- W empik go
Przerzut - ebook
Przerzut - ebook
Phil Klay przenosi czytelników na fronty wojen w Iraku i Afganistanie. W sam środek nieopisanego chaosu, któremu żołnierze piechoty próbują nadać sens, opowiadając o tym, w czym uczestniczyli. O bezradności, zwierzęcym strachu i brutalności. O woli przetrwania, głupocie i śmierci. O walce i o tym, co po niej. O żołnierzu, który strzelał do psów, by nie jadły zwłok, a potem od nowa uczył się żyć na amerykańskim przedmieściu. O innym, który desperacko szukał usprawiedliwienia dla popełnionej przez przyjaciela zbrodni. O kapelanie, którego pobożne nauki skonfrontowane zostały z postawą okrutnego oficera. O pechowcu, którego zadanie polegało na zbieraniu szczątków amerykańskich żołnierzy, i o chłopaku, któremu nakazano nauczyć Irakijczyków… gry w baseball.
Przerzut jest rozdzierający serce, zabawny i smutny zarazem. To najlepsza rzecz, jaką do tej pory napisano o tym, co ta wojna uczyniła z ludzkimi duszami.
Dexter Filkins, „The New York Times Book Review”
Wolna od nonsensów relacja z pola walki.
„Kirkus Reviews”
Najlepsza proza o współczesnych wojnach Ameryki. Książka Klaya demaskuje wszystkie złudzenia powstające, gdy spotykają się żołnierze i ci, w imieniu których rzekomo walczyli.
George Packer, „The New Yorker”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-33-0 |
Rozmiar pliku: | 1 002 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabijaliśmy psy. Nie przypadkiem. Robiliśmy to celowo, nazwaliśmy operacją „Scooby”. Jestem psiarzem, więc dużo na ten temat myślałem.
Za pierwszym razem instynkt. Słyszę, jak O’Leary mówi: „Jezu”, a wychudzony brązowy pies chłepce krew tak samo, jak chłeptałby wodę z miski. Nie była to amerykańska krew, ale nie w tym rzecz, tylko w jego chłeptaniu. Kropla, która przelała czarę goryczy, chyba, a potem to już sezon łowiecki na psy.
W takim momencie człowiek się nad tym nie zastanawia. Myślisz, kto jest w tym domu, w co jest uzbrojony, w jaki sposób chce zabić ciebie, twoich kumpli. Idziecie budynek za budynkiem, walczycie z karabinami, które sprawdzają się do pięciuset pięćdziesięciu metrów, zabijacie ludzi na piątej, w betonowym schronie.
Przemyślenia przychodzą później, gdy dają człowiekowi czas. Widzicie, nie wraca się z wojny prosto do centrum handlowego w Jacksonville. Gdy skończyła się nasza misja, umieścili nas w TQ – bazie logistycznej At-Takadum na pustyni – żebyśmy spuścili trochę pary. Nie jestem pewien, co przez to mieli na myśli. Spuścić parę. Uznaliśmy, że to oznacza dużo walenia sobie pod prysznicem. Dużo jarania fajek i gry w karty. A potem zabrali nas do Kuwejtu i wsadzili do samolotu pasażerskiego, żebyśmy wracali.
No to wracasz. Byłeś w autentycznej strefie wojennej, a teraz siedzisz w wygodnym fotelu, podnosisz wzrok na mały wylot, który wypluwa klimatyzowane powietrze, i myślisz sobie: co do chuja? Między kolanami masz karabin, zresztą podobnie jak pozostali. Kilku marines ma pistolety M9, ale zabierają im bagnety, bo nie wolno wam mieć ostrych przedmiotów w samolocie. Choć braliście prysznic, wyglądacie na umorusanych i chudych. Wszyscy z podkrążonymi oczami, w całkiem złachanych plamiakach. I siedzisz tak, zamykasz oczy i myślisz.
Problem w tym, że myśli nie przychodzą w żadnym jasnym porządku. Nie myślisz sobie: ach, zrobiłem A, potem B, potem C, wreszcie D. Próbujesz myśleć o domu, lądujesz w katowni. Widzisz części ciała w chłodni, przychlasta w klatce. Gdakał jak kura. Głowa mu się skurczyła do rozmiarów kokosa. Chwilę trwa, zanim sobie przypomnisz, jak Doktorek mówił, że wstrzyknęli mu rtęć do czaszki, i tak zresztą wciąż nie ma to żadnego sensu.
Widzisz rzeczy, które oglądałeś, gdy prawie byś zginął. Rozwalony telewizor i ciało szuszwola. Eicholtza we krwi. Porucznika z radiem.
Widzisz dziewczynkę, zdjęcia, które Curtis znalazł w jakimś biurku. Na pierwszym – piękne irakijskie dziecko, siedmio-, może ośmioletnie, z gołymi stopami i w ładnej białej sukience jak na pierwszą komunię. Potem w czerwonej sukience, szpilkach, z mocnym makijażem. Kolejne zdjęcie: ta sama sukienka, ale twarz ma rozmazaną i przystawia sobie pistolet do głowy.
Próbowałem myśleć o czymś innym, na przykład o mojej żonie, Cheryl. Ma bladą cerę i drobne ciemne włoski na rękach. Wstydzi się ich, ale są miękkie. Delikatne.
Tyle że myślenie o Cheryl budzi wyrzuty sumienia, zaczynam więc myśleć o kapralu Hernandezie, starszym kapralu Smicie i Eicholtzu. Byliśmy jak bracia – Eicholtz i ja. Raz uratowaliśmy we dwóch życie jednemu gościowi z piechoty morskiej. Kilka tygodni później Eicholtz przełaził przez murek. Powstaniec wychylił się przez okno i strzelił mu w plecy, gdy był w połowie drogi.
No więc myślę o tym. Widzę przychlasta, dziewczynkę, murek, na którym zginął Eicholtz. Ale chodzi o to, że myślę dużo – naprawdę dużo – o tych jebanych psach.
I o swoim psie. Vicarze. O schronisku, z którego go przygarnęliśmy, gdzie Cheryl stwierdziła, że musimy wziąć starszego psa, bo nikt nie bierze starszych. O tym, jak nie umieliśmy go niczego nauczyć. Jak zwracał badziewie, którego w ogóle nie powinien tykać. Jak oddalał się chyłkiem z poczuciem winy, podkulonym ogonem, spuszczoną głową, przykurczonymi tylnymi łapami. Jak po dwóch latach z nami futro zaczęło mu siwieć i miał tyle białych włosków na pysku, że przypominały wąsy.
I tak to wyglądało. Vicar i operacja „Scooby” – przez całą drogę do domu.
Nie wiem, może człowiek gotów jest zabijać ludzi. Ćwiczy na tarczach w ich kształcie, więc jest przygotowany. Mieliśmy też, oczywiście, tarcze zwane „psimi”. Tarcze typu Delta. Ale nie przypominały jebanych psów.
