Przejście przez Morze Czerwone - ebook
Przejście przez Morze Czerwone - ebook
"Przejście przez Morze Czerwone", kolejna po "Szklanej kuli" wznowiona w PIW książka Zofii Romanowiczowej, to głęboka proza psychologiczna, nazywana nawet "posttraumatyczną powieścią egzystencjalną". Książka stanowi jedną z bardziej udanych prób nadania kształtu literackiego doświadczeniom obozowym. W ujęciu Kazimierza Wierzyńskiego to „głęboka penetracja w przepaść człowieka, rzecz o zdumiewającej odwadze i ambicji” - książka jako jedna z piertwszych porusza temat miłości homoseksualnej w obozie koncentracyjnym. Główna bohaterka nie potrafi odnaleźć się w poobozowej rzeczywistości, w której granice moralne i poznawcze uległy rozmyciu. Henryk Bereza nazwał powieść Romanowiczowej „hołdem złożonym naszym marzeniom, naszej potrzebie marzeń, naszej konieczności marzeń”.
Krytycy polscy i zagraniczni ("Przejście przez Morze Czerwone" zostało przetłumaczone m.in. na francuski, niemiecki i angielski) dostrzegli w książce Romanowiczowej również podobieństwa z nowoczesną, w tym awangardową, prozą europejską, zwłaszcza francuską. Za literackich patronów tej powieści uznaje się Marcela Prousta, Alberta Camusa, Nathalie Sarraute.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-571-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autorka bezpośrednio nie podejmuje żadnej problematyki społeczno-politycznej. W szczególności nie dokonywuje analizy i ocen współczesnej społeczno-polit. rzeczywistości.
Książka napisana w sposób trudny (mam wrażenie, że przeciętny czytelnik nie zorientuje się, o co autorce powieści chodzi).
Nie stawiam przeszkód w zwolnieniu książki do druku.
28.III.1961 r.
Józef Grudzień
S-77
Zezwolenie druk zgodnie z opinią cenzora.
28 III 61
I
Przed samym przyjazdem Lucyny powtórzył mi się ten sen, o którym wcale nie wiedziałam, że go jeszcze pamiętam, a nie powtórzył się sam, lecz w otoczeniu całej sobie współczesnej jawy, która była mu źródłem i wstępem do niego, i tłem, tak że mój sen obecny, sprzed miesiąca bez mała odtworzył z zadziwiającą wiernością zarówno to, co było, tyle już lat temu, jak i to, co mi się wówczas którejś nocy przyśniło, jedno zazębione o drugie, powiązane tak ściśle, sen z jawą, że budząc się jak wtedy z krzykiem, przekonana byłam, że budzę się nie teraz, a wtedy, i szukając obok siebie Lucyny, jej nagiego ramienia, jej odwróconych pleców, bo śniło mi się oczywiście, że śpi odwrócona ode mnie plecami, jak to było w jej zwyczaju, chciałam zawołać jak wtedy: Leszek jest! Leszek żyje! – Ten krzyk miałam na ustach.
Czyli, zanim przebudziłam się na dobre, przebudziłam się najpierw we śnie i były dwie wyraźne fazy tego przebudzenia, dwa jego pokłady: najpierw Lucyna spała obok mnie całkiem wyraźnie, całkiem cieleśnie, czułam bijące od niej ciepło, zapach skór i futer, bośmy wtedy, gdy mi się to przyśniło, pracowały w kuśnierni i nasze włosy, nasza skóra przesiąkły tym zapachem, słyszałam jej oddech, widziałam, jak budzi się ona także na mój krzyk, na moje wołanie, przytomna i z najgłębszego snu od razu w pogotowiu, jak to ona. Miałam jej właśnie powiedzieć, jak wtedy, bez tchu: Leszek jest! Leszek żyje! – ale zaraz potem, w nagłym i ponownym obsunięciu się, zobaczyłam poduszkę powleczoną biało, nietkniętą, bez wgłębienia, które pozostawia śpiąca czyjaś głowa, i ta poduszka, pierwszy rekwizyt jawy, pierwszy anachronizm snu, przywołała mnie do rzeczywistości skuteczniej niż zbieranie myśli, tarcie oczu. Nie miałyśmy tam, wtedy, białych poduszek.
Byłam sama, Lucyna zaś wsiadła dopiero do tego swojego luksusowego, transatlantyckiego samolotu, którego makietę, rozkrojoną wzdłuż, podziwiałam w witrynie pobliskiego biura podróży, nie umiejąc sobie tego odmówić, ile razy droga prowadziła mnie tamtędy, a na dobrą sprawę zawsze mogła mnie tamtędy prowadzić, chyba żebym za wszelką cenę chciała uniknąć rozkopanej tam od pewnego czasu ulicy. Ale nie chciałam, więc i parę razy dziennie zdarzało mi się patrzeć na rzędy miniaturowych foteli, na laleczkę blond w stroju stewardessy, niosącą na tacy napoje, na lotnika w przezroczystej kabinie obsługującego niezwykłe przyrządy z niezmąconą pogodą manekina. U jedynego skrzydła obracała się para śmigieł z szybkością pokojowego wentylatora, wprawiając makietę w ledwo dostrzegalne drżenie. Można powiedzieć, że cały rozkład samolotu poznałam na pamięć, w zmniejszeniu, kształt okien, kąt nachylenia foteli, napisy i nawet, jakby tworzące z nim jedną całość, dwa gatunki szafiru, ocean i niebo, tu fale, tam obłoki, pomiędzy którymi huśtał się na nylonowej nici.
Wszystko to nabrało dla mnie wielkiej realności, wielkiej ważności, odkąd wiedziałam, że Lucyna zdecydowała się wysłuchać mnie, że przyjedzie, przyleci takim właśnie samolotem. Logiczniej byłoby więc, ale widocznie logika snów jest inna, aby Lucyna przyśniła mi się w swej podróży, w owym samolocie na przykład, gdzie nieraz w myślach widziałam ją, drzemiącą, z głową odrzuconą do tyłu, na jednym z foteli blisko ogona, gdzie rezerwowałam dla niej miejsce, jako że to podobno bezpieczniej, aby przyśniła mi się w taki właśnie sposób, skoro bez przerwy przed zaśnięciem myślałam o tej podróży, która zaczęła się mniej więcej wtedy, kiedy ja kładłam się do łóżka. Myślałam więc, że odtąd każda chwila zbliża nas do siebie, starałam się nadaremnie wykalkulować, czy z tych swoich antypodów leci teraz do mnie z prądem, czy też pod prąd czasu, czy ubywa jej, czy też przybywa godzin tej nocy, którą budzik mój odmierzał jak wszystkie inne, tą samą miarą, budzik bez krzty wyobraźni. Nie byłam w stanie, i to mnie męczyło przed zaśnięciem, zdać sobie sprawy, która to może być dla niej godzina, gdy ja tu kładę się spać, aby przespać czym prędzej ostatnią, dzielącą nas porcję czasu, bo dla większej komplikacji ona w tej porcji czasu poruszała się, niesiona przez samolot, w fotelu, który według makiety dawał się na noc rozkładać jak łóżko, na którym można było i spać, i czuwać. Nie mogłam więc sobie tego ani rusz uświadomić z należytą pewnością, w którą ona właściwie stronę tę noc mija, jak się przez nią przedziera, czy skraca ją sobie, czy też, przeciwnie, dłużej w niej się ociąga, lotem swoim dopomagając kierunkowi nocnego obrotu, rozciągając godziny ciemności, aż wreszcie w którymś momencie, lubiłam wyobrażać sobie, że nastąpi to nad oceanem, w niezmierzoności wody i nieba, tu fale, tam obłoki, bez żadnego oparcia w przestrzeni, bez słońca nawet i bez gwiazd, samym tylko przyrządom, busolom dając wiarę, na znak stewardessy pasażerowie przesuną wskazówki zegarków, Lucyna także, rejestrując to potknięcie się czasu, ten hiatus rozwarty bez żadnego zawrotu głowy, może nawet bez zdziwienia, i znowu budzik mój będzie miał rację, i już będziemy obie po tej samej stronie ziemi, w tej samej warstwie nocy, można powiedzieć, już będziemy razem, zanim przywitamy się na dworcu lotniczym, jak umówiłyśmy się listownie, o godzinie trzynastej minut pięćdziesiąt, w tym samym miejscu, w tym samym punkcie życia, jakby to była taka zwykła na świecie rzecz.
Biedziłam się więc przed zaśnięciem, dobrze to pamiętam, z problemami wynikającymi dość podrzędnie z tego, że Lucyna przybywała do mnie aż z tak daleka i że ziemia jednak jest kulista i nie dla wszystkich jednakowa, gubiąc się, jak to ja, w obliczeniach, z lekka upokorzona, choć i rozśmieszona faktem, że nie wiem tego, co zapewne każde dziecko wie w szkole, nazbyt znowu leniwa, żeby wyjść z łóżka i poszukać potrzebnych informacji w jakiejś książce, gdzieś to musiało przecież być, wypisane czarno na białym, a może nawet i wyrysowane. Myślałam też i powracałam myślami do rzeczy, które jej opowiem, niezbyt przyjemnych, o Paulu, o wszystkim, co się nagromadziło, o całym tym osadzie lat, które bez niej przeżyłam tak nieudolnie, dobierałam słów, jak zacznę, bo najgorszy jest zawsze początek, bo sprowadzałam ją z takim gwałtem, z takim lamentem właśnie po to, by jej te nieszczęsne moje perypetie opowiedzieć, by je osądziła, by mnie osądziła i pomogła mi sobą pokierować, a nie dla wspominków. Tak wtedy myślałam. Ale sen odgarnął na bok te wszystkie pozory i – teraz jakże jasno to widzę – powtórzył mi się po prostu, zwyczajem wyroczni, którym ani słowa dodać, ani słowa ująć nie można, choćby je po wielekroć pytać i ponawiać pytania, bo one nigdy nie tracą na ważności, gdy się już raz wypowiedziały, po wielekroć prorocze, w każdym wypadku prorocze, a tylko interpretacja ich, ich wykładnia, zmieniać się może i błądzić.
Była w tym śnie jednak pewna doza szachrajstwa, mistyfikacji, jakie przystały właściwie snom mniejszego kalibru, niekoniecznie znaczącym i proroczym, bo mistyfikacją nazwać chyba trzeba fakt, że przetrawił, na własną swoją substancję przemienił taki na przykład szmer ulewy, która musiała się rozpadać już po moim zaśnięciu, bo w przeciwnym razie zauważyłabym to i zmartwiła się tym deszczem, prawie burzą, ze względu na podróż Lucyny. Wykorzystał też, jako sprzyjającą sobie okoliczność, i przeciąg, który w taki przykry sposób hałasuje u mnie, gdy wiatr wieje prosto w okno, ten właśnie wiatr, który zwykł przynosić niepogodę, wiatr z zachodu, od oceanu. Wtedy od moich nieszczelnych okien do moich nieszczelnych drzwi przesuwa się orszak, jakiś niewidzialny, nieustanny szmer wielu stóp, fala wielu oddechów, jęków, skarga jakaś wibrująca, zbiorowa, zaś drzwi trzeszczą i stukają, jakby ktoś szarpał nimi, napierał na nie rozpaczliwie. Sen wykorzystał dla siebie także i to, że ulicą przeszedł ktoś właśnie przyśpieszonym ze względu na ulewę krokiem, wiadomo zaś, do jakiego stopnia echo kroków nocą, na ulicy, potrafi zwielokrotnić się i wyolbrzymić. A jakby nie dosyć jeszcze było tych akustycznych rekwizytów, zaszczekał gdzieś w pobliżu pies. Wiem, bo to szczekanie, tak niezwykłą w mieście, w nocy, rzecz, a także te kroki, zanim oddaliły się zupełnie i ucichły, zdążyłam przyłapać po przebudzeniu, na prawdziwej, zupełnie trzeźwej już jawie.
Zgromadziwszy więc te wszystkie potrzebne mu realia, sen, który, jak się okazało, przebywał we mnie od tamtej pory cały, nienaruszony, choć dawno nie wspominałam go, a dawniej jeszcze przestałam przypisywać mu jakiekolwiek znaczenie, powtórzył mi sam siebie, odsłaniając mi pokłady dawnych uczuć, dawnych przeżyć, a w nich, jak w bryle ziemi odrzuconej na bok, żywe korzenie dzisiejszego mojego cierpienia.
Tak go sobie teraz wykładam, bo wtedy, po przebudzeniu, wyłożyłam go sobie całkiem inaczej, teraz dopiero wiem, że błędnie związałam go z przyjazdem Lucyny, ale nie tak, jak należało, przejęłam go jako zapowiedź naszego po latach spotkania, naszego porozumienia, bo może, gdyby Lucyna nie była w drodze, gdybym nie wiedziała, że do mnie dąży w tym momencie, byłabym zdolna potraktować go jako koszmar, jeden z tych koszmarów, które mnie czasami jeszcze nękają! A przecież, kiedy się zastanowić, czyż to nienaturalna rzecz, że razem ze sobą przypomniał mi także związane ze sobą okoliczności, że nie przyśnił mi się w oderwaniu jakimś, w nawiasie czasu, że nie przedzierał się do mnie poprzez wciąż grubiejącą barierę, tutaj, gdzie jestem teraz, gdzie go już właściwie nie pamiętałam, tylko mnie całą, wszystkimi zmysłami, w tamten czas, w tamto miejsce, w tamtą pamięć do siebie sprowadził.
Zresztą, taki już widać los wyroczni, i z Lucyną za pierwszym razem błędnie go sobie tłumaczyłyśmy, długo broniąc się przed znaczeniem, które wtedy było mu właściwe, przed przestrogą. Zgodnie potraktowałyśmy ten sen jako zapowiedź rychłego, szczęśliwego połączenia z Leszkiem, ściślej mówiąc, połączenia się Leszka i Lucyny, choć i ja od początku czułam się w to ich połączenie włączona, osobiście weń zaangażowana. Dopatrywałyśmy się w tym śnie, jak nam dyktowały serca, nadprzyrodzonego dementi, jak gdyby uprzedniego podania w wątpliwość depeszy o jego śmierci, którą to depeszę doręczono Lucynie parę godzin później, przy wieczornym apelu, zupełnie jak gdyby Leszek chciał uprzedzić ten cios, osłabić jego wrażenie, jak gdyby jedynym dostępnym sobie sposobem dawał nam znać, że żyje, i przez to z góry podważał wiarygodność depeszy, gdyż w przeciwnym razie i dla nas łatwo mogłaby stać się wyrokiem. Dla kogo Lucyna miałaby starać się przeżyć? A ja?
W każdym razie sekundę jeszcze przedtem nie przypuściłabym, że poduszka moja, zwykła, cywilna, powleczona biało, tak realna, i moje łóżko, w którym tak trudno mi się rozgrzać wieczorem, i ulewa za moimi oknami, i kroki spóźnionego przechodnia, i szczekanie psa (ale skąd nagle pies na mojej kociej ulicy?), i mój budzik, ten realista, i wiatr ciągnący, wiejący szparami, ten niewidzialny, pieszy transport, który jęczy, rzęzi, sunie środkiem mojego pokoju we wszystkie deszczowe noce, że to nagle zachwieje się w czasie, przestanie dziać się w ten, a zacznie dziać się w inny sposób, w innym znaczeniu, zupełnie jakby w którymś miejscu nocy jakieś niewidzialne busole dotknęły wskazówkami granicy i czas się przestawił, i nawias jakiś otworzył się, a w nim przeszczepiony skądinąd kawałek mojego życia.
Więc deszcz zadudnił o dach baraku, to była jesień, tak samo zresztą jesień jak na jawie. Było mi zimno, tuliłam się do Lucyny, ale ona jak zwykle owinięta szczelnie swoim kocem, widocznie miałyśmy jeszcze wtedy po kocu na głowę, odwrócona ode mnie, po swojemu, spała pogrążona w osobny swój sen. Deszcz zaciekał szparami desek, gdzieś kapało miarowo, a nade mną, na trzecim piętrze łóżek, bośmy zawsze z Lucyną wybierały, gdy tylko się dało, drugie, średnie piętro, przewracała się z boku na bok Michalina.
Drętwiałam, czekając, że znowu w ciemnościach ręka jej wysunie się z góry, poszuka mej twarzy, mych ust i że mi do nich wsunie kawałek chleba, a ja, upokorzona, zrozpaczona, będę starała się żuć ten chleb jak najciszej, dławiąc się nim, rozkoszując, po kryjomu przed Lucyną, drżąc, czy ona naprawdę już śpi, czy jeszcze czuwa, czy dopiero przywołuje sen, udając go, nie wiedząc, co lepsze, bo gdyby nie spała, gdyby dała mi do zrozumienia, że wie, że słyszy, mogłabym wtedy bronić się, zawsze miałam przygotowaną obronę, tak mnie ta możliwość przerażała, tłumaczyć, że ten chleb jem po kryjomu nie dlatego, by się nie musieć z nią dzielić (a najstraszniejsze ze wszystkiego byłoby, gdyby choć przez chwilę mogła tak pomyśleć), tylko dlatego, że to chleb od Michaliny i nie powinnam go jeść, i to wstyd, że go jem, kiedy już nic nie miałam z nią mieć wspólnego.
I nie miałam, i nie chciałam, ale chleb, gdy już był przy ustach, któż by znalazł siłę, aby go odtrącić razem z ręką, która w ciemnościach szukała mnie, skradała się, wciągając mnie w swoje sekrety?
Nasłuchiwałam więc, sztywna z przykrości, czy wśród oddechów, którymi w baraku szumiało jak w lesie, na różne tony, nie dosłucham się oddechu śpiącej na górze Michaliny, co by znaczyło, że na ten wieczór nie muszę już niczego obawiać się, niczego spodziewać. Łykałam ślinę, którą napędzała mi sama myśl o chlebie, pamiętałam też o innym chlebie, naszym, skrupulatnie podzielonym na dwoje, który zdołałyśmy zaoszczędzić z Lucyną na rano i który, owinięty w szmatkę, wsunęłam pod siennik, pod głowę, żeby go nam kto nie ukradł w nocy, tak że tuż pod nosem miałam jego gliniastą, kwaśną woń.
Wszystko więc było tak, jak było ze wszystkimi szczegółami, nocna wacha maszerowała ulicą lagrową, tupiąc, szwargocąc, psy szczekały trzymane na smyczy, a z zapachem chleba łączył się zapach skór i futer, nasz ówczesny, jak mówiłam, zapach, parował z nas w cieple snu, znienawidzony i natrętny, esencja zjełczałych, baranich kożuchów i drogich futer, z których buchało perfumami zakonserwowanymi wśród włosia. Lucyna czasem umiała zapachy te nazwać po imieniu, guerlainy albo chanele, ale od nich bardziej chyba jeszcze bolała głowa.