-
W empik go
Przygody księcia Ottona - ebook
Przygody księcia Ottona - ebook
Wkrocz do fascynującego świata fikcyjnego niemieckiego księstwa Grunewald, gdzie Robert Louis Stevenson, znany głównie z przygodowych powieści, prezentuje swoją zadziwiającą wszechstronność literacką. „Przygody księcia Ottona" to błyskotliwe połączenie romansu, intrygi politycznej i satyry społecznej, gdzie tytułowy książę Otto – idealista i marzyciel – musi zmierzyć się z bezwzględnymi realiami władzy, zdradą najbliższych i własnymi słabościami. Gdy jego piękna, lecz ambitna żona księżna Serafina knuje spisek, a dramatyczne wydarzenia zmuszają księcia do ucieczki przez dzikie górskie lasy, rozpoczyna się podróż, która odmieni nie tylko jego życie, ale i losy całego księstwa. Ta niedoceniana perełka w dorobku Stevensona zachwyca wyrafinowanym stylem, psychologiczną głębią postaci i mistrzowskim obrazem dworskich intryg, stanowiąc fascynujące studium władzy, miłości i odkrywania prawdziwych wartości. Daj się porwać tej wyjątkowej opowieści, która udowadnia, że autor „Wyspy skarbów" potrafił tworzyć równie porywające narracje w zupełnie odmiennych konwencjach literackich.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8349-099-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym książę Otton poszukuje przygód.
Daremnie szukalibyśmy księstwa Grunewald na mapie Europy. Państwo to niezależne, jako drobny atom cesarstwa Niemieckiego, odegrało niegdyś swoją rolę wśród zatargów europejskich i upadło nakoniec pod ciężarem wieku i fałszywym kierunkiem magicznej pałeczki niedołężnych dyplomatów, jak rozpływa się cień w blasku jutrzenki. Mniej szczęśliwe od Polski, zniknęło aż do śladu granic, nie zostawiwszy po sobie żalu w pamięci ludzi.
Był to szmat ziemi górzysty, pokryty starymi lasami; bystre potoki zraszały jego zielone doliny i obracały liczne koła młyńskie. Stolica Mittwalden stanowiła jedynie większe miasto w tem księstwie, lecz wśród zielonych lasów, na łagodnych pochyłościach, piętrzyły się liczne chaty, osady i wioski, rozrzucone nad strumieniami i rzeczkami, połączone mostami, siecią dróg i ścieżek i urozmaicające krajobraz mozaiką ciemnych i czerwonych dachów. Turkot młynów, szmer wody bieżącej, zdrowy zapach smolnych trocin, szum wiatru, wstrząsającego poważne głowy górskich sosen, ich woń żywiczna, strzały oddalone samotnego myśliwca, głuche echo dalekich uderzeń topora, niemożliwe drogi, pstrągi świeże, podane w ustronnej i czystej oberży o nagich ścianach, śpiew ptaków, dzwony wiejskiego kościołka — oto wrażenia, jakie odbierał podróżny w granicach miniaturowego ksiąstewka.
Na północy i wschodzie profil górskiego łańcucha obniżał się stopniowo w fantastycznych i urozmaiconych konturach, zwolna przechodząc w rozległą równinę. Z tej strony do Grunewaldu przylegały granice kilku państw drobnych, wśród których znajdowało się wielkie księstwo Gerolstein, także od dawna znikłe bez śladu. Lecz na południu graniczyły z księstwem stosunkowo potężne Czechy Nadmorskie, słynne z kwiatów, łagodności, oraz prostoty mieszkańców i groźnych niedźwiedzi. W ciągu wieków liczne małżeństwa połączyły i spokrewniły dynastye Czech i Grunewaldu, a panujący tutaj w danej chwili książę Otton, był synem księżniczki Perdity, jedynej córki króla czeskiego, Florizela I-go. Powszechnie utrzymywano nawet z Grunewaldzie, iż męska krew dawnych władców tego państwa wiele straciła ze swej pierwotnej dzielności skutkiem tych właśnie związków, a ludność leśna i górska, węglarze, tracze, drwale, dumni ze swej siły fizycznej, przesądów, przebiegłości i ciemnoty, nie kryli swej pogardy dla zniewieściałych panów.
