Przerwa na raka - ebook
Przerwa na raka - ebook
Przejmująca relacja chorej na raka pisarki, intymne, bolesne i szczere studium walki z niewidzialnym, podstępnie atakującym wrogiem. Opowieść potrzebna, dająca nadzieję w siłę i wiarę, w niespożyte moce drzemiące w człowieku, z których on sam czasem nawet nie zdaje sobie sprawy. Przerwa na raka to książka o chorobie, ale też o miłości: do mężczyzny, do ludzi, do życia… O miłości, która tym razem okazała się silniejsza.
Z perspektywy czasu żałuję, że przez co najmniej dwa lata nie żyłam tak, jak powinnam – pełnią życia, pięknem istnienia, jakby każdy dzień był tym ostatnim. Zajmowałam się umartwianiem, obezwładnił mnie lęk, on mnie wziął w niewolę. Poniekąd jest to zrozumiałe: nigdy wcześniej tak często się nie badałam, nie odwiedzałam tak wielu lekarzy, nie bywałam w szpitalach. Nigdy dotąd tak bardzo się nie bałam, czekając na wyniki. Mimo wszystko i wtedy powinnam spełniać swoje marzenia. Guz wycięto, leczono mnie z intencją całkowitego wyzdrowienia, moje dni powinny być piękne.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-66-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Napisz, kobiety po raku potrzebują takich książek, bo szukają swojego doświadczenia w czyimś” – zachęcała.
Pomyślałam wtedy: po co epatować czymś, co omal mnie nie zgniotło? Jest pandemia, mamy dość innych kłopotów. Zresztą książek o raku ukazało się już wiele, sama miałam ich kilka w biblioteczce. Byłam wtedy na jakimś literackim etapie, rozpoczęłam cykl Tysiąc dróg, dwa tomy zaledwie, a miały być cztery, co w mojej sytuacji mogło brzmieć jak chichot losu. Niemniej, powinnam skończyć tę serię.
„Napisz” – namawiała Lilianna.
Po przemyśleniu uznałam, że być może moje doświadczenie komuś się przyda, może rozjaśni drogę, może da nadzieję. Nie każdy nowotwór jest złośliwy, nie każdy oznacza chemię, nie zawsze rak plus zaostrzenie paru innych chorób autoimmunologicznych oznacza szybki koniec.
Dzieląc się swoim przypadkiem, być może uczulę, że organizm, układ immunologiczny, czasem dają nam znaki. Coś jest ze mną nie tak, coś się dzieje, myślałam parę miesięcy przed wykryciem raka. I było, i działo się. Potem diagnoza – błądziłam we mgle śmiertelnej choroby. Żegnałam się z życiem, jednocześnie kurczowo się go trzymając. To normalne.
Postanowiłam napisać książkę o mojej chorobie, ale jak zręcznie uchwycić temat, żeby opowieść nie była w trybie sarkazmu (to moje drugie imię), tragedii (bywało, że tak myślałam) albo, co gorsza, sukcesu typu: „uwierz w siebie”, „drzemie w tobie wielka moc”, „uleczysz się sama”, „wygrałaś z rakiem”.
Po długim czasie przemyśleń pewnego dnia otworzyłam komputer i napisałam tytuł: Przerwa na raka.
Iwona WalczakW raju
Koniec września 2017
Ufnie patrzyłam w przyszłość. Czekało mnie parę wolnych dni na złapanie oddechu od prozy życia. Żyłam nadzieją, że spotka mnie coś wyjątkowego, doświadczę zachwytu, przyjemności. Spontaniczny wypad po słońce na wyspę Korfu był moją inicjatywą, a możliwość bezpośredniego lotu z Poznania tylko to ułatwiła. Lato było chłodne tego roku, szybko przyszła dżdżysta i wietrzna jesień, a ja potrzebowałam ciepła. Dogadałam z Vasilisem szczegóły najmu apartamentu w Peramie i warunki wypożyczenia auta, kupiłam bilety lotnicze, stworzyłam szczegółowy plan wakacyjnych atrakcji.
