, jednak czułem, że nie z tego świata... Była to dzieweczka lat piętnastu, niesłychanego wdzięku figury i twarzy, jaką chyba na obrazach widzieć można. Niezbyt słusznego wzrostu, szykownej na podziw kibici, biała jak alabaster, wydała mi się aniołem z nieba zstępującym na ziemię... Wzrok jej czarnych oczu, który tak niespodzianie napotkałem, łagodny był, smutny i pełen dobroci niewysłowionej. Chociaż cała była niewypowiedzianej piękności, twarz, którą objąłem jednem wejrzeniem, przechodziła zda się wszystko, co wyśnić może człowiek. Takiej regularności rysów, doskonałości wszystkich linij, takiej całości przedziwnej nie widuje się na świecie, gdzie tysiące okoliczności ludzką postać wykrzywiają i kaleczą. Zdarzyło się pewnie każdemu nieraz ujrzeć piękność na pierwszy rzut oka doskonalą, cóż, rozpatrzywszy się, gdy przemówiła, ruszyła się, odetchnęła, dostrzegłeś skazy pierworodnej. Tu ja jej nigdy się nie dopatrzyłem... Byłato regularna, jak ją zowią, grecka piękność, z wyrazem pokoju i siły na twarzy wcale nieziemskim; oko czarne słodyczy pełne, usta malutkie i uśmiechnione zawsze łagodnie, czoło wypogodzone jak niebo dnia wiosennego... Ale tego pióro żadne nie określi, gdyby najmozolniej się siliło; fraszka szczegóły przy całości tak niewypowiedzianie cudnej, że przed nią klękać było potrzeba. Wszystkie twarze gasły przy tej i wydawały mi się grube i pospolite, zbrukane, pokrzywione, ułomne... Sama księżna wspaniała jeszcze, i resztki dawnej a nie pospolitej piękności na licu nosząca, dziwnie zwiędłą i zmęczoną przy niej mi się ukazała; inne dzieweczki choć miały świeżość i młodość, jak proste chłopki przy królowej wydawały się. Jakiem stał, gdy przechodziła koło mnie, takem kołkiem w ziemię wrosnął i musiał mnie p. Mierzejewski targnąć dobrze za połę, żebym z nim szedł dalej.
Nicem już nie widział nad nią, a gdy główkę obróciwszy drugi raz na nową i nieznajomą sobie twarz moją spojrzała, uczułem się tak ubłogosławiony, szczęśliwy, że śmiercibym nie poczuł, gdyby mi wówczas w oczy zajrzała...
Księżna znać dostrzegła mojego osłupienia, tłumacząc go sobie zapewne mojem dla niej uszanowaniem, i skinąwszy dobrotliwie ręką, uśmiechając się poszła dalej, parę razy jeszcze obejrzawszy się na mnie.
Mnie już niecierpliwy skarbnikowicz rwał w przeciwną stronę, bo mu pilno było do panny Izabeli Różańskiej, w której się naówczas na złość pannie Marjannie Duninównie kochał.
Trzeba bo wiedzieć, że u niego owo kochanie przychodziło tak dniami i odchodziło paroksyzmami, a gdy mu która co skrewiła, brał się inmediate do drugiej, nigdy popróżnować nie mogąc, bo serce mieć musiał zawsze zajęte. Ciągnął mnie tedy w ulicę grabową, gdzie panny inne chodziły, i po chwili znaleźliśmy się przed fraucymerem księżnej, który śmieszkami i szeptami nas przywitał. Na czele jego szła dojrzała już panna Solska, jeszcze nie bez pretensji, ale ospowata i bardzo brzydka; figurę tylko miała szykowną, a znać o tem wiedziała, bo się wykręcała różnie, żeby ją wszystkim pokazać. Po tej twarzy, którą jeszcze olśniony byłem, dziewicze wdzięki panien fraucymeru straszliwie mi się pospolitemi wydały: panna Solska okropną, reszta nieledwie brzydką. Byłyć tam i wcale przystojne panienki i oczki żywe i usta rumiane, ale to tak wyglądało po mojej bogini, jak zgrzebne płótno, choć czyste i białe, po szwabskiem.
Dokuczając pannie Marjannie Duninównie za to, że łaskawie spojrzała na kogoś innego, mój towarzysz minął ją................