Ścisła data wypadków, które opowiedzieć zamierzamy, może być pozostawioną domyślności czytelnika, co się dotycze jednak pory roku, gra ona rolę ważniejszą w powieści naszej, tak, iż zaznaczyć musimy, że był to koniec kwietnia, albo początek maja, a górale, słysząc w stronie północno-zachodniej głos myśliwskiego rogu, powtarzali sobie, iż książę Otton na czele swojego myśliwskiego orszaku po raz ostatni przed jesienią przebiegał ich cieniste puszcze.
W rogu północno-wschodnim pasmo Grunewaldu obniżało się stromo i urwiskami; ale widok bogatej, uprawnej równiny po drugiej stronie lesistego łańcucha stanowił uderzający i malowniczy kontrast z dziewiczemi puszczami Grunewaldu.
Dwie tylko drogi przecinały granicę z tej strony: szosa królewska do Brandenau, stolicy Gerolsteinu, spływająca wstęgą szeroką po najłagodniejszych stokach i pochyłościach, i bita droga, zuchwale pnąca się po stromych szczytach i spadająca w zielone przepaście. Ta ostatnia zatrzymywała się wreszcie na niedostępnem prawie, skalistem urwisku, u stóp tak zwanej „wieży,” a właściwie obronnego zameczku, zbudowanego nad znaczną przepaścią. Stąd oko łatwo objąć mogło z jednej strony urodzajną i ludną płaszczyznę Gerolsteinu, z drugiej górzysty Grunewald. Wieża Felsenburg różne miała przeznaczenia: służyła czasem za więzienie stanu, innym razem za schronienie dla myśliwych. Mieszkańcy Brandenau przy pomocy lunet z łatwością liczyć mogli okna tej górskiej warowni.
Na lesistej przestrzeni, zamkniętej pomiędzy wspomnianemi drogami, dzień cały trwała wrzawa polowania; lecz oto słońce złoto purpurowe zniżyło się nad horyzontem, i odezwał się sygnał myśliwskiego rogu, zwołujący rozproszone psy i ludzi.
Dwóch dojeżdżaczów ukazało się na pochyłości, z góry obejmując okiem garby pagórków i szeroką równinę. Przysłonili oczy rękoma od słońca, które dość blado zachodziło dzisiaj, i wpatrywali się w przestrzeń z uwagą. W dali, z po za szeregów wysmukłych topoli, unosiły się zwolna ku niebu powiewne, lekkie obłoki dymu; mgły wieczorne snuły się ponad łąkami, na niewielkim pagórku z niezwykłą jasnością zarysowały się skrzydła wiatraka, podobne do uszu osła — i niby wielka i szeroka blizna, jasna szosa królewska przecinała ten żywy krajobraz, biegnąc prosto w stronę gasnącego słońca.
Jest w naturze głos pewien, nie przelany dotąd w żadne słowa ani muzykę, który możnaby nazwać „Pieśnią Drogi.” Ta melodya nieokreślona, która brzmi bezustannie w uszach podróżnego, która była natchnieniem naszych koczujących przodków i wiodła ich życie całe wśród bezdroży, istnieje zawsze. Pora dnia i roku, obraz okolicy zlewają się harmonijnie w tej subtelnej pieśni, która przemawia tysiącami tonów. W tej chwili właśnie gromada przelotnego ptactwa płynęła na północo-zachód, unosząc się wysoko nad lasami, a głos jakiś zdawał się ich wzywać daleko.
Dwaj myśliwi na pagórku nie zdawali się wszakże słyszeć tego wezwania; cichy wieczór nie przemawiał do nich swą pięknością. Co prawda, byli zajęci czem innem, więc nie zwracali uwagi na mowę natury. Wzrok ich przebiegał bacznie, z natężeniem, każde zagięcie gruntu, każdy załam skały pod stopami, a ruchy ich i słowa zdradzały niecierpliwość i niepokój.
— Nie widzę go nigdzie, Kuno — odezwał się nakoniec pierwszy. — Nic, nigdzie, ani śladu... ani końskiego włosa. Tak, mój zuchu. Poszedł, i ani śladu! Hop! hop! Spuściłbym za nim wszystkie psy ze smyczy.