Zabijać ludzi też nie jest łatwo. Prosto po obozie szkoleniowym żołnierze piechoty morskiej zachowują się, jakby mieli odstawiać Rambo, ale to kurewsko poważna, fachowa sprawa. Zwykle. Znaleźliśmy jednego powstańca, gdy rzęził w agonii. Wiecie, piana z ust, cały się trzęsie, rozjebany. Dostał nabojem kalibru 7,62 w klatkę i obręcz miedniczną, zaraz zejdzie, ale zastępca dowódcy kompanii podchodzi, wyjmuje swój ka-bar i podcina mu gardło. „Dobrze zabić człowieka nożem” – stwierdza. Wszyscy żołnierze piechoty patrzą po sobie, jakby mówili: „Co do kurwy?”. Trudno się tego spodziewać po zastępcy. Odpał na poziomie starszego szeregowego.
O tym też myślałem podczas lotu.
Strasznie śmieszne. Siedzisz sobie tam z karabinem w ręku, ale w zasięgu wzroku zero amunicji. A potem lądujesz w Irlandii, żeby uzupełnić paliwo. Taka mgła, że chuja widać, ale, wiecie, to Irlandia, muszą mieć piwo. Kapitan samolotu, cywil pierdolony, czyta coś o tym, że podstawowe rozkazy pozostają w mocy, dopóki nie dotrzecie do Stanów, i wciąż uważa się was za żołnierzy na służbie. Czyli zero alkoholu.
Na to podskoczył nasz dowódca i powiedział: „Tyle w tym sensu co w zasranym kiju do futbolu. No dobra, żołnierze, macie trzy godziny. Słyszałem, że serwują guinnessa”. Uuu-rwa-rra.
Starszy kapral Weissert zamówił pięć piw naraz, postawiono je przed nim. Przez chwilę nawet nie pił, tylko siedział i się na nie gapił, szczęśliwy. „Patrzcie go, śmieje się jak pedał na drzewie kutasowym” – powiedział O’Leary. Curtis uwielbia ten tekst z czasów musztry.
No więc śmieje się i mówi: „Co za przejebane drzewo”, i wszyscy pękamy ze śmiechu, szczęśliwi dzięki samej świadomości, że możemy się najebać, opuścić gardę.
Szybko nam odwala. Większość z nas zrzuciła z dziesięć kilo, od siedmiu miesięcy nie mieliśmy kropli alkoholu w ustach. MacManigan, starszy szeregowy z szewronami za zasługi, zatacza się po barze, klejnoty sterczą mu spod munduru, i mówi: „Przestań mi się gapić na jaja, pedale”. Kapral Slaughter wytrzymał wszystkiego pół godziny, zanim wyrzygał się w łazience z pomocą starszego kaprala Craiga, trzeźwego mormona, a kapral Greeley, pijany mormon, rzygał w kabinie obok. Nawet wukaemiści się sponiewierali.
Było dobrze. Wróciliśmy na pokład i w chuj nas odcięło. Obudziliśmy się w Ameryce.
Tyle że gdy wylądowaliśmy w Cherry Point, nikogo tam nie było. Środek nocy i ziąb, połowie z nas wjechał pierwszy kac od miesięcy, co w tamtej chwili wydawało się lekką chujnią, tyle że z gatunku tych wykurwiście dobrych. Wysiedliśmy z samolotu, przed nami wielkie, puste lądowisko, może z sześciu z czerwonymi łatami i długi szereg siedmiotonówek. Żadnych rodzin.
Wukaemiści powiedzieli, że czekają na nas w Lejeune. Im prędzej załadujemy sprzęt do ciężarówek, tym prędzej zobaczymy bliskich.
Przyjąłem. Utworzyliśmy grupy robocze, rzuciliśmy nasze plecaki i worki na siedmiotonówki. Ciężka robota, krew zaczęła krążyć na zimnie. Wypociliśmy też trochę alkoholu.
Potem podstawili parę autobusów, wszyscy wsiedliśmy, upchnięci, wszędzie sterczały M16, świadomość prawidłowego ustawienia wylotu lufy poszła się jebać, ale nie miało to znaczenia.
Z Cherry Point do Lejeune była godzina drogi. Pierwsza część przez drzewa. W mroku niewiele widać. Jak się wjedzie na dwudziestkę czwórkę zresztą też. Sklepy, które się jeszcze nie otworzyły. Wyłączone neony na stacjach benzynowych i w barach. Wyglądałem przez okno, więc z grubsza wiedziałem, gdzie jestem, ale nie czułem się jak w domu. Doszedłem do wniosku, że będę w domu, gdy pocałuję żonę i popieszczę psa.
Wjechaliśmy do Lejeune przez boczną bramę, jakieś dziesięć minut drogi od kwater batalionu. Piętnaście, powiedziałem sobie, patrząc po tym, jak ten skurwiel jedzie. Gdy dotarliśmy do McHugh, wszystkich ogarnęło lekkie podniecenie. Następnie kierowca skręcił w A Street. Budynki batalionu mieszczą się przy A, zobaczyłem koszary i pomyślałem: oto i one. I wtedy zatrzymali się ze czterysta metrów od nich. Dokładnie przed magazynem uzbrojenia. Mógłbym potruchtać do miejsca, w którym znajdowały się rodziny. Widziałem, że za jednym z budynków koszar jest strefa z rozstawionym oświetleniem. I wszędzie stały zaparkowane samochody. Słyszałem publikę kawałek od nas. Były tam rodziny. Wszyscy stanęliśmy jednak w szeregu, myśląc o nich, oddalonych o rzut beretem. Ja o Cheryl i Vicarze. I czekaliśmy.
Ale gdy doszedłem do okienka i oddałem karabin, zatkało mnie. Rozstałem się z nim po raz pierwszy od miesięcy. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Najpierw wsunąłem je do kieszeni, potem wyjąłem i skrzyżowałem, wreszcie pozwoliłem im zwisać, bezużytecznie, u boków.
Po zwróceniu wszystkich karabinów starszy sierżant kazał nam się ustawić w porządnym szyku defiladowym. Na przedzie powiewał jebany proporzec i pomaszerowaliśmy A Street. Kiedy dotarliśmy na skraj pierwszych koszar, zebrani zaczęli wiwatować. Nie widziałem ich, dopóki nie skręciliśmy za róg – stali tam, wielka ściana ludzi z transparentami pod mnóstwem reflektorów, jasnych i wycelowanych prosto w nas, tak że trudno było rozróżnić kogokolwiek w tłumie. Z boku znajdowały się stoliki piknikowe, a jakiś żołnierz piechoty smażył w lasku hot dogi na grillu. Był także dmuchany zamek. Jebany nadmuchiwany zamek.
Maszerowaliśmy dalej. Kilku żołnierzy w lasku trzymało publikę w ryzach, maszerowaliśmy więc, dopóki nie znaleźliśmy się dokładnie obok niej. Wtedy starszy sierżant rozkazał nam się zatrzymać.
Dostrzegłem parę kamer telewizyjnych. I dużo amerykańskich flag. Cały klan MacManiganów stał z przodu, na samym środku, z transparentem o treści: STARSZY SZEREGOWY BRADLEY MACMANIGAN UU-RRA. PĘKAMY Z DUMY.
Przebiegłem wzrokiem tłum w jedną i w drugą. Rozmawiałem z Cheryl przez telefon w Kuwejcie, nie za długo, tylko: „Hej u mnie dobrze” i „Tak, w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Pogadaj z oficerem do spraw rodzinnych, powie ci, kiedy się tam pojawić”. Odparła, że będzie, ale przez telefon było dziwnie. Dłuższy czas nie słyszałem jej głosu.
Potem zauważyłem tatę Eicholtza. Też miał transparent. Napis brzmiał: WITAJCIE Z POWROTEM, BOHATEROWIE Z KOMPANII BRAVO. Spojrzałem wprost na niego – pamiętałem go sprzed samego wyjazdu – i pomyślałem: to tata Eicholtza. I wtedy nas puścili. Puścili także tłum.
Stałem bez ruchu, a żołnierze wokół mnie – Curtis, O’Leary, MacManigan, Craig i Weissert – pognali ku publice. Zebrani też ruszyli przed siebie. Tata Eicholtza zmierzał naprzód.
Ściskał rękę każdemu z piechoty, kogo minął. Nie sądzę, by wielu gości go rozpoznawało. Wiedziałem, że powinienem coś powiedzieć, ale tego nie zrobiłem. Wycofałem się. Rozejrzałem się za żoną. Zauważyłem swoje nazwisko na transparencie: SIERŻ. PRICE – tak się zaczynał. Ale resztę zasłaniał tłum i nie mogłem dojrzeć, kto go trzyma. A potem przesunąłem się do przodu, z dala od taty Eicholtza, który ściskał Curtisa, i zobaczyłem resztę. Całość brzmiała: SIERŻ. PRICE, SKORO JESTEŚ W DOMU, PORA NA GARŚĆ ATRAKCJI. LISTA ATRAKCJI DO ZALICZENIA: 1) JA. 2) POWTÓRZYĆ NUMER 1.
Stała tam Cheryl, z transparentem w rękach.
Miała na sobie szorty w barwach maskujących i podkoszulek bez rękawów, mimo że było zimno. Na pewno włożyła je dla mnie. Była szczuplejsza, niż zapamiętałem. Nosiła też obfitszy, mocniejszy makijaż. Byłem podenerwowany i zmęczony, a ona wyglądała ździebko inaczej. Ale to była ona.
Wokół nas roiło się od rodzin, szerokich uśmiechów i złachanych żołnierzy. Podszedłem do niej, dostrzegła mnie i jej twarz się rozświetliła. Żadna kobieta nie uśmiechała się tak do mnie od bardzo dawna. Ruszyłem naprzód i pocałowałem ją. Uznałem, że właśnie to powinienem zrobić. Ale minęło zbyt wiele czasu, oboje byliśmy zbyt nerwowi i, no nie wiem, przypominało to przyciskanie warg do siebie. Wycofała się, położyła mi ręce na ramionach i zaczęła płakać. Zabrała ręce i otarła oczy, a potem objęła mnie i przycisnęła do siebie.
Jej miękkie ciało wpasowało się w moje. Przez całą misję spałem na ziemi albo na łóżku polowym. Nosiłem kamizelkę kuloodporną i karabin na piersi. Od siedmiu miesięcy nie czułem niczego, co przypominałoby Cheryl. Prawie jakbym zapomniał, jaka jest w dotyku, albo nigdy tego tak naprawdę nie wiedział, a teraz pojawiło się to nowe uczucie, przez które cała reszta wydała się czernią i bielą, blednąc w obliczu kolorów. Potem mnie puściła, wziąłem ją za rękę, odebraliśmy mój sprzęt i zawinęliśmy się stamtąd.
Spytała, czy chcę prowadzić, a że chciałem w opór, to siadłem za kółkiem. Tego też nie robiłem szmat czasu. Wrzuciłem wsteczny, wycofałem i ruszyłem w drogę do domu. Myślałem sobie, że chciałbym zaparkować gdzieś w ciemnościach i spleść się z nią na tylnym siedzeniu jak w szkole średniej. Ale wyjechałem z parkingu i pomknąłem McHugh. Odbierałem to zupełnie inaczej niż w autobusie. Że wiecie: to jest Lejeune. A to droga, którą jeździłem do roboty. Było strasznie ciemno. I cicho.
– Jak u ciebie? – spytała Cheryl, co miało znaczyć: Jak było? Czy odbiła ci już palma?
– Dobrze. Wszystko w porządku – powiedziałem.
A potem znów zapadła cisza i skręciliśmy w Holcomb. Cieszyłem się, że prowadzę. Dzięki temu mogłem się na czymś skupić. Pojedź tędy, potem skręć i tamtędy. Krok po kroku. Przez wszystko da się przebrnąć krok po kroku.
– Tak się cieszę, że jesteś w domu – powiedziała.
A potem:
– Tak strasznie cię kocham.
I jeszcze:
– Jestem z ciebie taka dumna.
– Też cię kocham – powiedziałem.
Gdy dotarliśmy do domu, otworzyła mi drzwi. Nie wiedziałem nawet, gdzie mam klucze. Vicar nie warował pod drzwiami, żeby mnie przywitać. Wszedłem i się rozejrzałem – leżał na kanapie. Kiedy mnie zobaczył, powoli się podniósł.
Miał siwsze futro niż przedtem i dziwne gruzełki tłuszczu na nogach – te guzki, które robią się labradorom, tyle że Vicar miał ich teraz dużo. Pomachał ogonem. Zszedł z kanapy naprawdę ostrożnie, jakby sprawiało mu to ból.
– Pamięta cię – stwierdziła Cheryl.
– Czemu jest taki chudy? – spytałem i schyliłem się, żeby podrapać go za uszami.
– Weterynarz powiedział, że musimy pilnować jego wagi. A ostatnio nie za bardzo utrzymuje pokarm.
Cheryl ciągnęła mnie za rękę. Odciągała od Vicara. Pozwoliłem jej.
– Czy nie dobrze jest być w domu? – spytała.
Głos jej drżał, jakby nie była pewna odpowiedzi.
– Tak, tak, dobrze – odparłem.
Pocałowała mnie mocno. Porwałem ją w ramiona, podniosłem i zabrałem do sypialni. Przywdziałem szeroki uśmiech, ale to nie pomogło. W tamtej chwili odniosłem wrażenie, że się mnie trochę boi. Pewnie wszystkie żony były nieco przestraszone.
I tak wyglądał mój powrót do domu. W porządku, chyba. Powrót przypomina pierwsze zaczerpnięcie tchu po tym, jak się prawie utonęło. Nawet jeśli boli, jest dobry.
Nie mogę narzekać. Cheryl dobrze to zniosła. Jeszcze w Jacksonville widziałem żonę kaprala Curtisa. Wydała cały jego dodatek do żołdu, zanim wrócił, i była w piątym miesiącu ciąży, czyli – w przypadku żołnierza wracającego z siedmiomiesięcznej misji – w ciąży niedostatecznie zaawansowanej.
Żony starszego kaprala Weisserta w ogóle nie było, gdy wrócił. Roześmiał się, powiedział, że pewnie pomyliła godzinę, a O’Leary podrzucił go do domu. Dojeżdżają na miejsce, a tam pusto. Nie że nikogo – nie ma niczego: mebli, draperii, niczego. Weissert patrzy na tę chujnię, kręci głową i zaczyna się śmiać. Wyszli, kupili parę flaszek whiskey i najebali się tam, w jego pustym domu.
Weissert ululał się alkoholem, a gdy się obudził, obok niego na podłodze siedział MacManigan. I nie kto inny jak MacManigan ogarnął go i odstawił na czas do bazy na zajęcia, do których człowieka zmuszają – o tym, żeby się nie zabić, żeby nie lać żony. A Weissert na to: „Nie mogę zlać żony. Nie wiem, gdzie się, kurwa, podziewa”.
W tamten weekend dali nam przepustkę na dziewięćdziesiąt sześć, więc w piątek wziąłem dyżur przy Weissercie na siebie. Był w trakcie trzydniowego ciągu, spędzanie z nim czasu przypominało udział w pokazie osobliwości na festynie z solidnym dodatkiem whiskey i tańca erotycznego. Do czwartej nie wróciłem do domu, najpierw podrzuciłem go do pokoju Slaughtera, a wchodząc, obudziłem Cheryl. Nie odezwała się ani słowem. Domyśliłem się, że jest wściekła – i na taką wyglądała – ale gdy wgramoliłem się do łóżka, przekręciła się w moją stronę i lekko przytuliła, mimo że śmierdziałem gorzałą.
Slaughter przekazał Weisserta Addisowi, Addis – Greeleyowi i tak dalej. Przez cały weekend ktoś przy nim był, dopóki nie upewniliśmy się, że wszystko z nim w porządku.
Gdy nie spędzałem czasu z Weissertem i resztą oddziału, siedziałem z Vicarem na kanapie i oglądałem mecze baseballa, które nagrała mi Cheryl. Czasem rozmawialiśmy o jej siedmiu miesiącach, o pozostawionych żonach, o jej rodzinie, pracy, szefie. Czasem zadawała błahe pytania. Czasem odpowiadałem. I choć cieszyłem się, że jestem w Stanach, i minione siedem miesięcy budziło we mnie nienawiść, a przy życiu trzymali mnie wtedy tylko żołnierze, z którymi służyłem, i myśl o powrocie do domu, to zacząłem nabierać ochoty, żeby tam wrócić. Bo chuj z tym wszystkim.
Następny tydzień w robocie to były same półdniówki i głupoty. Wizyty u lekarzy, by zająć się urazami, które chłopaki ukrywali albo próbowali przetrzymać. Wizyty u dentysty. Administracja. Każdego wieczoru oglądaliśmy z Vicarem telewizję na kanapie i czekaliśmy, aż Cheryl wróci ze zmiany w Texas Roadhouse.
Vicar spał z głową na moich kolanach, ale budził się, gdy tylko sięgałem po plasterek salami. Weterynarz powiedział Cheryl, że to mu szkodzi, ale ten pies zasługiwał na coś dobrego. Gdy go pieściłem, co rusz pocierałem jeden z guzków, a to musiało boleć. Wyglądało na to, że wszystko sprawia mu ból: machanie ogonem, szama. Chodzenie. Siedzenie. A gdy wymiotował – co zdarzało się co drugi dzień – pokasływał, jakby się miał udusić, charczał przez dobre dwadzieścia sekund, zanim cokolwiek z niego wyciekło. To te odgłosy mnie martwiły. Nie miałem nic przeciwko sprzątaniu dywanu.
A potem Cheryl wracała do domu, patrzyła na nas, kręciła głową, uśmiechała się i mówiła:
– No, mizerny z was widok.
Chciałem, żeby Vicar był w pobliżu, ale nie mogłem na niego patrzeć. Pewnie dlatego dałem się wyciągnąć Cheryl z domu w tamten weekend. Wzięliśmy mój dodatek do żołdu i zrobiliśmy porządne zakupy. Tak właśnie Ameryka odpowiada terrorystom.
A wygląda to w ten sposób. Żona zabiera cię na zakupy w Wilmington. Gdy ostatnio szedłeś ulicą miasta, marine na szpicy zmierzał poboczem, kontrolował przód i przebiegał wzrokiem dachy po drugiej stronie. Żołnierz za nim sprawdzał okna na najwyższych piętrach, kolejnemu przypadały okna nieco niżej, i tak dalej, aż teren do poziomu ulicy był zabezpieczony, a żołnierz na końcu osłaniał tyły. W mieście jest mnóstwo miejsc, z których mogą człowieka zabić. Z początku to przeraża. Ale brniesz naprzód, jak cię wyszkolono, i to działa.
W Wilmington jesteś bez oddziału, bez towarzysza broni, nawet bez samej broni. Dziesięć razy podrywasz głowę, żeby sprawdzić okolicę, a tam nic. Jesteś bezpieczny, poziom twojej gotowości powinien być na zielonym – ale nie jest.
W zamian tkwisz w American Eagle Outfitters. Żona daje ci jakieś ciuchy i idziesz do maleńkiej przymierzalni. Zamykasz drzwi, nie chcesz ich więcej otwierać.
Na dworze ludzie przechadzają się przed witrynami, jakby to była najnormalniejsza sprawa. Ludzie bez grama pojęcia, gdzie leży Al-Falludża, w której zginęło trzech członków twojego plutonu. Ludzie, którzy przez całe życie są na zielonym.
Nigdy nawet nie zbliżą się do pomarańczowego. Nie da się, dopóki nie weźmiesz pierwszy raz udziału w wymianie ognia albo nie unikniesz pierwszego wybuchu ajdika i nie uświadomisz sobie, że życie wszystkich – wszystkich – zależy od tego, czy nie spierdolisz. A ty zależysz od nich.
Część chłopaków od razu przechodzi do czerwieni. Trzymają się tak przez chwilę, a potem pękają, ich poziom gotowości spada poniżej zieleni, do czegokolwiek, co znajduje się pod „Chuj mnie boli, czy zginę”. Prawie cała reszta zostaje na pomarańczowym, przez cały czas.
Z pomarańczowym jest tak: nie patrzysz ani nie słuchasz jak dawniej. Zmienia się chemia twojego mózgu. Chłoniesz każdy element otoczenia, wszystko. Mógłbyś wypatrzyć dziesięciocentówkę na ulicy dwadzieścia metrów dalej. Miałem na wierzchu czułki, które wyciągały się o przecznicę. Trudno sobie nawet przypomnieć, jakie to było uczucie. Myślę, że przyswaja się zbyt wiele informacji, by je przechowywać, więc człowiek po prostu zapomina, zwalnia miejsce w mózgu, aby wchłonąć wszystko z następnej chwili, która może utrzymać go przy życiu. A potem zapominasz też tamtą chwilę i skupiasz się na kolejnej. I kolejnej. Przez siedem miesięcy.
Tak właśnie jest z pomarańczowym. Idziesz później na zakupy w Wilmington, nieuzbrojony, i myślisz, że możesz ot tak wrócić do zielonego? Upłynie w chuj czasu, zanim zejdziesz do zieleni.
Pod koniec byłem nakręcony. Cheryl nie pozwoliła mi prowadzić w drodze do domu. Jechałbym ze sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Po powrocie zauważyliśmy, że Vicar znowu zwrócił, przy samych drzwiach. Rozejrzałem się za nim – był na kanapie, próbował stanąć na drżących nogach.
– Ja pierdolę, Cheryl. Już kurwa pora – powiedziałem.
– Myślisz, że nie wiem? – spytała.
Spojrzałem na Vicara.
– Jutro zabiorę go do weta – powiedziała.
– Nie – odparłem.
Pokręciła głową.
– Zajmę się tym – stwierdziła.
– Znaczy zapłacisz jakiemuś palantowi sto dolców, żeby zabił mojego psa?
Nic nie odpowiedziała.
– Nie tak to się załatwia. To moja działka.
Nie umiałem sobie poradzić z tym jej spojrzeniem. Takim miękkim. Zerknąłem przez okno na nic.
– Chcesz, żebym pojechała z tobą? – spytała.
– Nie, nie – powiedziałem.
– Dobra – odparła. – Ale tak byłoby lepiej.
Podeszła do Vicara, schyliła się i przytuliła go. Włosy zakryły jej twarz i nie widziałem, czy płacze. Potem się podniosła, poszła do łazienki i delikatnie zamknęła drzwi.
Usiadłem na kanapie, podrapałem Vicara za uszami i wpadłem na pomysł. Nie dobry pomysł, ale jakiś. Czasem to wystarczy.
Nad strumykiem niedaleko nas biegnie polna droga, światło przesącza się tam o zmierzchu. Jest ślicznie. Czasem chodziłem tam pobiegać. Uznałem, że to będzie najlepsze miejsce.
Jedzie się tam tylko chwilę. Dotarliśmy dokładnie o zachodzie słońca. Zaparkowałem tuż przy poboczu, wysiadłem, wyciągnąłem karabin z bagażnika, przewiesiłem go sobie przez ramię i podszedłem do tylnych drzwi. Otworzyłem je, wziąłem Vicara na ręce i zaniosłem nad strumyk. Był ciężki i ciepły i lizał mnie po twarzy, gdy go niosłem; leniwe liźnięcia psa szczęśliwego przez całe życie. Gdy go postawiłem na ziemi i cofnąłem się, podniósł na mnie wzrok. Pomachał ogonem. A ja zastygłem.
Tylko raz w życiu się tak wahałem. W Al-Falludży jeden powstaniec przedarł się niepostrzeżenie przez nasz pierścień. Gdy podnieśliśmy alarm, zniknął. W panice szukaliśmy wszędzie, aż w końcu Curtis zajrzał do zbiornika wodnego, którego używano jako szamba – w zasadzie wielkiego, okrągłego kontenera wypełnionego w jednej czwartej płynnym gównem.
Pływał w nim powstaniec – krył się pod breją i wypływał tylko, by zaczerpnąć powietrza. Przypominał rybę wynurzającą się, by złapać muchę, która przycupnęła na tafli wody. Przecinał ustami powierzchnię, otwierał je, by złapać oddech, a potem zamykał mocno i się zanurzał. Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Sam smród był wystarczająco okropny. Ze czterech czy pięciu żołnierzy wycelowało w dół i wystrzeliło w gówno. Ale nie ja.
Tak samo było z patrzeniem na Vicara. Uczucie, że coś we mnie pęknie, jeśli to zrobię. Pomyślałem o tym, jak Cheryl zabiera Vicara do weterynarza, o obcym gościu, który kładzie łapy na moim psie, i powiedziałem sobie: muszę to zrobić.
Nie miałem strzelby, tylko AR-15. Praktycznie taki sam jak M16, na którym mnie szkolono – a wyszkolono mnie jak należy. Koncentracja wzroku, kontrola spustu, regulacja oddechu. Skupić się na celowniku, nie na celu. Cel powinien być nieostry.
Skoncentrowałem się na Vicarze, a potem na celowniku. Vicar stał się szarą smugą. Zwolniłem bezpiecznik. Musiały paść trzy strzały. Nie że tylko naciśniesz spust i po wszystkim. Trzeba to zrobić jak należy. Dwa strzały w tułów, jeden po drugim. Ostatni, dobrze wymierzony, w głowę.
Dwa pierwsze trzeba oddać szybko, to ważne. Ciało składa się głównie z wody, więc przebijający je pocisk jest niczym kamień ciśnięty do stawu. Tworzy zmarszczki. Wrzuć tuż po pierwszym drugi, a woda między miejscami, w które trafią, się wzburzy. Tak dzieje się w ciele człowieka, zwłaszcza gdy mowa o dwóch pociskach kalibru 5,56, mknących z ponaddźwiękową prędkością. Te zmarszczki mogą rozerwać narządy.
Gdybym miał postrzelić cię po obu stronach serca, najpierw raz… potem drugi, miałbyś dwa przebite płuca, dwie ziejące rany w piersi. I przejebane na cacy. Żyłbyś na tyle długo, żeby poczuć, jak krew wypełnia ci płuca.
Gdybym strzelił tam szybko po sobie, nie byłoby problemu. Zmarszczki rozerwałyby ci płuca i serce i nie rzęziłbyś w agonii, tylko po prostu byś umarł. Szok, ale bez bólu.
Pociągnąłem za spust – poczułem odrzut i skupiłem się na celowniku, nie na Vicarze – trzy razy. Dwie kule przeszyły mu klatkę, jedna przeszła przez głowę; nadleciały szybko, za szybko, żeby coś poczuł. Tak to należy robić: błyskawicznie, strzał po strzale, żeby nawet nie dać czasu ochłonąć, bo wtedy właśnie boli.
Stałem w miejscu i wpatrywałem się chwilę w celownik. Vicar rozmył się w szarości i czerni. Światło przygasało. Nie mogłem sobie przypomnieć, co planowałem zrobić z ciałem.FRAGO
Porucznik mówi: wjazd na jebaną chatę. Przyjąłem. Idziemy zrobić wjazd na jebaną chatę.
Zbieram chłopaków, rozrysowuję schemat w piaskownicy. Żuję tytoń podczas odprawy, a ślina po nim znika, gdy tylko spadnie na ziemię.
Według rozpoznania to wytwórnia ajdików z jakimiś muslimami, zwyrodniałymi w chuj, w tym jednym całkiem wysoko na liście poszukiwanych. Zgodnie z meldunkiem SALUTE to element wielkości zespołu bojowego uzbrojony w kałasze, RPK, granatniki, może z dragunowem.
Główne uderzenie przypadnie 2 Zespołowi Bojowemu. To ekipa starszego kaprala Sweeta, a Sweet jest pierdoloną gwiazdą rocka. Wyjebisty podoficer. Karabin maszynowy SAW u Sweeta obsługuje starszy szeregowy Dyer, nagrzany, bo wreszcie ma szansę stracić cnotę i kogoś zastrzelić. Ma dziewiętnaście lat – to jeden z naszych nieodpieluchowanych zabójców – i jak na razie w Korpusie zabijał tylko tarcze.
Wsparciem będzie 1 Zespół Bojowy. Ludzie starszego kaprala Moore’a. Moore jest lekko pierdolnięty na punkcie roboty, zawsze uważa, że jego zespół powinien iść pierwszy, jakby to była jakaś jebana nagroda. Mógłby mniej kozaczyć, ale się nadaje.
Zostawiam 3 Zespół Bojowy w odwodzie, jak zwykle. To ekipa Malrosia, a on jest głupszy niż Fabio po dwóch buteleczkach syropu z dekstrometorfanem. Trójka miała jak dotąd łatwą misję, bo nie daję im nic przesadnie skomplikowanego. Czasem dowództwo idioty pomaga.
Gdy docieramy do domu, pozostałe zespoły tworzą kordon, lecimy więc na łeb na szyję i wbijamy od tyłu. M870 z pociskami do wyważania drzwi. Bum – i jedziemy.
Tylne drzwi prowadzą do kuchni. Prawa czysta. Lewa czysta. Góra czysta. Tył czysty. Kuchnia czysta. Jedziemy, bez stawania, po prostu jedziemy. Wolno znaczy płynnie. Płynnie znaczy szybko. Zespół bojowy starszego kaprala Sweeta czyści domy jak woda spływająca strumieniem.
W następnym pomieszczeniu ogień z kałasza od razu za progiem, ale jesteśmy lepszymi strzelcami. Stan końcowy to dwóch hadżich, żadnych ran, które umożliwiałyby przeżycie, zero obrażeń po naszej stronie, kolejny dzień w raju. Tyle że starszy kapral Sweet prowadzi 2 Zespół Bojowy do sypialni, szuszwol wyskakuje, strzela z biodra na oślep i fuksem trafia w Sweeta. Dwa naboje zatrzymuje płyta SAPI, ale jeden przechodzi przez ochraniacz jaj i wbija się w udo. Na tyłku Sweeta jest starszy szeregowy Dyer, wchodzi drugi przez drzwi i puszcza hadżiemu w twarz serię 5,56. Czyścimy sypialnię, wołamy sanitariusza, a Dyer przyklęka, żeby zatkać ranę Sweeta. Krwawi cynobrem, może tętnica udowa.
Nie zatrzymujemy się. Do akcji wkracza 1 Zespół Bojowy, z Dyerem przy starszym kapralu Sweecie jest teraz Doktorek P. i, kurde, hadżi wciąż oddycha, więc Doktorek mówi Dyerowi: idź, opatrz ranę na jego twarzy, wykonaj cztery kroki ratujące życie – przywróć oddech, zatamuj krwotok, zabezpiecz ranę, zapobiegnij wstrząsowi. Przekazuję porucznikowi przez IISR, żeby wezwał śmigłowiec ratunkowy.
Nie zatrzymujemy się. Sypialnia czysta. Przód czysty. Spiżarnia czysta. Cokolwiek to, do chuja, jest – czyste. Parter czysty.
Porucznik odzywa się przez radio, że wysłali w powietrze CH-46, by uratować życie Sweeta. Pyta o status, więc rzucam Doktorkowi P. pytające spojrzenie: WIA czy KIA, ranny czy poległy w walce? Doktorek mówi: gardłowa sytuacja, pełna powaga, a ja przekazuję to porucznikowi, gdy ustawiamy się rzędem przed drzwiami do piwnicy.
Rzucamy granat hukowy, a gdy wybucha, płynnie schodzimy. Jest ich trzech. Jeden z Al-Kaidy, ale w szoku po granacie i bez broni. Wygląda na siedemnaście lat i wydaje się przerażony, a kiedy zakładamy mu jednorazowe kajdanki i zaczynamy z tradycyjnym pierdoleniem o EPW – wrogim jeńcu wojennym – zsikuje się. To się czasem zdarza.
Zero zagrożenia ze strony dwóch pozostałych w piwnicy, policjanta i dżundiego z 1 Dywizji Irackich Sił Zbrojnych. Siedzą, przywiązani do krzeseł, naprzeciw kamery na statywie. Są zmasakrowani, na podłodze zebrała się porządna kałuża krwi.
Starszy kapral Moore dostrzega kamerę i dwóch torturowanych gości. Whiskey Tango Foxtrot, mówi bardzo cicho, WTF. Ale wszyscy wiemy, o co chodzi.
Kapral McKeown patrzy na kamerę i mówi: Al-Kaida robi najgorsze pornole w historii.
Moore spogląda na EPW, którego trzymamy twarzą w dół na glebie, zakutego w kajdanki i z zawiązanymi oczami, i mówi: ty skurwysynu zasrany, zajebany ty. Robi krok naprzód, ale go powstrzymuję.
1 Zespół Bojowy odwiązuje tych dwóch i zabiera się do pierwszej pomocy. Alkaidziarz użył drutu, żeby przytwierdzić ich do krzeseł, a ten wbił im się w skórę, więc trudno ich uwolnić tak, by nie wydrzeć więcej ciała. Poza tym coś nie gra z ich stopami. Zabierzcie ich do CCP, punktu zbiórki rannych, Doktorek urządził go na parterze, mówię. Dom jest teraz czysty, całość zajęła mniej niż dwie minuty, czyli w sumie nieźle, jeśli pominąć Sweeta, z którym jest naprawdę chujowo. Każda rana pachwiny to koszmar.
W piwnicy znajduje się tajny skład broni, typowe kurestwo: kałasze i RPK, materiały wybuchowe domowej roboty, RPG, trochę zardzewiałych pocisków artyleryjskich kalibru 122 milimetry. Zostawiam to Moore’owi i idę sprawdzić, co ze Sweetem.
Na górze widzę, że Doktorek zdążył wyjąć opatrunek hemostatyczny i założyć go na ranę. Zły znak, do tego to gówno piecze, ale Sweet zmusza się do szerokiego uśmiechu. Pokazuje mi kciuka, spogląda na Doktorka, który zajmuje się jego udem, i mówi: ej, Doktorku, skoro już jesteś tam, na dole, to może chcesz mi zrobić loda? Doktorek nie podnosi wzroku.
Starszy szeregowy Dyer opatruje szuszwola, którego postrzelił w twarz. Widzę, że otworzył swój IFAK, żeby wziąć gazę dla hadżiego. Nie należy tego robić. Twój indywidualny pakiet medyczny jest indywidualny.
Z hadżim kiepsko. Wygląda na to, że stracił pół szczęki. Kawałki brody, wciąż razem ze skórą, leżą po drugiej stronie pomieszczenia. Dyer mocno przyciska gazę, żeby zatrzymać krwawienie, i widzę już ten jego wzrok. Chwytam więc kaprala Webera i każę mu zmienić Dyera, dać mu odsapnąć.
CH-46 ląduje po niecałych dziesięciu minutach. To dostatecznie długo, żeby Sweet przestał się wygłupiać i zaczął mówić typowe rzeczy, które człowiek gada, gdy porządnie oberwie. Mówię mu, że nie pozwolimy mu umrzeć. Nie wiem, czy kłamię, czy nie.
Wynosimy Sweeta razem z hadżim, policjantem i dżundim, ładujemy ich i ruszają do TQ. Mówię oddziałowi, że Sweet ma duże szanse. Dotrzesz na Chirurgiczny z tętnem, to pewnie z nim stamtąd wyjdziesz.
Gdy śmigłowiec odlatuje, zostaje głównie czekanie. Składam porucznikowi meldunek sytuacyjny. Porucznik przekazuje go do operacyjnych, a oni mówią mu, że dowódca powiedział Bravo Zulu, cokolwiek to, do chuja, znaczy.
Upewniam się, że straże są na stanowisku i że nikt nie wpadł w kryzys pobojowy. Ja na pewno nie. Normalnie po nalocie schodzi adrenalina i chcę się zwinąć w kłębek i zdrzemnąć. Ale nie gdy Sweet jest w powietrzu.
Chłopaki są rozmieszczone jak trzeba. Zespołowi Malrosia, niech Bóg nam dopomoże, przypadła obserwacja taktyczna. Z drużyną Sweeta nie jest najlepiej.
Dyer stoi przy jednym z okien w głównym pomieszczeniu, ale tak naprawdę go tam nie ma. Nie w sensie taktycznym. Po pierwsze, stoi za blisko. Po drugie, nawet za bardzo nie skanuje wzrokiem okolicy. Powstaniec mógłby pewnie podejść i złapać go za jaja, zanimby się zorientował. Do tego jest we krwi, prawdopodobnie Sweeta i szuszwola. Opatrywanie ran to niespecjalnie przyjemna sprawa. Ma przemoczone rękawy kombinezonu.
Podejdź tu, mówię do niego. A ponieważ w głównym pomieszczeniu są dwa ciała, rzucam Moore’owi, żeby przejął na chwilę dowodzenie, prowadzę Dyera do kuchni i każę mu się rozebrać.
Patrzy na mnie.
Nie możesz w tym chodzić, mówię.
Rozbiera się, ja też. Widzę wielkie „S” Supermana, które przed misją wytatuował sobie na klacie. Wszyscy się przez to z niego śmieją, ale ja się teraz nie odzywam. Zdejmuję kombinezon i mu go oddaję. Wkładam z powrotem swój sprzęt ochronny, zwijam mundur Dyera, wkładam pod ramię i wracam do głównego pomieszczenia w samych butach, kamizelce kuloodpornej, majtkach i hełmie kevlarowym. Moje nogi i ręce od dłuższego czasu nie widziały słońca, są blade niczym gołębia sraka. Moore dostrzega mnie i się szczerzy. McKeown widzi uśmiech Moore’a i zaczyna rechotać. Wypierdalać, wyglądam seksownie, myślę sobie.
Porucznik stoi w kącie z Doktorkiem. Obejmuje wzrokiem moje nogi wystające spod kamizelki i nie uśmiecha się, mówi tylko: tyle dobrze, żeś włożył dzisiaj majtasy.
Ej, Doktorku, co do kurwy? – rzucam i kiwam głową w stronę drzwi do piwnicy.
Doktorek kręci głową. Porządnie urządzeni, mówi. Chyba szlauchami. Dużo ran szarpanych na całym ciele, zwłaszcza na podeszwach stóp. I prześwidrowali im kostki wiertarką, w samych stawach, więc przejebane do końca życia. Ale zagrożenia życia nie ma.
Chcieli ich nagrać na wideo, mówi porucznik.
Posadzili ich przed kamerą, coś w stylu: „Szykujcie się na śmierć, kafiry”, a potem zdali sobie sprawę, że brakło im taśmy, dorzuca Doktorek.
Dwaj gdzieś się kręcą. Ci, których wysłali po kasetę. Pewnie jak kamień w wodę, ale oczy dookoła głowy. Któryś może przyświruje i będzie czegoś próbował, mówi porucznik.
Mam nadzieję, sir, odpowiadam.
Idę powiedzieć żołnierzom, ale porucznik kładzie mi rękę na ramieniu. Mówi cicho: widzieliście kiedyś coś podobnego, sierżancie?
Czasem zapominam, że to jego pierwsza misja. Wzruszam ramionami. Adrenalina już zeszła, opada mnie koszmarne zmęczenie. Dokładnie tego nie, mówię, ale niewiele mogłoby mnie zaskoczyć. Przynajmniej to nie dzieciaki.
Porucznik kiwa głową.
Sir, niech pan o tym nie myśli, dopóki nie wrócimy do Stanów, mówię.
Dobra, odpowiada. Wygląda w kierunku drogi i dodaje: no, saperzy jadą po znaleziska. Powiedzieli, żeby niczego nie odpierdalać.
Nie igram z bombami, sir, mówię.
Jak tylko skończą, mówi, pojedziemy sprawdzić, co ze Sweetem. Jest w TQ.
W porządku z nim? – pytam.
Będzie, odpowiada.
Idę sprawdzić swoich ludzi. Saperzy zjawiają się dość szybko, dostrzegam zespół sierżanta sztabowego Cody’ego. Cody jest prostym chłopaczkiem z Tennessee, wskazuje na moje nogi i szczerzy się do mnie w swoim wiejskim uśmiechu.
Jak skończysz się jebać z tymi muslimami, mówi, powinieneś se wciągnąć z powrotem portki.
Gdy jego zespół zajmuje się materiałami wybuchowymi, ja biorę się do kombinezonu Dyera. Moore przynosi mi trochę benzyny z piwnicy, polewamy go i podpalamy. Te mundury powinny być ognioodporne – właśnie dlatego je nosimy – ale ten jara się ładnie.
Patrzę na płomienie i pytam Moore’a: chciałeś zmasakrować tego hadżiego na dole?
Zasłużył se na to, mówi.
Nie w tym rzecz, stwierdzam. Gdyby twoi żołnierze zobaczyli, że odjebało ci z powodu czegoś takiego, to potem zaczęliby myśleć, jakie to wszystko pojebane. A nie mamy czasu się tym zajmować. Jutro kolejny patrol.
Porucznik podchodzi z zapasowym kombinezonem. Przebierz się, mówi. Jedziemy prosto do TQ. Sweet w stanie stabilnym, ale niedługo poleci do Niemiec. Policjant i dżundi też stabilni. Szuszwol nie przeżył.
Biorę kombinezon i mówię do Moore’a: przekaż zespołowi, że ze Sweetem w porządku, i nie wspominaj o śmierci hadżiego.
Wracam do kuchni i się przebieram, saperzy zdążyli skończyć, więc wszyscy ruszamy.
W drodze do TQ McKeown rzuca: ej, przynajmniej uratowaliśmy kolesiom życie.
Ta, Drugi Oddział na jebany ratunek, mówię.
Tyle że mam w głowie ich wzrok. Nie sądzę, żeby chcieli zostać uratowani. Po tym jak Al-Kaida sadza człowieka przed kamerą? Jak cię pobili, poddali torturom, przewiercili i myślisz sobie: w końcu. Byleby głowa w jednym kawałku. Tak przynajmniej myślałbym sam. Ale wiesz, co wtedy? Ha, ha, skurwielu. Nie ma kasety. No to siedzisz, cierpisz i czekasz na śmierć cholera wie ile. Raczej nie da się podskoczyć do Walmarta.
Nie widziałem łez szczęścia, gdy wpadliśmy z karabinkami M4 w gotowości. Byli martwi. Potem ich naszprycowaliśmy, ewakuowaliśmy i znów musieli żyć.
Myślę przez chwilę, że może wszyscy powinniśmy spuścić trochę pary – cały oddział. Ujebać się listerine i zmierzyć z tą chujnią. Ale nie chcę odpalać tej rakiety, dopóki nie będę musiał, a Sweet wciąż żyje. To dobry dzień. Zostawmy ten syf na zły.
Wpadamy do TQ – ogromnej, wysuniętej bazy operacyjnej, z samymi amerykańskimi i koalicyjnymi siłami zbrojnymi. Wszyscy zdajemy broń, przy bramie w czwartym stopniu gotowości: pusta komora, bez magazynka, kurkiem do dołu, zabezpieczona. W bazach operacyjnych jest zasadniczo bezpiecznie. I roi się od budowlańców.
Znaki drogowe prowadzące do szpitala wyglądają zupełnie jak te w Stanach: niebieskie kwadraty z białym „H” w środku. Marines jeżdżą cywilnymi samochodami w plamiakach, bez kamizelek, zupełnie jak w każdej bazie w Ameryce. Oddział Chirurgiczny TQ jest w samym środku, obok Mrocznej Wieży, jak nazywają swoje stanowisko dowodzenia goście od logistyki. Droga prowadzi nas wokół niej, powoli dojeżdżamy. Już tu byłem.
Milczymy, gdy zbliżamy się do celu, w końcu McKeown mówi: to było naprawdę pojebane, sierżancie.
Ale teraz nie pora na tę rozmowę, więc odpowiadam: ta, nie widziałem tyle krwi, odkąd ruchałem twoją starą, jak miała okres. Chłopaki się śmieją i trochę wydurniają, co ratuje siadający klimat. Wysiadamy z humvee i idziemy na Chirurgiczny w odpowiednim nastroju.
Na oddziale Sweet nie śpi, lata na porządnej kroplówce.
Dobrze się czuję, mówi, dalej mam nogę.
Podczas jego operacji przywieźli innego żołnierza, któremu się aż tak nie poszczęściło. Mimo to zaliczyliśmy dobry dzień.
Tyle że gdy żartujemy sobie ze Sweetem, Dyer łapie jakiegoś przechodzącego lekarza i pyta, jak tam szuszwol, którego trafił w twarz. Próbuję złapać kontakt wzrokowy z Doktorkiem, żeby dać mu znać: nie mów mu, że hadżi nie żyje. Ale to nie problem. Nie mam pojęcia, którego postrzeliłeś, Doktorek na to. Poza tym alkaidziarzy przewozi się samolotem do szpitala o podwyższonym nadzorze, gdy ustabilizujemy ich stan. W tej chwili żadnego tu nie znajdziesz.
Dyer stoi tam, trochę z boku. Wciąż ma na sobie mój kombinezon, topi się w nim. Kładę mu rękę na ramieniu i mówię: dobrze się dzisiaj spisałeś, starszy szeregowy. Załatwiłeś tego typa, co trafił Sweeta.
Na sali obok umieścili irackiego policjanta i dżundiego, których uratowaliśmy. Wychodzę na korytarz, zaglądam, leżą tam: zmasakrowani w chuj, naszprycowani, nieprzytomni. W szpitalu jest ładnie, nie jak w piwnicy, gdzie wszystko było utytłane we krwi i kurzu, ale ciała tych dwóch – nawet doprowadzone do porządku – nie wyglądają tak, jak ciała powinny wyglądać. Ich widok na chwilę mnie zatrzymuje. Nie wzywam zespołu, bo nie powinni na to patrzeć.
Potem nie ma już za bardzo co robić, poza uderzeniem do di-faka. Jesteśmy w bazie operacyjnej, możemy więc ogarnąć dobre żarcie, póki się da. Moje chłopaki na to zasłużyły. Może tego im trzeba. Poza tym wszyscy mówią, że w TQ jest najlepsza kantyna w Anbarze, a wkrótce wrócimy do naszego wysuniętego posterunku bojowego.
Kantyna jest z kilosa stąd. To ogromny biały hangar, długi na co najmniej dwieście metrów, szeroki na sto, otoczony trzymetrowym ogrodzeniem, które wieńczy drut kolczasty. Pokazujemy dowody ugandyjskim strażnikom i przechodzimy przez bramkę. W środku są krany, najpierw myje się w nich ręce – żadnego jedzenia z brudnymi paluchami – a dalej długaśny bufet, przy którym pracownicy Kellogg Brown & Root serwują wszelkiego rodzaju badziewie. Nie jestem głodny, ale wezmę parę żeberek z sosem chrzanowym.
Siadamy przy wielkim stole. Kantyna jest całkiem zawalona, pewnie je tu około tysiąca ludzi, jesteśmy pomiędzy jakimiś Ugandyjczykami a żołnierzami piechoty morskiej i marynarzami ze wsparcia bazy.
Siedzę naprzeciwko starszego szeregowego Dyera, nie je za wiele. Obok mnie jakiś komandor podporucznik ze wsparcia ostro szama. Gdy dostrzega, że nie do końca z nas swojaki, zaczyna gadać. Nie mówię mu, po co tu jesteśmy, rzucam tylko parę słów o naszym posterunku i o tym, że dobrze zjeść coś, co nie jest racją żywnościową MRE ani irackim czerwonym gównem z ryżem. Poszczęściło wam się, mówi. Wpadliście dobrego dnia. Jest niedziela. Niedziela to dzień ciasta z owocami. I wskazuje na stolik z tyłu kantyny, gdzie podają ciasto z lodami.
No to chuj, gdy kończymy, wszyscy wstajemy po owoce w cieście. Z wyjątkiem Dyera. Twierdzi, że nie jest głodny, ale mówię mu: Eric, dupa w troki i weź trochę jebanego ciasta.
Idziemy.
Pracownicy KBR wyłożyli przeróżne. Wiśniowe. Jabłkowe. Śliwkowe.
Komandor podporucznik mówi, że wiśniowe najlepsze. Przyjąłem. Biorę wiśniowe. Dyer też. Wszyscy bierzemy pierdoloną wiśnię.
Siadamy z powrotem, ja naprzeciw Dyera, który patrzy, jak lody roztapiają mu się na wierzchu. Niedobrze. Wkładam mu łyżkę do ręki. Człowiek musi ogarniać podstawowe sprawy.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._