Vasilis czekał na lotnisku. Było przed północą, termometr w jego samochodzie pokazywał dwadzieścia stopni. Cóż za miła perspektywa.
Zdjęłam kurtkę.
– Przyjemnie ciepło. Wiesz, Vasilis, ile stopni było dzisiaj w Polsce? – zapytałam.
– Z dziesięć?
– Plus wichura.
Krętą drogą przy wybrzeżu dojechaliśmy do ukwieconego miejsca, które nawet nocą skąpane było w kolorach. Ceglastoczerwone niewielkie domki z białymi kolumnami spowijał granat nocy i czerwień bugenwilli. W świetle księżyca połyskiwała turkusowa tafla wody w basenie.
– Dobrych snów. Na pewno od razu zasnę, miałem dzisiaj morderczy dzień – powiedział Vasilis, wręczając nam klucze do apartamentu.
Walizki pozostały nierozpakowane w korytarzu, a my z butelką wina i w towarzystwie cykad długo w noc siedzieliśmy na tarasie, chłonąc kolor i zapach Grecji. Zasnęliśmy, gdy zaczął się ruch samolotowy. Lotnisko było bardzo blisko, a obserwowanie blaszanych olbrzymów zniżających lot, by osiąść na bardzo krótkim pasie, było niewątpliwą atrakcją miejsca. Przed wyjazdem oglądałam zdjęcia okolicy, można było stanąć na pomoście prowadzącym do Pontikonissi, a samoloty lądowały dosłownie nad głową. Maszyna widziana od spodu, z bliska i w ruchu budziła respekt.
Rano przed drzwiami czekało na nas auto. W biurze, po załatwieniu opłat i formalności, Vasilis namalował na papierowej mapie ciekawe miejscówki, doradzał, jak tam dotrzeć. Marek był na wyspie dla mojej przyjemności, on nie miał potrzeby przemierzania świata w takim stopniu jak ja, przynajmniej tak mówił. Mimo to w jakiś sposób się uzupełnialiśmy. On prowadził auto, a ja nie. On szedł do sklepiku po pieczywo, ja w tym czasie popijałam kawkę na tarasie. Ja czytałam książki obyczajowe, on historyczne i kryminały.
Dla mnie tydzień w cieple greckiej wyspy miał być wypoczynkiem, ale – jak wyszło – był to czas niepozbawiony przygód. Z południowych miejsc wyspy najlepiej mi było w Messonghi. Siedzieliśmy na leżakach pod parasolem na plaży, skąd widać było Albanię i kawałek lądowej Grecji. Na morzu kołysała się niewielka kolorowa łódka, obok wypoczywała para Brytyjczyków, mniej więcej w naszym wieku, z drugiej strony przysiedli nieco młodsi Holendrzy. Wszyscy zatopieni byliśmy w lekturach, ja czytałam Pamiętne lato Lesley Lokko, od czasu do czasu zerkając na okolicę. Marek wpatrywał się w morze, na niczym innym nie mógł się skupić, a to przyprawiło mnie o śmiech. W pamięci miałam opowieści teściowej, jak to jej kilkuletni synek na plaży w Dziwnowie chciał plastikowym wiaderkiem przelać cały Bałtyk.
Potem było Kavos; pusta plaża i znów to spokojne morze, w którym chciało się zanurzyć. Tym razem po kąpieli siedzieliśmy bezpośrednio na piasku. Po plaży spacerowały zatopione w rozmowie dwie ciemnowłose dziewczyny w białych koronkowych plażowych tunikach. Też chciałabym mieć podobną. My rozmawialiśmy o pięknie świata. O pięknie naszego dnia.
– Jesteście Polakami?
Usłyszeliśmy kobiecy głos. Trzy dziewczyny rozsiadały się opodal.
– Tak, a wy skąd, tak dokładniej?
– Z Wrocławia.
– My z Poznania.
Podzieliliśmy się wrażeniami, porozmawialiśmy o tym, co zobaczyć w Europie, gdzie pojechać, co jeszcze mieć w planach. One opowiadały o Porto, że warto, potem o Kijowie. My wspomnieliśmy, że chcemy polecieć do Odessy, na Maderę. Wymieniłam jeszcze parę innych stron świata, miałam bardzo szerokie plany! Dziewczyny wpisały sobie te kierunki na listę.
W porze obiadowej podreptaliśmy ukwieconą uliczką do tawerny, w pobliżu której zostawiliśmy auto. Prażyło słońce, ale w tawernie był przyjemny cień i morze kwiatów. Po cudownej w smaku jagnięcinie raczyłam się ouzo. Gdy wyszliśmy po godzinie, auto nie chciało ruszyć. Marek nie wyłączył świateł, choć oczywiście nie przyznał się do tego! Pomogli nam kelnerzy, którym zostawiłam kilkanaście euro napiwku. Wydatek się opłacił, a może lepiej, zwrócił. Mogliśmy wyruszyć w drogę powrotną.
– Aleś nam narobił wstydu – marudziłam, zapinając pas. – Następnym razem nie ględź, że daję za duży napiwek.
– Naprawdę wyłączyłem światła.
– Taaa…
Potem była Paleokastritsa, znów kąpiel, leżaki, znów parasol, tym razem bardziej na bogato. W tym kurorcie wynajęcie ich kosztowało podwójnie.
Przysiedli się znajomi z samolotu, małżeństwo z córką studentką.
– Ładnie tutaj – powiedziałam.
– Zgoda. Nie chce się wracać do hotelu. Do kraju tym bardziej. Przed chwilą mąż i ja rozmawialiśmy o przyjacielu, który miał z nami tutaj przylecieć. Chciał odpocząć, pracował, zarabiał, wciąż nie miał czasu. Niedawno jego firma popadła w kryzys, ale przecież nawet najgorsze bessy da się pokonać… Rodzina obwiniała go za niepowodzenie, nasłuchał się, choć wszyscy żyli z jego pracy.
– Wykaraska się i przyleci – zapewniłam. W swoim zawodowym życiu widziałam niejeden kryzys, ale i następujące po nich lepsze dni. Często dużo, dużo lepsze. Jak to w życiu.
– Nie przyleci, niestety. Miesiąc temu popełnił samobójstwo.
Nie skomentowaliśmy, milczeniem honorując desperacką śmierć, na pewno niepotrzebną.
Patrzyliśmy w zadumie na morze, które połyskiwało słońcem. Na leżaku i pod parasolem było dobrze, ale skusił nas rejs motorówką. Nawet oszczędnego Marka jakoś do tego przekonałam.
– O, to ja się z państwem zabiorę – zaproponowała dziewczyna.
Z morza zachwycał widok samotnych zatoczek na dwie, trzy osoby, labirynt kamienistych urwisk i jaskiń o niewiarygodnie wymyślnych kształtach skał z siecią różnokolorowych żył. Takich widoków w Polsce próżno byłoby szukać.
Dziewczyna została na samotnej plaży niedostępnej z lądu, chłopak obsługujący motorówkę obiecał po nią wrócić za dwie godziny. Po drodze wypytywał nas, czy córka ma chłopaka. Dziewczyna była śliczna.
Były to cudne wakacje, wypoczęci wracaliśmy do kraju. Po wyjściu z samolotu zderzyliśmy się z jesienną prozą. Zbyt duża amplituda! Czułam ziąb, zapięłam się pod szyję, a mimo to szczękałam zębami.
– Po takim szoku organizm na pewno się na mnie odegra. Podobno tak duża różnica temperatur najbardziej obciąża układ immunologiczny.
Odezwały się moje kasandryczne wizje. Trudno było ich nie mieć w takiej szarzyźnie.
– Znawczyni ludzkich organizmów się znalazła! – Marek nie lubił mojego pesymizmu.
Według mnie, realizmu.
Mysia Wyspa na Korfu.Niechże skończy się ból
Pierwsza połowa października 2017
Minął tydzień od powrotu do strefy wiatru i deszczu. Słowa mają jednak dziwną moc. Stało się, po prostu źle się poczułam. Było we mnie rozedrganie, pojawiły się sercowe kołatki, niepokój. Kładłam to na karb nerwów, zawsze byłam nadwrażliwa, latami borykałam się z nerwicą lękową. Był czas, że wyjście z domu do pobliskiego sklepu stawało się dla mnie wyczynem. Działo się to ze trzydzieści lat temu, ale pozostałości dawały o sobie znać i później. Niewielu wiedziało, co mnie trawi, słabość udawało mi się dobrze schować. Znajomi i rodzina mieli mnie za mocną, ale to był garnitur, który zakładałam, by się schronić. Słabemu każdy coś tam by chciał powiedzieć, doradzić, a ja byłam typem samotnie walczącej z przeciwnościami. W konsekwencji uważano mnie za perfekcjonistkę, która wszystko musi mieć dopięte, zapięte, osznurowane, a nawet jeszcze (dla pewności) przeszyte. Słyszałam, że można na mnie polegać i dobrze się ze mną pracuje. Tymczasem przez większość swojego życia byłam niewolnicą walki z niepewnością. Z lękami.
Arytmia sercowa ustała po paru dniach, rozedrganie też. Tylko to gardło. Starałam się pić dużo wody, przełykać, kupiłam nawet tabletki do ssania i płyn do płukania. Niewiele to jednak dało, wciąż czułam w przełyku i na podniebieniu suchość, jakieś zgrubienia, chropowatość. I ból. Lekarka w przychodni nic nie widziała. Laryngolog też nic. Zaczęłam jeść papki, bo nic innego nie mogłam przełknąć. Kompulsywnie szukałam w internecie chorób i prawd na temat bólu gardła.Pokłosie cudu
Koniec października 2017
Od jakiegoś czasu byłam pisarką, to znaczy układałam swoje opowieści i wcześniej, ale dopiero od paru lat wydawano to, co wyszło spod mojego pióra. Początkowo, rok albo dwa, odbijałam się od wydawcy do wydawcy, padały słowa odmowy, a zawartość zakładki w mojej mailowej poczcie nazwana „propozycje na nie” była obszerna. Wtedy zaczęłam pisać notki na blogu. Miałam trochę do powiedzenia; obrosłam w doświadczenia, przemyślenia, ale i zrodziła się we mnie jakaś samotność. Siedząc przed komputerem, nie musiałam słuchać głupot, czytać tego, co mi nie odpowiadało, po prostu w każdej chwili mogłam go wyłączyć. Lata doświadczeń mnie zmieniły; z dowcipnej i dużo gadającej stałam się sarkastycznym mrukiem zapisującym swoje myśli w notesach. Nie potrafiłam być marketingowcem we własnej sprawie, w czyjejś – i owszem. Napisałaś książkę, powiedział ktoś, a ja na to: każdy by napisał. Zawsze dobrze pisałaś, a ja na to: e tam. W temacie mojego debiutu mogłam więc liczyć tylko na cud.
Gdy pierwsza powieść nie znalazła wydawcy, zaczęłam pisać kolejną, inaczej już, z nerwem. Wysłałam ją do wydawców. I wtedy zdarzył się ów cud. W dwa tysiące jedenastym roku stałam się pełnoprawną pisarką debiutantką w komercyjnym wydawnictwie ze średniej półki. Ono zgłosiło się jako pierwsze, potem były jeszcze dwa inne. Znalazłam się w innym świecie, zaczęłam doświadczać miłych rzeczy z tym związanych. Były maile od czytelniczek, były spotkania w bibliotekach, targi. Jakieś ploteczki. Weszłam w nieznane mi dotąd środowisko, uświadamiając sobie przy okazji, że piszących jest cała rzesza. Jako czytelniczka nie zdawałam sobie z tego sprawy. Krótko po powrocie z Korfu przyszło zaproszenie na spotkanie z czytelnikami w Bibliotece w Swarzędzu.Nie moje święto
Początek listopada 2017
Gardło wciąż nie odpuszczało. To mogło być coś dużo gorszego niż nieżyt, boksowałam się z myślami. Wiadomo, w internecie można się szybko zdiagnozować. Mój tato odszedł na ostrą białaczkę szpikową, u niego ten cały horror zaczął się właśnie od gardła. Po świętach Bożego Narodzenia chrząkał i chrząkał, bolało go podczas połykania i nie przechodziło pomimo tabletek.
Pewnie ość karpia utknęła, to na pewno ość. Z chlebem przejdzie dalej i nie będzie bólu. Trzeba jeść dużo suchego chleba.
Wierzyliśmy, że tak będzie. Tato nigdy nie chorował, był czynny, ćwiczył i zdrowo się odżywiał; jadł głównie warzywa z własnego ogródka. Po paru tygodniach niemijającego bólu poszedł po raz pierwszy od wielu lat do lekarza. Badania krwi, prześwietlenia, bardziej szczegółowa diagnostyka odbyła się już u hematologa. Ostra białaczka szpikowa.
Moc genetyki, dziedziczności i podobieństwo sytuacji sprawiło, że zafiksowałam się na tę białaczkę. W młodości mogłabym podjąć walkę z przeważającymi siłami, ale teraz byłaby to utopia. Zastanawiałam się, co bym zrobiła, gdyby wykryto u mnie śmiertelną chorobę. I zaraz sobie odpowiadałam: nic bym nie zrobiła. Poddałabym się.
Badania krwi zrobię po świętach. Jeśli Boże Narodzenie dwa tysiące siedemnastego roku będzie moim ostatnim, niechże ten czas moi bliscy zapamiętają jako przyjemny, rodzinny. Zadbam o atmosferę, potem będzie im mnie brakować.
Przy wigilijnym stole miało usiąść dziesięć osób. Wcześniej bywało, że opłatkiem dzieliliśmy się w trójkę, z mamą, jak jeszcze żyła, czy z teściową. Jeśli syn, jeden czy drugi, zatęsknił i chciał się z nami zobaczyć, było dobrze, jeśli nie, rozumiałam to. Wychowałam się w małym świecie, ale nie byłam nim ograniczona, miałam wyobraźnię i potrafiłam poszerzyć perspektywę, nawet gdy byłam sama.
Niestety Marek źle znosił rodzinne uroczystości w niewielkim gronie. Tym też się różniliśmy. Dla mnie święta oznaczały ogrom pracy. Zazwyczaj nabiegaliśmy się za upominkami, za jedzeniem, sporo napiekłam, wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, a prezenty i tak były nietrafione, a lodówka pękała w szwach.Martwa natura
Koniec listopada 2017
Od połowy października zaczęłam brać udział w zajęciach malarstwa na Uniwersytecie Artystycznym. Zapisałam się dla zwiększenia powodów do radości. Zawsze byłam człowiekiem wielu pasji, w efekcie czego zaczynałam kilka spraw naraz, wielu nie kończąc. Tę wadę opanowałam. Owszem, po kątach leżą moje niedokończone pomysły, ale jest ich niewiele.
Na zajęcia trzeba się było wdrapać na ostatnie piętro uczelni, co było trudne, gdy pod pachą trzymało się dwa płótna o rozmiarach większych niż metr na metr. Ja lubię dużo, z rozmachem, ale też taki był wymóg. Uczestniczkami były w większości kobiety, sporo z nich świetnie malowało.
Martwa natura. Siedzieliśmy w rzędach przed sztalugami i pustym płótnem. Na półce niedbale okrytej zieloną tkaniną stała konewka. Tło stanowiło udrapowane na ścianie szarozielone płótno układające się w fałdy. Wszystko było w odcieniach zieleni. Wielkie sztalugi, wielkie płótna, pędzle, zapach farb olejnych i terpentyny, tak można byłoby pokrótce opisać to miejsce. Farby olejne schły bardzo długo, mazały się, brudziły ręce, bo lubiłam malować dłonią, w ten sposób dodając smaczku. Stałam w ostatnim rzędzie, a przede mną widniał las zielonych konewek, jedne malowane grubo, inne z rozmachem, jeszcze inne, jak moja, powściągliwie. Widok na plecy koleżanek i ich konewki był zaskakujący i też wymagałby obrazu.
– Jest dobrze – usłyszałam za plecami głos prowadzącego.
Na zajęcia chodziłam z ochotą, choć przyznaję, malowanie jak i pisanie wolałam uprawiać w samotności.
Kolejnym projektem była instalacja z szarej kuli zawiniętej w srebrną kuchenną folię. Wszystko to stało na szarej, obitej grubą dywanową tkaniną półce. Tło rozjaśniała ściana w brudnym kolorze écru. W kuli odbijały się refleksy światła zza okna i to było ciekawe. Tonacja kolorów znów była podobna, a jednak zestawione razem wydawały się inne, faktura również, dobrze to wychodziło na płótnie. Użyłam perłowoszarej farby, co podniosło efekt.
Zajęcia miały swoje dobre strony. Gdy wchodziłam z blejtramem na górę, kłaniały mi się młode studentki. Gdy wychodziłam, pieszo mogłam dotrzeć do placu Wolności, gdzie odbywał się bożonarodzeniowy jarmark. Malując, zapominałam o dyskomforcie w gardle.Wieczerza, oby nie ostatnia
Grudzień 2017
Święta Bożego Narodzenia
Zmęczony kręgosłup nie podejmował już ze mną współpracy. Sernik, makowiec, makiełki, ryby… Zostały do spakowania prezenty, do każdego drobiazgu przyczepiłam bożonarodzeniową ozdóbkę. W barku pojawiły się dobre alkohole. Podczas przygotowań do Wigilii zawsze włączałam starą płytę Trzech Tenorów, a The Little Drummer Boy powtarzałam wielokrotnie. Ależ to piękna pieśń! Jeszcze raz, i jeszcze raz, podczas gdy na piecu dusiła się kapusta z grzybami, w garnku bulgotała zupa grzybowa, a karp w panierce czekał na swój czas w piekarniku.
Podczas łamania się opłatkiem słuchaliśmy polskich kolęd. W kominku buzował ogień, pachniało choinką, bo wolałam prawdziwą, nie sztuczną. W tym roku była z naszego ogrodu. Kiedyś posadziłam małe drzewko, które przez parę lat urosło. Jak zawsze zjadłam tylko zupę borowikową, która zawsze musiała być, do tego kawałek karpia i zasadziłam się na kompot z suszu. Bez niego dla mnie święta byłyby nieważne. Po wieczerzy podałam wypieki, przy czym w żołądku już nie miałam miejsca na makowiec. Sama go upiekłam, a wyszedł cudny. Na stole stały talerze w jasnoróżowym kolorze, kupiłam je parę dni wcześniej, postawiłam kieliszki do wina ze złotym szlaczkiem i takie same do szampana. Bardzo lubię Bohemię, to stamtąd te kieliszki. Wino przyspiesza przemianę materii, jest zdrowe, choć niedawno ustalono, że podobno jednak szkodzi. Jeśli chodzi o moje przekonania: wino uświetnia, oczywiście musi to być dobre wino.
Marek nalał wszystkim białego.
– Podobają się wam? – zapytałam, trzymając stópkę kieliszka między palcami. Oczekiwałam pochwały, bo były naprawdę bardzo ładne i drogie.
– Ale czy co się podoba? – zapytał syn.
– No, kieliszki!
Spojrzał na szkło krytycznie.
– Nie, w ogóle. Są jakieś dziwne, jakby z ostatniej wieczerzy!
Ledwo złapałam oddech. Jakże złowieszczo zabrzmiały te słowa, zwłaszcza w moim kontekście. Wszyscy oczywiście się roześmiali. Jakże tym razem przeszkadzała mi ich wesołość.
Usiadłam przed kominkiem, postawiłam stopy na włochatej skórce z barana. Płomienie wesoło migotały, drewno skwierczało. Czy to ma być rzeczywiście nasza ostatnia wieczerza…? – westchnęłam. Oby nie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej