Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 29 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 29 - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 29 to kolejny zbiór znakomitych utworów jednego z najbardziej płodnych pisarzy w historii literatury polskiej. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887), autor setek powieści, zasłynął z mistrzowskiego realizmu i umiejętności przenikania w psychologię swoich postaci. Jego twórczość w wyjątkowy sposób oddaje obraz życia w Polsce na przestrzeni wieków, łącząc wciągające fabuły z historycznym tłem. W Tomie 29 znajdziemy pięć wyjątkowych powieści: • Złote jabłko. Powieść • Złoto i błoto. Powieść współczesna • Złoty Jasieńko. Powieść współczesna • Zygmuntowskie czasy. Powieść z roku 1572 • Zygzaki. Powieść

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-732-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom I.

Wprowadzenie

Autor powieści tej — przyznać się musi, dla objaśnienia jej, że nie zawsze siedział za stolikiem otoczony papierem i książkami. Od r. 1837 do 1856 był wiejskim gospodarzem, dzierżawił, kupował i sprzedawał ziemię, jeździł regularnie na Dubieńskie kontrakty, zajmował się swojemi a często i cudzemi interesami. Przypatrzył się więc z blizka temu frymarkowi posiadłościami, jaki się corocznie odbywał i z żywego życia powieść swą wyczerpnął. Jest ona owocem studjów i doświadczenia. Współcześni, którzy sobie przypomną Wołyń przed r. 1852, poznają w Złotem Jabłku część przynajmniej znanych im, lubo nieco może odmienionych i uzupełnionych postaci. Śmiesznem być może gdy się autor przyzna do tego, że powieść własną po latach przeszło dwudziestu przeczytał z przyjemnością. Przyniosła mu ona woń lat ubiegłych, — postawiła przed nim cienie znikłych niepowrotnie postaci. Bardzo prosta w pomyśle i wykonaniu, jest ona obrazkiem w którym więcej prawdy niż sztuki, i może dlatego, że się nie starano o wielce kunsztowną jej budowę, że wzorowano z natury, zająć potrafi czytającego. Nic nieprzesadzając możemy ją dziś nazwać powieścią historyczną, choć w chwili gdy się ukazała była tylko skromnym obyczajowym obrazkiem. Lecz jakże dziś zmieniły się stosunki, ludzie, fizjognomie, kraj sam i jego charakter!!

Złote Jabłko pisane w r. 1852 nie może się pochlubić ani powtórnem wydaniem, ani tłumaczeniem, mimo to autor ma je za wierny obraz kraju i czasu i zdaje mu się, że do najgorszych jego robót nie należy.

Pisane przed laty dwudziestą najmniej jednak ustarzało, zachowało się jakoś dosyć świeżo, co winno prostocie założenia. Nie potrzebujemy się bronić przeciw zarzutowi portretowania, nigdyśmy się nie dopuścili tego występku przeciw przyzwoitości i sztuce, lecz nie zapieramy się studjów z natury, bez których żaden malarz się nie obchodzi. — Nie znaliśmy żadnego hrabiego Sulinowskiego, ale wizerunek jego wielu jemu podobnych przypomina. Tak samo i jego towarzysze. Okolica w której się odegrywa nasz dramat wiejski, była długi czas pobytem i najczęstszych wycieczek naszych celem.

Drezno 1873. Lipiec.

J. I. Kraszewski.ROZDZIAŁ I.

W którym występuje bohater, i nieco o jego pochodzeniu.

Kupa to lat temu, żył sobie w Warszawie właściciel dwóch pięknych domów na Bielańskiej ulicy i dwóch korzennych sklepów, a oprócz tego bogaty hurtowny kupiec, pan Erazm Bal. Wątpię, żeby go kto dziś pamiętał, bo ludzie przez miasto przepływają jak fale, nie zostawując po sobie śladu, a dla nowych trudno starych nie przepomnieć; nie wiem nawet czy ślad jaki tej rodziny pozostał w archiwach miasta Warszawy. Ale niemniej pewna i najprawdziwsza, że dwie połączone kamienice Balów, z których jedna długo miała na czele ogromne z kamienia wyciosane grono winne, przy nowszych dopiero restauracjach zbite dla osadzenia żelaznego balkonu, egzystowały na ulicy Bielańskiej. Mogą mi historjografowie pilni miasta Warszawy zaprzeczać, ja niemniej swego się będę trzymał.

Kamienice te istniały od bardzo dawna, zda się od XVII wieku, w imieniu i posiadaniu Balów, których ostatnim potomkiem był pan Erazm. Ale najprzód opiszemy pana Bala.

Był to człowiek lat średnich, niewielkiego wzrostu, okrągławy i pękaty, uśmiechnięty często, wesół prawie zawsze, znany z najpoczciwszego serca i niesłychanej żywości, której nawet wzrastająca tusza nie powściągnęła. W mieście taka postać jak jego, niepospolicie oryginalna wyrazem twarzy i ruchami, a niekiedy i strojem, tak uderzała wszystkich, że nie było ulicznika coby nie znał pana Erazma i czapki przed nim nie zdejmował, lub figlów mu nie płatał.