— Może już wrócił — odparł Kuno po namyśle, bardzo niepewnym głosem.
Pierwszy z myśliwych zaśmiał się szyderczo.
— Wrócił! Głowę dałbym, że nieprędko zobaczymy go znowu w pałacu. Zaczyna się tak samo, jak przed trzema laty, przed małżeństwem. Wstyd i hańba! Książę dziedziczny — waryat! Piękne położenie! Zaręczam ci, że w tej chwili nasza prawowita władza na książęcym białym rumaku przekraca granice państwa. A to co? — Nic... Nic, nigdzie. Słowo honoru daję, że więcej mię obchodzi dobry koń, czy pies angielski, niż ten twój książę Otton.
— Mój Otton? — powtórzył Kuno. — Dlaczego mój Otton?
— Czyjże więc?
— Sam wiesz dobrze, iż dałbyś sobie jutro uciąć za niego rękę — rzekł Kuno dość szorstko.
Dojeżdżacz się oburzył.
— Co? — zawołał z gniewem. — Ja? Zobaczyłbyś! Jestem Grunewaldczykiem, przysięgłym patryotą, czy rozumiesz? Mam medal. Ja miałbym stać po stronie księcia? Jestem za Gondremarkiem i wolnością.
— Dobrze, dobrze, rozumiem. Gdyby ci kto inny śmiał to wszystko powiedzieć, coś naplótł przed chwilą, zabiłbyś go na miejscu. Wiesz o tem wybornie.
— A ty myślisz tylko o nim! Czysty obłęd. Patrz, patrz! Tam, tam, nizko. Ot, i twój książę zmyka.
Istotnie, w odległości dobrej wiorsty jeździec na białym koniu przemknął, jak błyskawica, przez polankę, kryjąc się znowu w ciemnym gąszczu leśnym.
— Za dziesięć minut będzie w Gerolsteinie. Pójdźmy, — rzekł Kuno — granica nas dzieli, nie mamy tu co robić.
— Jeżeli on nas zgubi, nigdy mu tego nie przebaczę — mruknął pierwszy, ściągając cugle.
Zwolna zjeżdżali niżej, by połączyć się z resztą orszaku, a tymczasem słońce skryło się pod horyzontem. Poważne cienie nagle zaległy gęstwinę, i las pogrążył się w ciemności nocy.II.
w którym książę gra rolę Harun-al-Raszyda.
Noc zapadła. Na niebie zajaśniały gwiazdy, pozwalając rozróżniać wysokie i proste szeregi jodeł, stłoczonych w gąszcz ciemny, posępnych, niby żałobne cyprysy, lecz blade światło to nie wystarczało, aby odnaleźć ścieżkę w tym chaosie; daremnie też młody książę przedzierał się wśród bujnej roślinności, aż zniechęcony puścił wolno cugle, zdając się na przypadek i instynkt rumaka.
Niepewność ta, powaga surowa natury, niebo otwarte nad nim i przestrzeń bez murów, która go otaczała, przenikały go cichą radością; głuchy szum rzeki, płynącej na lewo, pieścił mu ucho.
Było koło dziewiątej, kiedy ujrzał nagle cel swoich dążeń: szosę, białą, równą, twardą. Szeroką, jasną wstęgą ciągnęła się przed nim daleko ku wschodowi, spływając w doliny, pnąc się na pochyłości, przeświecając słabo przez zarośla i kępy drzew.
Otton zatrzymał konia i patrzał. — Szosa! Wielka, otwarta droga, opasująca ziemię. Pełznie jak wąż, bez końca, od mili do mili, łącząc się, rozdzielając, sięgając najdalszych krańców Europy; tu biegnie wzdłuż morskiego wybrzeża, tam przerzyna miasta, światłami płonące; a na tej jasnej sieci ze wszystkich stron krąży, płynie nieprzebrana armia wędrowników, posuwających się w różnych kierunkach, a jednak zgodnie, według stałych reguł; oto godzina, w której ten tłum cały chroni się do zajazdów, szuka wypoczynku...
Widział ten obraz żywo, przesuwający się przed nim, jak obłoki po niebie, i ogarnęło go nagle pragnienie, poryw krwi, który wstrząsnął nim gwałtownie, i już był gotów, spiąwszy konia ostrogami, rzucić się w przestrzeń i nazawsze może utonąć w dali i nieskończoności. Lecz minęło to prędko; znużenie, głód, nałóg, zwany zdrowym rozsądkiem, przywróciły mu zmysły, opanowały żądzę niedorzeczną. Pod tem wrażeniem spojrzał innemi oczyma i spostrzegł w dość niewielkiem oddaleniu, między lasem i rzeką, dwa świecące okna.
Odnalazł ścieżkę i w kilka chwil potem zapukał grubszym końcem swej szpicruty do wrót folwarku.
Wściekły chór psów odpowiedział mu na to wezwanie, napełniając powietrze całą gamą gniewnych głosów; wkrótce jednak na progu domu ukazał się starzec ze świecą w ręku, którą osłaniał od wiatru, skutkiem czego blask jasny padał mu na siwą głowę. Zbliżał się do wrót zwolna, krokiem ociężałym, nawołując szczekających stróżów domu. Musiał to być niegdyś człowiek silny i przystojny, ale wiek go pochylił i siadł mu na karku; brak zębów sprawiał także, iż mówił dość cicho, głosem słabym i szepleniącym.
— Przebaczcie mi, — rzekł Otton — jestem zbłąkany podróżny i proszę o gościnność.
— Panie, — odparł z godnością, drżącym głosem, starzec — jesteś w folwarku „Nad rzeką,” w domu Kiliana Gottesheima, do usług. Stąd panie, jednakowo daleko do Mittwalden w Grunewaldzie, czy do Brandenau w Gerolsteinie, po sześć mil w każdą stronę, prostą, doskonałą drogą. Ale zajazdu nigdzie ani śladu, nawet najlichszej karczmy. Więc uprzejmie proszę przyjąć na tę noc moją gościnność, na co mię stać, dobry panie: gość w domu, Bóg w domu.
Stał w otwartych już wrotach i kłaniał się nizko. Otton oddał mu ukłon.
— Dziękuję wam z duszy — rzekł grzecznie, zsiadając z konia i prowadząc go za cugle.
— Fritz! — zawołał starzec, zwracając się wewnątrz podwórza — zabierz do stajni konia wielmożnego pana. Niech pan pozwoli za mną, bardzo proszę.
Otton wszedł do dużej izby, zajmującej na dole większą część wiejskiego domu. Niegdyś snadź stanowiła ona dwa oddzielne pokoje, gdyż w połowie podłoga była podniesioną o jeden stopień, a płonący w głębi kominek, zarówno jak stół, nakryty czysto do wieczerzy, znajdowały się na podniesieniu, jak na scenie. Dokoła izby stały ciemne kufry, różnych rozmiarów, o wiekach wypukłych, szafy z bronzowemi ozdobami, na ścianach świeciły słabo porozwieszane naczynia polewane i metalowe, broń, rogi jelenie, jakaś stara książka, zawieszona na sznurku, wielki zegar z cyferblatem, zdobnym w malowane róże, a w kącie — cicha, słodka obietnica chwil wesołych: beczułka wina.
Młody i silnie zbudowany chłopiec uprowadził tymczasem białego rumaka do wiejskiej stajni, lecz książę pośpieszył za nim, złożywszy poprzednio głęboki ukłon pannie Otylii Gottesheim, córce gospodarza domu, której go ojciec przedstawił formalnie, jako miłego gościa z Bożej łaski.
Skoro Otton z Fritzem wrócili do izby, już stał na stole piękny, dymiący się omlet, obłożony krajankami świeżej szynki i przyjemnie nęcący powonienie zgłodniałego wędrowca. Chleb, ser i masło dopełniały obfitej zastawy, zachęcając do używania darów Bożych.
Dopiero po zupełnem i swobodnem zaspokojeniu głodu, gdy wesoła gromadka obsiadła kominek, dopijając czarkę wina, grzeczny wieśniak ośmielił się pierwsze pytanie zadać swemu gościowi.
— Wielmożny pan zapewne z daleka? — zapytał.
— Tak, z dość daleka, macie słuszność, ojcze, co mi jednak nie przeszkadza wyrazić głębokiego uznania dla talentów gospodarskich naszej uprzejmej gosposi, a waszej córki, ojcze.
— Od strony Brandenau, pewno?
— Tak jest. Spodziewałem się jednakże — dodał książę, mieszając podług zwyczaju swego prawdę do kłamstwa, — spodziewałem się dzisiaj nocować w Mittwalden, gdybym się był nie zabłąkał.
— Zapewne ważne sprawy, interesa, prowadzą pana do Mittwalden? — ciągnął dalej gospodarz swoją indagacyę.
— Nie, prosta ciekawość. Nie widziałem jeszcze stolicy Grunewaldu.
Starzec potrząsnął głową.
— Piękny kraj — rzekł swym cichym, szepleniącym głosem. — Piękny kraj, piękny naród — i ludzie, i sosny. Myśmy tu wszyscy nawpół Grunwaldczycy, tak na granicy samej. I ta rzeka nasza wszystką wodę ma z Grunewaldu; czysta, dobra woda. Tak, tak, kraj bardzo piękny! Grunwaldczyk, widzicie, panie, jak piórkiem machnie siekierą, którąby wielu ludzi z Gerolsteinu zaledwo podniosło z ziemi. A sosny! Dobry panie, w tym małym kraiku jest ich chyba więcej, niż ludzi na całym świecie. Tak, tak. Stary już jestem, od dwudziestu lat pewno nie wychodziłem z naszego folwarku, człowiek niedołężnieje na starość, mój panie, — ale pamiętam przecież, o, pamiętam, jakby to wczoraj... Na dół i do góry, a prosto, wiedzie droga do Mittwalden; wzdłuż drogi po obu stronach, jak okiem sięgniesz, sosny i sosny zielone, proste, piękne, duże i małe. A wody, a strumieni, pięknej bieżącej wody — ile dusza zapragnie! Piękny kraj, kraj bogaty! Mieliśmy tu, mój panie, przy samej drodze kawałeczek lasu; sprzedałem go; a teraz, kiedy sobie myślę o tej kupie dukatów złotych, błyszczących, ciężkich, co mi zapłacili za kawałeczek mały, muszę zaraz liczyć i rozważać, co to musi być za wartość tego całego lasu tam, puszczy bez końca!
— A książę? — spytał Otton. — Nie widzieliście go nigdy?
— Nie — odparł Fritz, po raz pierwszy mieszając się do rozmowy, — a co większa, nie mamy najmniejszej do tego ochoty.
— Dlaczego? Czem zasłużył na taką nienawiść?
— Nienawiść? — powtórzył starzec z namysłem: — to nie to; na pogardę tylko zasłużył, mój panie.
— Doprawdy? — wyrzekł książę nieco słabszym głosem.
Kilian nałożył fajkę i potrząsnął głową.
— Pogardę... tak, to właśnie, to jest dobre słowo. I słuszne, sprawiedliwe. A przecież taki człowiek ma piękną sposobność coś zrobić na tym świecie? A on? Tak, mój panie, poluje po lesie, krzyku, hałasu... bez miary... I cóż więcej? Ubiera się pięknie. Czy to nie wstyd dla księcia, dla mężczyzny, mój panie? A potem gra komedye. A jeśli co innego robi, to my o tem dotychczas jeszcze nic nie wiemy.
— To wszystko jednak rzeczy dość niewinne — przemówił Otton: — i cóż chcecie wreszcie? Ma wojować?
— Nie, panie; zaraz wam to powiem, co o tem myślę. Pięćdziesiąt lat gospodaruję na folwarku „Nad rzeką,” pięćdziesiąt lat dzień po dniu pracuję na tej ziemi. Uprawiam ją, sieję, zbieram. Od świtu do nocy na nogach, przy robocie. I jakież z tego rezultaty? Przez wszystkie te lata żywiła mię ta ziemia z całą rodziną moją; po żonie mojej folwark był przez całe życie najdroższym skarbem mego serca; a teraz kiedy umrę, zostawię go w lepszym stanie, niż sam go odebrałem. I to tak zawsze bywa: kiedy się pracuje uczciwie, jak Bóg przykazał, nie brak człowiekowi chleba, sił mu przybywa i odwagi, wszystko pod jego ręką mnoży się i rośnie. Ja jestem prosty człowiek, ale także mam przekonanie, że gdyby książę chciał szczerze pracować w tem swojem państwie, jak ja pracowałem na folwarku, znalazłby w tem pomyślność i błogosławieństwo.
— Na to się zgadzam, ojcze — rzekł Otton poważnie; — jednakże porównanie nie wydaje mi się dokładnem. Życie i prace wieśniaka są proste i zgodne z prawami natury; życie i obowiązki księcia zarówno skomplikowane, jak sztuczne. Pierwszemu łatwo dobrze postępować, wie, co ma czynić w każdym wypadku i czasie; drugi — strzedz się musi, żeby źle nie zrobił, nie zbłądził mimo chęci. Jeśli was żniwo zawiedzie, schylicie w pokorze głowę i możecie powiedzieć: „Taka wola Boża!” — lecz jeśli księcia zawiodą plany i błędne rachuby, sam siebie zwykle ganić musi, własne widzi omyłki. To też ja myślę, że gdyby wszyscy królowie na świecie bawili się tak niewinnie, może z tem i lepiej byłoby poddanym.
— Dobrze powiedziane! — zawołał nagle młodzieniec. — Ma pan w tem słuszność. Każde słowo czysta prawda. Widzę, że i pan jesteś dobrym patryotą, wrogiem tyranów. To mi się podoba.
Książę, trochę zmieszany tem nagłem wyznaniem, pośpieszył zmienić kierunek rozmowy.
— W każdym razie, — zaczął znowu — dziwi mię bardzo to wszystko, co mi opowiadacie o księciu Ottonie. Lepiej słyszałem o nim. Mówiono mi, że w gruncie to bardzo dobry chłopiec, który tylko sobie szkodzi.
— Święta prawda! — zawołała nagle panna Otylia. — Śliczny, miły i dobry książę. Są jeszcze tacy, co za niego daliby się porąbać.
— Ba! Kuno — rzekł Fritz wzgardliwie. — Prostak, głupi człowiek.
Starzec potrząsnął głową i spojrzał na gościa.
— Kuno, — powtórzył — tak, Kuno! Ale pan tutaj obcy, a zdaje się dosyć ciekawy tego, co dotycze księcia, więc trzeba mu to opowiedzieć. Kuno, wielmożny panie, to jeden ze strzelców księcia. Prosty człowiek, bez wykształcenia, trochę pijak i wielki krzykacz: prawdziwy Grunewaldczyk, jak mówimy tu w Gerolsteinie. Znamy go tu dosyć dobrze, bo nieraz aż tu zachodzi za swymi psami, a w moim domu każdy gość jest gościem, bez względu na stanowisko i kraj, z którego pochodzi. Zresztą pokój tak dawno trwa pomiędzy nami, t. j. między Gerolsteinem i Grunewaldem, że moglibyśmy prawie zapomnieć o granicy; otwarta ona dla każdego tak gościnnie, jak wrota mego domu, i tyle ludzie o niej pamiętają, co te powietrzne ptaki.
— To prawda — potwierdził Otton; — pokój trwa już całe wieki.
— Całe wieki, mój dobry panie, słusznie powiedziałeś, i tem gorzej byłoby, gdyby nie miał trwać wiecznie! Ha!... Ale wróćmy do naszej historyi. Otóż ten strzelec Kuno coś tam niegdyś zbroił księciu, który ma prędką rękę, i nie myśląc wiele, zaczął go okładać szpicrutą. W pierwszej chwili, pamiętając o swej winie, znosił to chłop cierpliwie, ale nie wytrzymał długo, i zwróciwszy się nagle do księcia, zażądał, aby bicz odrzucił, a poszedł z nim na pięście. Siła na siłę. My tu wszyscy w kraju dobrze się bić umiemy i w ten sposób też zwykle rozstrzygamy nasze spory. Więc, mój panie, książę się zgodził, a że to w gruncie rzeczy chuchrak, prędko się zmieniły sprawy, i ten, co był przed chwilą bity jak niewolnik, rzucił o ziemię swego krzywdziciela.
RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.