Znano go nawet aż na Pradze. Są bowiem mniej oryginalni ludzie, których dziwaczna trochę fizys nie tak uderza za pierwszem wejrzeniem, i ci ledwie na swoich ulicach lub w bliższej tylko okolicy są znani. Drudzy aż na trzecią i czwartą bywają popularni, a pan Erazm całe miasto zachwycał swą naiwną, poczciwą, zawsze zakłopotaną, wesołą i pośpiech malującą twarzą. Najmniej znacząca drobnostka niesłychanie go obchodziła, ogniem pałał na rzecz najobojętniejszą; gdy rozprawiał, to krzyczał; gdy się witał, śmiał się o trzy kroki, a mając interes, zdawał się co chwila zabierać do bitwy. Wszystkiemu podobno winien był, jeśli się nie mylę, temperament krwisto-nerwowy, czy nerwowo-krwisty, do którego pan Erazm Bal miał szczęście lub nieszczęście należeć.

Na krąglutkim korpusiku, podtrzymywanym przez dwie nóżki kształtne, ale nieco krótkie; na karku niezbyt podniosłym i fałdzistym, osadzona była głowa w kształcie makówki, gdyż siwiejący czubek na niej wystawiał dobrze koronę tego zajmującego owocu. Włosy na niej w wielkim zawsze rozpierzchały się nieładzie, ale że były krótko strzyżone, jakoś to nie raziło. Czoło miał wypukłe, gładkie i niezbyt rozrosłe; pod niem oczki małe, biegające, czarne, żywe, gorące, z brwiami nastrzępionemi jak czupryna i trochę nadto bujnie się rozrastającemi. W tych oczkach bez głębokiego wyrazu, nawet nie malujących wiele wrodzonego dowcipu, hulał nieustanny fajerwerk. Latały one w prawo, w lewo, po za siebie, w górę i w dół, nie mogąc się długo na żadnym zatrzymać przedmiocie. Brwi co je ściskały, zmęczyły się trzymając i gęstą już siateczką wytężenia dawały dowody.

Natura kiedy co tworzy, zawsze ma jak artysta, harmonją doskonałą swojego dzieła na najpierwszym względzie. Aksjomat ten sprawdzał się wybornie rozbiorem rysów pana Erazma; wszystko u niego zarywało na okrągłe, zataczało się, zakrzywiało i wypełniało kulisto. Nos nawet dyskretnie wyskoczywszy na twarz, zmienił się przez posłuszeństwo naturze mistrzyni w rodzaj różowanej pigułki. Usta także, zwłaszcza otwierając się, przybierały formę najdoskonalszą sferyczną. Nie potrzebuję już mówić o policzkach, którym łatwo przyszło do prawa wydanego na pana Bala się zastosować, uczyniły to nawet z widoczną ochotą i trochą przesady — pochlebcy!! Byli zuchwali co pana Bala śmieli nazywać pigułką najprzód, potem pigułą, a inni dodawali — poczciwą.

Trzeba go było widzieć jak się bywało toczy przez ulicę. Ani piłka ręką swawolnego studenta rzucona, nie leci żwawiej i nie podskakuje ochotniej. Nie brakło bowiem i poskoków, które gdy go co niecierpliwiło, choć już siwiał i szpakowaciał, wyprawiał bodaj na rynku, bodaj przy procesji. Gorączkaż to był, gorączka! Nic go nie kosztowało wpaść w najokropniejszą furją za kawałek sznurka, i z owego ognistego zapału przejść bez mozolnych półcieni wprost do najjowialniejszego śmiechu.

Choć skłonny był bardzo do gniewu, nikt się go jednak nie obawiał; wiedziano, że to ogień co w chwili nie wypali i długo żarzyć nie może. Pan Erazm urodził się jeszcze w początku panowania Stanisława Augusta, coś około 1770 roku; w czasie, kiedy się nasza powieść zaczyna, miał lat pięćdziesiąt i kilka, ale nie wyglądał jak na czterdzieści. Nie dziw, żółć się w nim wypalała ciągle, złe humory wychodziły na wierzch w wybuchach gniewu, a na dnie czyste zostawało zdrowie. Rodzice pana Erazma, ludzie prości, starego autoramentu, poczciwi kupcy, zebrali byli sobie, a raczej powiększyli mająteczek mając stosunki bliskie i komitywę wielką z panem Ryksem starostą Piaseczyńskim, który często hurtowne u nich czynił zamówienia i wielu panom ich polecał. Mogli byli nie najlepiej wyjść na tem, bo się trafiało często, a nawet w modzie było brać na kredyt dużo, a potem rachunki nie rychło i nie łatwo się płaciły. Jednakże choć Bal stary (a był to sobie kapotowy mieszczanin, ale wielkiej powagi człowiek), stracił dosyć, w ogólnej jednak rachubie majątku mu przyrosło, handel się rozszerzył i pod koniec życia co się zowie miał się dobrze. Nie puścił sobie jednak cugli bynajmniej, ani zdumiał, ani zapragnął używać, ani ze swego stanu chciał się wybić, owszem w starej kapocie chadzał i z jedną żółtą laską do śmierci przedreptał po bruku. Pana Erazma wychowano po staremu w domu i około domu, ucząc co było można, ale wprawiając ciągle do przyszłego stanu. Była nawet chwila, że poprostu terminował w sklepie i niejaki Murzyński, zaufany pana Bala, rachmistrz i komisant, stary kawaler, w ryżej peruce, butach ze sztylpami i tabaczkowym fraku ze stalowemi guzami chodzący, dobrze nim pomiatał, żeby gorączki go oduczyć, a do kupieckiej zimnej krwi wdrożyć. Nie na wiele jednak praca poczciwego Murzyńskiego się zdała; pan Erazm pozostał ze swoją gorączką. Kiwał głową Murzyński na to, poprawując perukę (miał bowiem nieustanną aprehensją że mu pożyczany włos zleci i ciągle go pilnował, to z tyłu na przód, to z przodu na tył zsuwając), a niekiedy mruczał. — Co z handlem się stanie, jak stary Bal, uchowaj Boże, nogi zadrze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany przezeń panu Erazmowi przydomek) nie da rady domowi naszemu. W pocie czoła ledwie nas dwóch sensatów wystarcza, a ten świszczypałka! gdzie mu podołać, gdzie!

I wzdychał Murzyński, pilnie chwytając perukę ilekroć żywszy ruch zrobił, a niekiedy aż łza mu pociekła. Przewidywał on wiele, ale nie przewidział co się stać może.

Umarł wreszcie pan Balcer Bal ojciec, i handel spadł z Murzyńskim razem na pana Erazma. Młody człowiek, jednak potrafił sobie dać rady, bo wszystko zdał zaraz na Murzyńskiego, stał się nawet nieco uważniejszym i uzyskał jego aprobacją w rok niespełna po śmierci ojca.

— Omyliłem się grubo podobno na panu Erazmie, mówił stary komisant — to się uformuje. Bąk taki jest, ale już nie tak furga! i sens ma! i serce jest! ażeby mu jeszcze odjąć ten fajerwerk, nie chciałbym innego pryncypała.

Że na łożu śmierci, trochę o los swego domu się obawiając, stary pan Balcer zaklął Murzyńskiego, żeby handlu nie odstępował, a prócz tego przywykłemu do kąta, nie łatwo było się ruszyć z ulicy Bielańskiej — pozostał w początku do czasu, potem już obiecując sobie pracować póki sił.

Pracował też dość jeszcze długo i kierował sklepem stary Murzyński, choć postać jego wyglądała jak fant jakiś zamorski dla osobliwości sprowadzony. Codzień zdawał się śmieszniejszy — zachował bowiem strój swój przedwieczny, ów frak tabaczkowy, trykotowe zielonkowe spodnie, buty ze sztylpami, a peruka wyryżała mu zupełnie i wyłysiała nawet miejscami. Że pod koniec nie dobrze widział, a wzrok na regestrach wysilał, do jednej pary okularów dodał następnie drugą i już miał trzecią nałożyć, gdy jednego dnia mgłą mu zaszły oczy i zasnął na wieki, mrucząc:

— Ciekawym bardzo, jak sobie teraz dadzą rady!

Rady jednak sobie dali, i pan Erazm, któremu nie brakło doświadczenia, wiódł dalej handel bardzo szczęśliwie.

Kiedy się kim niebo opiekuje, to mu zsyła aniołów stróżów ciągle, jednego po drugim. Tak było i tutaj. Ledwie Murzyński oczy zamknął, znalazło się go komu zastąpić.

Pan Erazm długo wesołe, kawalerskie wiódł życie, ale po śmierci matki, która przeżyła ojca i Murzyńskiego, a na łożu śmierci zaklęła go, żeby się co najprędzej ożenił, obawiając się dla niego skutków dłuższego bezżeństwa — przemyślał wreszcie o przyjacielu dozgonnym.

Dziwnym trafem obok kamienicy panów Balów, przez ścianę tylko był dom pani Hornfeld wdowy. Z Hornfeldami, jak to w najbliższem bywa sąsiedztwie, nie najlepiej się żyło za starego pana Balcera. Była najprzód kwestja o jakiś murek rozgraniczający dziedziniec, potem o wybite na podwórzu okno, które wedle prawa zamurować musiano, bo patrzało w cudzy grunt, potem często o kosz śmieci nawet. Słowem nienawidzono się dosyć.

Hornfeldowie mówili o Balach, że oszukują. Balowie o nich, że bankrutują, i tak to się sobie ciągnęło. Tymczasem u pani Hornfeld wdowy chowała się córka Ludwika, jedynaczka i kamienicy dziedziczka, umarł brat jej w młodym wieku; wcześnie zaczęto głosić, że piękny weźmie panna posażek po matce. Nawet Murzyński, już w drugiej parze okularów chodzący, pomrukiwał:

— Gdyby ta sekutnica, stara Hornfeldowa bryknęła (miał zawsze tak malownicze wyrażenia), nieźleby było Erazmkowi się z tą Ludwisią ożenić, kamienica z kamienicą obok, jeszcze ta baba musiała coś grosza zachować, bo żyje otrębami a dochód ma piękny!

Ale panu Erazmowi ani się śniło żenić. Wyrosła na śliczną panienkę Ludwisia, a że istotnie matka jej była herod baba, doskonale córkę wyuczyła łagodności. Nie ma to jak wielki ucisk w młodości, by wyrobił w człowieku charakter powolny. Nie zawsze się to wprawdzie w człowieku udaje, ale najczęściej przykład rodziców jest skuteczny i odrazi od gwałtowności. O ile stara Hornfeldowa była zła, wyszczekana, pani w domu i sobieradzka (bo i z lokatorami rady sobie dawała, niektórych miotłą wyganiając, i na ratuszu obawiano się jej gęby), o tyle Ludwisia gołębią miała łagodność.

Piękne to było, skromne i potulne dziewczę, ale też w rezie trzymane. Bez siebie matka jej nawet do kościoła krokiem stąpić nie dała, w domu niekiedy i od okna odpędziła, pracy nie żałując, kochała po swojemu dziecko, ale go nie szczędziła.

Po śmierci starego Bala, z którym byli na noże, tak że często wyszedłszy przed dom ujadali się, do czego i Murzyński pomagał, wyskakując ze sklepu z ręką na peruce, dwie pozostałe wdowy zbliżyły się. Matka Erazma była poczciwą, cichą kobieciną, oddaną nabożeństwu niezmiernie, wpisaną do trzech bractw, ale mimo swój milczący pozór z taktem i rozumną, zrobiła pierwszy krok ku Hornfeldom, nie zraziła się oziębłością, w jakiejś tam sprawie małej wagi ustąpiła, i tak powoli ukołysała sąsiadkę, nie bez widoków podobno.

Poczęto u siebie bywać wzajemnie, i choć kwasy trwały jeszcze od spodu się wydobywając, powierzchownie była zgoda. Wielki miłośnik płci pięknej, pan Erazm, który w owe czasy był zręcznym, rumianym i nie brzydkim chłopcem, najrzał pannę Ludwikę raz, drugi, trzeci, wreszcie począł sobie mówić, że ładna! i bywać u Hornfeldowej.

Stara w początku zakrzyknęła, podparłszy się w boki: O! o! nie dla psa kiełbasa! nie dla kota sadło! Ale po rozwadze utarłszy nosa fartuszkiem i obliczywszy wartość handlu i kamienic, rozmyśliwszy się, że Balowie bardzo dobrze stoją w interesach, westchnęła tylko. Pan Erazm tymczasem bywał, a choć go od Ludwiki odganiała stara, potrafił przecie i podobać się i zakochać.

Jak się raz zakochał, jakby go kto jeszcze ukropem podlał... nie było tam spokoju, nie było ratunku, latał do szalonego podobny. Hornfeldowa tylko się śmiała. Przyszła koza do woza! mówiła — ale nic z tego nie będzie! nic!

W tych czasach jakoś rozgniewawszy się na służącą, wedle wyrażenia Murzyńskiego, wdowa bryknęła. Ludwisia została na opiece stryja, wuja i półtorej kopy różnych krewnych. A że miała posag dobry, młoda była i ładna, a krewni mieli synów, siostrzeńców, bratanków i tym podobnych kawalerów na ożenieniu, ciężko szło panu Erazmowi.

Ale jak w początku drażniła go matka, tak potem krewni podnieśli w nim jeszcze przywiązanie do Ludwiki. Ona też wybrała go sobie oddawna. Raz jakoś, zbliżywszy się i dawszy sobie słowo, pomimo tysiąca intryg i przeszkód, pobrali się.

W Ludwice Bóg dał kupcowi zastępcę nieodżałowanego Murzyńskiego, nie obca rzeczy, do porządku nawykła, objęła ster domowy, dyrekcją handlu, rachunki i pozornie będąc najniższą sługą, a nawet w rzeczach większej wagi chętnie się poddając zdaniu męża; w wykonaniu i szczegółach była jego prawą ręką.

Żyli też z sobą jak para gołębi, a Pan Bóg dał im syna i córkę. Miała nieraz Ludwika wiele do zniesienia z gorączką mężowską, ale do wybuchów tego rodzaju od rana z matką była przywykła, zwyciężała łagodnością, cierpliwością, słodyczą.

Była to w istocie znakomicie obdarzona i zacna niewiasta; jedna z tych istot, które szczęście w dom przynoszą. Nic jej zatrwożyć, nic zmieszać, nic pogody jej przerwać nie było w stanie. Na rzeczy nieporatowane miała poddanie się bohaterskie; na trudne wylanie się w pracy.

Życie też z nią płynęło poczciwemu panu Erazmowi najswobodniej, najszczęśliwiej i gładziuteńko; przyrosło dostatku, poszło szczęściem i dolą i ani się opatrzył jak został jednym z najbogatszych właścicieli miasta.

Razem też przyszły i obowiązki, bo Bóg dał syna i córkę... ale nim o nich powiemy, musiemy obszerniej nieco namienić o zmianie jaka nagle zaszła w obyczajach, sposobie widzenia i dalszych projektach pana Bala, z powodu bardzo mało znaczącej okoliczności.

Drobne ziarko piasku całą tak ślicznie na spokój i szczęście urządzoną wstrzymało machinę! Nie ma jak owe niepostrzeżone ziarna na wywarcie wielkich skutków; wstydzi się teraz na poważną matronę wychodząca historja maleńkich przyczyn, ale ich jednak podartym fartuszkiem swoim nigdzie przykryć nie potrafi.ROZDZIAŁ II.

O herbie Gozdawa, o Balach i innych heraldycznych rzeczach.

Pod owe czasy żył w Warszawie zacny bardzo człowiek, niejaki pan Piotr Lewon, nie młody już kawaler, pamiętający dawne czasy, niewiadomego pochodzenia, funduszów i zajęć, jedna z tych zagadkowych istot, które na brukach miast niewiedzieć jak wyrastają i nikną. Stał on od bardzo już dawna w jednej z wąziutkich kamienic rynku Starego Miasta, zkąd na Boży świat wychodził czasami i do niektórych znajomych na wieczory uczęszczał, mając gwałtowną potrzebę a raczej nałóg grania marjasza. Gdyby nie to, możeby tak często na miasto i ulice się nie wymykał, bo go jakoś towarzystwo nie bawiło, i nosa nie pokazał gdzie marjasza znaleść nie był pewien.

Był to posępny, milczący, surowego oblicza z zarozumiałością w całem obliczu wielce wydatną mężczyzna, lat... podeszłych, ale go na dacie, z którejby mu metrykę wyrachować było podobna, nikt nie złapał. Wysoki, sztywny, z głową podniesioną do góry, nosił się po francuzku ale ze staroświecka. Twarz jego miała cerę pargaminową, oczy wejrzenie szklanne i obojętne, jakby spracowane i do patrzenia na świat nie przywykłe. Na ustach nigdy mu nie postał uśmiech, czoło zmarszczone nigdy się nie rozpogadzało, mówił nadzwyczaj mało, o rzeczach obojętnych, o sobie nigdy, pieniędzy u nikogo nie pożyczał, na obiady się nie wpraszał, a zbyt przyjacielskie figury, do poufałości się cisnące, zdaleka trzymał. Widywano go w różne miasta części jak ćmę wylatującego wieczorami w jasno-piaskowym płaszczu, kapeluszu, z laską staroświecką, powolnie przesuwającego się z obojętnością człowieka, którego miasto nie obchodzi wcale, bo zna jego tajemnice. U niego w mieszkaniu nikt ze znajomych nie był; wiedziano tylko że je miał na trzeciem piętrze, a z oszczędności i obioru miejsca wnoszono, że nie musiał być zamożny. Wszakże niekiedy zjawiały się oznaki dawnego jakiegoś dostatku: to kosztowna szpilka na żabotach, to pierścień piękny, to zegarek kameryzowany. Zwykle jednak pan Lewon chodził w szaraczku i z jednym krwawnikiem. Oprócz marjasza miał ten człowiek jedną jeszcze manją dziwną, ale na dawne czasy nie tyle co dziś zastanawiającą, był to zapamiętały heraldyk. Nikt lepiej nie znał nad niego wszystkich familji Polski, Litwy, Rusi, Inflant, Kurlandji, Prus i dawnych prowincji, ich kolligacji, pochodzeń, dawności, herbów, czystości krwi i t. d. i t. d. Była to materja, o którą tylko zaczepiwszy poczynał jak z księgi i prawił przeskakując z przedmiotu w przedmiot bez końca. Nikt też ze znających go nie potrącił drażliwej żyłki, tak się obawiano potopu wiadomości pana Lewona. Sygnet na palcu z herbem Gozdawa, oznajmywał wymownie że i on sam do szlachty należał. Bicz na nobilitowanych neofitów, skartabellaty i indygienaty świeże, na podszywane genealogje; znał na palcach, kto kogo rodził i z kogo pochodził, a ta nauka posunięta do stopnia, w którym w manją niemal się przedzierżga, nadawała mu cechę właściwą i odrębną. Dodajmy, że czasami widywano go w piaskowym płaszczu na ulicy zajętego rozpatrywaniem starych książek, które żydzi po ulicach nosili. Byli tacy co go za uczonego mieli, ale więcej poczytywało za warjata, co dowodzi tylko, jak często zacietrzewiona uczoność do warjacji bywa podobna.

Ten tedy pan Lewon jednego razu przyszedłszy do pana Erazma, którego żona i dzieci wyszły były do krewnych w odwiedziny, gdy przerabiali karty do marjasza, w którego dosyć niechętnie grywał gospodarz, z powodu żywości swego charakteru, odezwał się, patrzając po suficie:

— Bal! Bal! pozwolisz się Acan Dobrodziej zapytać, z jakich to Balów familja pańska początek swój bierze?

Pan Erazm który w tej chwili karty miał zbierać, zastanowił się, gębę otworzył, oczy wytrzeszczył i nie zrozumiał.

— Jakto? jakto? zapytał, alboż co?

— Bo Balowie, odrzekł ze zwykłą powagą pan Lewon, są starą piękną familją szlachecką naszą, a że na nieszczęście jedna gałąź ich rodu w nowinkach genewskich zasmakowała, możnaby sądzić, że z tego powodu i do miasta może się przeniosła, a zbiegiem okoliczności...

Pan Erazm słuchał chciwie, rzekłbyś wielkiego jakiegoś objawienia, które życie jego całkiem odmienić miało, w końcu porwał się wywracając krzesło z pośpiechu. Jak błyskawica przemknęła mu się po głowie myśl, że ojciec jego coś także o tem napomykał. Dotąd nigdy jeszcze nie wpadł na przypuszczenie starożytnego rodu, w tej chwili możność dowiedzenia go, wstrząsła nim jak iskra elektryczna. Znać była tam zdawna żyłka, która tylko zastygła...

— Mościrdzieju! — zawołał, jak zwykł był gdy się bardzo spieszył (co czasem przechodziło nawet przy większej egzaltacji na Mościdziu i Mciu, i służyło żonie za barometr stanu duszy małżonka). — Mościrdzieju! toć mi pan nie nowinę mówisz. Świętej pamięci ojciec mój, Balcer Bal, mawiał o tem często żeśmy szlacheckiego rodu.

Lewon podniósł głowę i zażył tabaki, nogę na nogę założył i zamyślił się.

— Mogłoby to być, mogłoby to być, — rzekł z wielką flegmą, nie zważając na egzaltacją pana Erazma, który wziąwszy krzesło między nogi, jeździł z nim do koła niecierpliwie chcąc zbadać z której strony pan Lewon mówić zacznie. — Balowie piękna familja, jedna z bardzo starych i zacnych gałęzi rodu Gozdawitów, do którego i ja szczycę się należeć. Ale proszęż Acana Dobrodzieja, masz jakie dowody? papiery... Proszę zdjąć, dodał, usiłując rozpocząć marjasza.

Pan Erazm z wielkiem roztargnieniem, byleby nie przerywać, zdjął karty i puścił się w grę nie wiedząc co robi.

— A jakże, papiery mam! są! są! tylko że się to o to nie dbało dotąd. Ale znajdę i uporządkuję. Ale Mościdziu, proszęż mi cokolwiek o tej familji powiedzieć...

— Acan Dobrodziej zadajesz boś zabił! rzekł z przyciskiem pan Lewon.

— Zadaję... ale familja! gorąco podchwycił gospodarz.

— Familja Balów Gozdawitów... ale najprzód, przerwał Lewon, wieszże Acan Dobrodziej co jest herb Gozdawa?

Tu zdjął sygnet z palca, wytarł go o połę fraka i zbliżając do świecy, pokazał wielce rozciekawionemu panu Erazmowi.

— Herb ten, zowiący się Gozdawą, począł powoli, profesorskim tonem, jest jednym z wielce starożytnych i w całym świecie najzacniejszych. Liljami pieczętuje się Francja, familja Burbonów!

— Jezu Marja! wykrzyknął chwytając za sygnet pan Erazm, Burboni! Burboni! Więc i ja jestem Burbon...

— Nie idzie zatem, odparł nic się nie rozgrzewając pan Lewon. Jest rzeczą niezawodną, że w Polsce wszyscy Gozdawowie z jednej krwi pochodzą, ale w innych krajach znak ten tylko spotyka się z naszym, nic nie mówiąc o związkach krwi. Ta jego czystość herbowna szlachetności tylko dowodzi.

— Ale cóż wyobraża ta figurka? sześć ziarnek cytryny, czy co?

Lewon ruszył ramionami, ale się nie zniecierpliwił.

— Mają to być dwie lilje, jedna do góry, druga na dół, rzekł, tak z sobą spojone jakby jedną były. Białe być powinny w polu czerwonem, przewiązane żółto... na hełmie.

— Na jakim hełmie? — parsknął pan Erazm.

— Acan Dobrodziej nic heraldyki nie umiesz? — spytał gość.

— Ani wiem co to jest... ale cóżto do tej Gozdawy?

— Grajmy no w marjasza, trochę cierpliwości, wszystko się wyjaśni! odparł Lewon.

— Ba Mociudziu! krzyknął gospodarz, ale ja bo całkiem cierpliwości nie mam i nigdy jej nie miałem.

— Inaczej się Acan Dobrodziej o niczem nie dowiesz... zadałem panfila! mówmy o czem innem.

Jakkolwiek i marjasz i gość niepospolicie niecierpliwili pana Bala, nie było sposobu; potrzeba było chcąc się czegoś dowiedzieć, nie pokazywać po sobie rozjątrzenia i nie wybuchać. Zagryzł usta pan Erazm, siadł szczelno na krzesełku i dał sobie słowo honoru, że będzie udawał flegmatyka. Niekiedy tylko to na sobie coś darł, to się szczypał, to trząsł ramionami, na co metodyczny gość nie zważał.

— Herb Gozdawa, mówił powolnie... noszą lilje, lub żeleźce lanc Burboni...

— Lub żeleźce? podchwycił Erazm, alboż to do siebie podobne...

— Musi być podobne, to rzecz u heraldyków nierozwiązana.

— A! a!

— Noszą lilje Farnezjusze... i wiele innych rodów.

— Więc to herb cudzoziemskiego autoramentu? spytał powolność udając pan Erazm.

— Nie, mają go genealogiści nasi za własny w XI lub XII wieku u nas nadany...

— Co dowodzi siedm wieków starożytności! piękna rzecz! podchwycił pan Bal.

— Lat siedmset dwanaście będzie tego roku, poważnie i z pewnością wyrzekł Lewon.

— A to i nie jedno hrabstwo takiego szlachectwa nie warte! — krzyknął pan Erazm.

— Ale Acan Dobrodziej powinieneś bić kozerą!

— A przepraszam, biję! cóż tedy?

— Moc mamy sławnych ludzi w herbie Gozdawa, a familji do niego należących pięćdziesiąt i sześć, licząc w to litewskich Gozdawitów, których szlachta polska z łaski przyjmowała... czego Acan Dobrodziej nie możesz być świadom.

— Ani o tem wiem! Kiedyż to było?

— O to mniejsza, stare dzieje! Wracam do Balów.

Pan Erazm ręce aż zatarł.

— Początek Balów ekstra daleko niektórzy wywodzą... Acan Dobrodziej dajesz karty...

— Daję Mcidziu! daję!

— Po trzy?

— Po trzy. Wracamy do Balów...

— Wiodą ich niektórzy od Baltas’a księcia Gotów.

Pan Erazm pochwycił się, krzyknął Księcia i włosy oburącz podgarnął do góry.

— E! jeżeli to ma grę przerywać, to Balów odłożymy na...

— Ale nie! gram! gram!

— Niejaki też Balas, za Justynjana, za rzymskich czasów, Massagetów wodził przeciwko Wandalom...

— Okropności! cicho szepnął pan Erazm, który już trzecią pulę w krótkim czasu przeciągu przegrał, a z nią złotych dwanaście.

— Genealogowie nasi pewniejszą już mają wiadomość o Mściugu, czyli Mszczuju z Balowa Burgrabi krakowskim w początku XV wieku.

— A niechże ich wszyscy djabli porwą! ofuknął pan Erazm gorąco — a pocóż Burgrabia? to musi być potwarz!

— Insi też to byli Burgrabiowie — rzekł z uśmiechem pan Lewon.

— Ale zawsze Burgrabia!

— Mikołaj ożeniony był ze Zdowską z Nowego Tańca, dziedziczką dóbr tego nazwiska, od którego czasu poczęli się Balowie pisać z Nowego Tańca.

Pan Erazm na ten Taniec tylko ramionami ruszył, gość grał i ciągnął dalej czwartą pulę.

— Pisali się także z Oczwi i ze Średni i z Balowa i z Balogrodu.....

Tak opowiadając niesłychanie rozwlekle o całej Balów familji z Niesieckiego i innych, a podobno nieco i pokłamawszy, pan Lewon pięć pul wygrał u zachwyconego odkrytem szlachectwem pana Bala, zgarnął pieniądze i ujął za kapelusz.

Ale niespokojny gospodarz tak go puścić nie chciał, wszyscy Balowie z księciem Gotów i wodzem Justynjana na przedzie chodzili mu po zamąconej głowie, szlachectwo schwyciło go za serce, chciał czegoś więcej nad urywane te wiadomostki... schwycił więc pana Lewona za ręce i zawołał:

— Klinaś mi Mścidziu zabił potężnego w głowę i musisz go wybić! muszę lepiej się o Balach rozwiedzieć. Nie mógłbym mieć o tej familji notatki?

— Notatki! notatki! i powoli mruczał flegmatyk kładąc zielone rękawiczki... aleć to jest w Niesieckim.

— Ale gdzież ten Niesiecki, i po co nam on? ja go nie znam, a Mścidziej to tak dobrze wiesz!

— Niesieckiego książka, przed którą skłaniam głowę, wie to lepiej odemnie... kup sobie Acan Dobrodziej Niesieckiego.

— A gdzież go dostać? gdzie?

— U żydków.

— Droga to rzecz?

— Tak, z dziesięć dukatów, ale podrożeje.

— Jeżeli tak, to nic nie stracę, rzekł pan Erazm, który w książki się wdawać nie lubił, kupię go, przepiszę i odprzedam.

— Zmiłuj się Acan Dobrodziej, toć dla szlachcica nieuchronna książka.

— Dla szlachcica! z cicha sobie powtórzył Bal, zacierając ręce, kupię zaraz jutro...

— Dobrej nocy życzę...

— Pisali się na Balowie! powtarzał żegnając p. Erazm.

— I na Oczwi i na Średni! dodał znikając Lewon.

Ten wieczór i rozmowa, na pozór mało znaczące, ogromny wpływ wywarły na losy pana Erazma i jego rodziny, tak ta myśl szlachecka opętała jegomości.

Po wyjściu gościa kręcił się jak oparzony, nie mając komu zwierzyć nowiny pan Erazm i czekał przybycia żony, z podwojoną niecierpliwością latając po pokojach, i powtarzając: na Balogrodzie! na Oczwi! książę Gotów! Massageta!

Jeszcze progu nie przestąpiła żona, gdy naprzeciw niej wyskoczył mąż widocznie cały zentuzjazmowany, wołając:

— Wiesz kochanie? nic nie wiesz! Balowie są istną starą szlachtą! Superfein, na Balowie! na Oczwi! Był jeden księciem Massagetów, drugi Justynjanem, mylę się, wodzem cesarskim... mają w herbie dwie lilje podobne do gwoździków.

Żona w pierwszej chwili przelękła się, myśląc że oszalał, tak go zrozumieć nie mogła, otworzyła oczy, osłupiała.

— Co to jest? pytała przestraszona.

— Był u mnie ten poczciwy Lewon, on mi tu wszystko jak na dłoni dowiódł, że jesteśmy bardzo starą szlachtą, nawet książęcego rodu...

— Serce moje, łagodnie odezwała się pani Balowa, a to nam do czego?

— Do czego! do czego! krzyknął w furją wpadając pan Erazm, śmieszna kobieto! krótko-widząca kobieto! szlachectwo to klejnot! rozumiesz asani?

Pani Erazmowa ruszyła ramionami chcąc iść dalej, ale mąż jej nie puścił.

— Balowie byli panami, rzekł i będą, dodał podnosząc rękę do góry proroczo. Są skoligaceni z Firlejami, ze Słupeckimi, z Gołuchowskimi, z Drohojewskimi, z Tarłami, jak mi pan Lewon zaręczał...

— Moja duszko! ale cóż tobie dziś jest? — odezwała się kobieta.

— Co mi jest? krzyknął Bal, to mi jest, że jestem szlachcic!

— A ja jestem zmęczona i chcę się rozebrać, odpowiedziała Ludwika.

Dzieci słuchały i nie rozumiały.

Scena się na tem nie skończyła, bo pan Bal długo jeszcze poczciwą żonę szlachectwem męczył, a w nocy ojcowskie drabował papiery, latał budzić towarzyszkę z dowodami rodowitości, i nazajutrz rano poleciał po Niesieckiego, którego pierwszy tom dźwigając, sam wbiegł i zamknął się u siebie, nasycając całą familją Balów i niebieskich używając rozkoszy.

Że jednak przywyklejszy był do rejestrów jak do rozumienia herbarzy, wiele mu wątpliwości nierozjaśnionych zostawało, które, jak mniemał, tylko pan Lewon mógł rozwiązać, pospieszył go szukać na Starem Mieście. Nie łatwo to przyszło, bo go po nazwisku nie znano na rynku Starego Miasta, i dopiero wpadłszy na myśl opisania piaskowego płaszcza, dowiedział się zacny pan Erazm o mieszkaniu człowieka, który go tak swoją heraldyką zniespokoił.

Wdrapał się po ciemnych, wązkich, starych schodach zdyszany kupiec na trzecie piętro i do drzwi zapukał.

— Któż u licha! odezwał się głos wewnątrz.

— Ja do usług pańskich... Bal.

Cicho, ani słowa, mruczenie tylko.

— Czy mogę wejść?

Nic na to.

Niecierpliwa sztuka, przemknął trochę drzwi, wścibił głowę i zobaczył długiego wielkiego pana Lewona, który z wzrokiem dosyć groźnym śmiesznie wkładał na się nieuchronnie konieczne ubranie.

— Ale na cóż te ceremonje! — zawołał wpadając pan Erazm — stokroć przepraszam...

— Nic nie szkodzi.

Obejrzał się wkoło przybyły i pojął, że ta wizyta nie była pożądaną, izdebka bowiem, którą zajmował starzec, nie miała nawet dwóch krzeseł, ani nic, coby na gościa obrachowanem było... nędza lub skąpstwo patrzyły zewsząd. W dodatku tak była zarzuconą papierami, zwojami i książkami, że żywy ale nieostrożny gość nie pojmował, co z sobą zrobić.

Był to maleńki pokoik z dwojgiem okien na ulicę, wązkich i małych, w jednym końcu łóżeczko, w drugim stolik z wszelkiego rodzaju gospodarstwem; reszta zarzucona papierem drukowanym i pisanym, którego by ledwie na zawijanie gorszych swych towarów chciał użyć pan Bal. Skłopotanie nie małe malowało się na twarzy gospodarza, który wciąż nakładając konieczne odzienie (bo siedział bez ceremonji w jednej koszuli i szlafmycy), pomrukiwał coś pod nosem. Gdy się stawało coraz widoczniejsze, postrzegł je i kupiec, a nie wiedząc jak się wykręcić, zawołał:

— Ale ja nie przeszkadzam, chciałem tylko zaprosić na marjasika na wieczór.

Skrzywił się stary. — Prawdziwie, nie wiem... nie wiem, czy będę mógł...

— Ale jeżeliby można... chciałem niektórych objaśnień o tych Balach w Niesieckim.

— Acan Dobrodziej masz już Niesieckiego?

— Mam!

— Jeżeli będę mógł, jeżeli będę mógł — mruknął stary.

Przybyły widział konieczność wysunienia się, nie mając nawet gdzie usiąść, ale darmo spodziewał się wieczorem gościa, bo pan Lewon, zapewnie nowych napaści obawiając się, nigdy już na Bielańskiej ulicy nie postał, bo w rok potem niewinny ten złego początek umarł; pokazało się po śmierci, że to był zagorzały heraldyk bez grosza przy duszy, który nad nowem Niesieckiego wydaniem pracował do zdechu, jak to dawniej mówiono. A że doskonale grał w marjasza, co gdzie wygrał, na nadzwyczaj skromne życie i zakupienie książek obracał. Żył często bułką i wodą lub mlekiem, nocy i dnie pracując, i był już w literze M, gdy go śmierć zaskoczyła...

Rękopisma... leżały długo w kącie na poddaszu, póki ich szczątków ktoś nie uratował; mówiono że się dostały do Lipska... i ztąd urosło nowe Niesieckiego wydanie.

Tymczasem pan Bal, myśli raz zawziętej nie rzucając, jak dalej życie poprowadził to zaraz ujrzymy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: