- W empik go
Pstrągi - ebook
Pstrągi - ebook
Co zrobisz, gdy przepowiednie sprzed lat zaczną się spełniać i przybiorą postać domagających się ciągłej uwagi dziwaków? Oni chcą się przed Tobą popisać, co Ty na to?
Młode małżeństwo zatrudnia opiekunkę do dziecka: atrakcyjną, choć nieco ekscentryczną Karolinę. Wkrótce potem matka dziecka umiera. Sekcja zwłok ujawnia, że została zamordowana, a poszlaki wskazują na nianię. Do akcji wkracza Roswita Rein, znana ze Wściekłej skóry detektywka amatorka, która zdążyła zaprzyjaźnić się z dziewczyną i nie wierzy w jej winę. Równolegle mordercy szuka chora na schizofrenię Ema, szwagierka ofiary, której notorycznie ukazuje się banda wszelkiej maści odmieńców, nazywających siebie Pstrągami. To oni pomagają jej rozwikłać zagadkę, ale w zamian za to proszą ją, aby stała się ich pośredniczką w pogoni za Agnes.
Atmosfera powieści zbliża się chwilami do filmu Wima Wendersa The Million Dollar Hotel. Jej istotą jest wyalienowanie, jakiemu często podlegają ludzie mający problemy z przystosowaniem się do życia społecznego: artyści, indywidualiści, poeci. Stawia pytania: Jak radzić sobie z własną odmiennością, chorobą, brzydotą? Czy od razu trzeba skakać z dachu? A może lepiej poszukać ludzi podobnie myślących i stworzyć własne państwo na krańcu świata? Nieważne gdzie, ważne z kim.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-808-4 |
Rozmiar pliku: | 731 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wiesz, czasem widzę takie światło – powiedziała Ema – i wtedy pojawiają się oni.
– Kto? – spytała Monika, zaciągając się skrętem, którego paliły na spółkę.
– Banici.
– Banici?
– Nie wiem, skąd przychodzą, ale jest ich coraz więcej. Na początku pojawiał się tylko Christian.
– Kim jest Christian?
– Nie wiem. To on dał mi hasz. Mówi, że jego świeczka jest już bardzo krótka i ogień zaraz zgaśnie. Wkrótce targnie się na swoje życie i zostanie pochowany w gronie skazańców, z głową między nogami, aby jego szaleństwo nie rozprzestrzeniało się dalej. Przychodzi do mnie, abym odnalazła Agnes.
– Kim jest Agnes?
– Kluczem.
– Co?
– Kluczem, który otworzy bramę do świata banitów. Ja jestem Bramą.
– Jezu…
Przebywanie z Emą bywało bolesnym doznaniem. Jednak ten dom był wspaniały i Monika nie potrafiła odmówić sobie przyjemności przychodzenia tu i podpatrywania panujących w nim zwyczajów, które kiedyś zamierzała wprowadzić u siebie.
– Czy ty w to wierzysz, Ema?
– Tu nie chodzi o wiarę, to się dzieje naprawdę.
– Nie rozumiem w takim razie, jak ty to wytrzymujesz psychicznie.
– Sama się zastanawiam.
– Pamiętasz, jak kiedyś przyniosłam ten obrazek świętej Łucji z piegami na nosie, w które trzeba się było intensywnie wpatrywać, a potem Łucja wyświetlała się na ścianie jak na ekranie kinowym? Pamiętasz?
„A jakże! Jak mogłabym zapomnieć” – pomyślała Ema. Nie dało się tego wyrzucić z pamięci, tak samo jak wąskich ciemnych korytarzy wydrążonych w stogach siana, w które zanurzali się po kolei, by jakimś cudem wyjść z drugiej strony.
– Nie chciałaś na to patrzeć. Wszyscy wgapialiśmy się w ten obrazek z fascynacją, jak to dzieci, tylko ty się broniłaś. Dlaczego? – spytała znów Monika, myśląc po prostu, że wszystkie kobiety u Sommerów to wariatki.
– Bo się bałam. Teraz też się boję, kiedy przychodzą. Ale potem już nie. Mam wrażenie, że oni chcą mi przekazać coś bardzo ważnego.
– No dobra, jest Christian, kto jeszcze?
– Szarlej, Stroszek, a wczoraj pojawiła się Ramona.
– Ramona? Co to za jedna?!
– Ramona Dragon jest piękna, lecz nie zna litości, jak zamarznięta kraina na końcu świata albo Kamczatka – tak powiedział Christian. Jest ponoć główną asystentką Wielkiego Magika, który pojawi się, gdy przyjdzie pora. To taki mistrz iluzji, boss, który szanuje swój czas, dlatego wkracza do akcji, gdy jest to naprawdę niezbędne.
– Może to jego kochanka? – spytała Monika, łapiąc się na tym, że zaczyna myśleć o tych ludziach, jakby istnieli naprawdę.
– Nie, to niemożliwe.
– Dlaczego?
– Ramona Dragon lubi brunetów, a Wielki Magik jest rudy.
W oddali migotało miasto, jak morze rozpalonych świec. Słychać było odległy, a jednak wyraźny odgłos dalekobieżnych pociągów. Dziewczyny w milczeniu spoglądały na strzelistą sylwetkę radiostacji.
Monika prychnęła.
– Co rude to fałszywe.
– Mówisz jak moja babcia – stwierdziła Ema, przypominając sobie, że obiecała mamie wstać jutro wcześniej i pomóc ubrać babcię przed wizytą u lekarza.
– Bo to prawda.
– Według mnie to zabobon.
– Zabobon, zabobon – i to powiedziała powierniczka duchów. Co ci jeszcze nagadali?
– Że stanowią trupę magiczną i nazywają się Pstrągi.
– Dziwnie…
– Z moją pomocą mają odnaleźć Agnes.
– Znowu ona!
– Tak, znowu.
– Bronisz jej, jakby w ogóle istniała.
– Bo istnieje!
– I co z tego?
Ema też zadawała sobie to pytanie. Co właściwie wynikało z tego, że jakaś Agnes miała dać życie zmyślonym historyjkom? Może ciocia Teresa ma rację, może człowiekowi wystarczą do szczęścia encykliki papieskie? Nie!
– Agnes istnieje i też jest Pstrągiem – stwierdziła kategorycznie.
– Czarnym? – Monika się zaśmiała, czyniąc aluzję do sztolni w Tarnowskich Górach.
– Srebrzystoszarym – zmyśliła na poczekaniu Ema, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Monika zaczynała się coraz bardziej denerwować, że prowadzi tę rozmowę.
– Zdecyduj się w końcu, kim ona jest. Kluczem czy pstrągiem? – spytała.
– I tym, i tym.
– To tak można?
– Widocznie można. Przecież ty też jesteś jednocześnie kobietą i człowiekiem. Pojęcie węższe, pojęcie szersze. Horyzont i głębia. A pstrągi mogą żyć wyłącznie w krystalicznie czystych wodach, dlatego tak trudno utrzymać się im przy życiu.
„Skąd jej się to bierze? – pomyślała Monika. – Przez większość czasu zachowuje się, jakby była niehalo, a potem nagle jak z czymś wyskoczy, to człowiekowi odbiera mowę”.
– No, w sumie…
– Słuchaj, ta sprawa jest dla mnie równie niejasna jak dla ciebie. Może gdy Christian się znów pojawi, to coś powie. Albo pociągnę za język Ramonę Dragon.
***
Gdy tylko Monika odeszła, na dachu pojawili się banici. Księżyc błyszczał jak złożone w gnieździe jajo. Ema zdecydowała się odezwać.
– Słuchajcie, wiem, że to was zdenerwuje i podniesiecie larum, gdy o to spytam, ale gdzie jest Wielki Magik? Wciąż o nim słyszę, a jeszcze go nie widziałam.
– Bo go nie ma.
– Jak to nie ma?
– Nie ma. Nie istnieje. Agnes dopiero go stworzy.
– Ja z wami zwariuję!
– Dawno już zwariowałaś, więc spoksik.
– Dzięki.
– Nie ma za co.
– No więc co z tym magikiem?
– Aktualnie… nie ma go… w kraju – tak to nazwijmy.
– Dalej nie rozumiem.
– No i nie zrozumiesz! Czy ty musisz tak wszystko drążyć? Nie ma go i już. Ale jednocześnie jest, i to potężny.
– Bardzo potężny – rozmarzyła się Ramona.
– Wiecie, co zrobił kiedyś w Berlinie? – odezwał się Christian. – Widziałem to w cyrku Klik Klak. Zahipnotyzował tygrysa.
Nad ich głowami przeleciał samolot, a wieża radiostacji wyglądała jak pozbawiony głowy szkielet historii. A oni siedzieli na dachu, oparci o rynnę i komin, i wpatrywali się w niezwykły spektakl chmur nad przyszłą trasą średnicówki.
– No dobrze, to kim w takim razie są Szarlej i Stroszek? – spytała Ema.
– Och, to nasze dwa małe skarbki – odrzekła Ramona głosem troskliwej mamuśki.
– Skarbki? Chodzi ci o Skarbnika, ducha kopalni razy dwa?
– Ach nie, skądże! – Ramona wzniosła oczy ku niebu. – Chodzi o to, że to takie nasze dwa skarbeczki, żywe srebra…
– Ramona! – stęknął Christian. – Mieliśmy nie mówić o srebrze.
– Przepraszam. – Zawstydzona, zakryła dłonią usta, by już po chwili zaprotestować: – Właściwie dlaczego?! Przecież to głupie. Mieszkamy w Montes, które zbudowano na srebrze, zapomniałeś? Dziwna ta twoja skleroza, zważywszy na fakt, że sam wymyśliłeś nazwę Montes i całą resztę.
Banita zwany Christianem posłał jej obolałe spojrzenie.
– Masz coś z oczami? – spytała Ramona, przypatrując mu się bacznie. – Słyszałam, że Mateczka Sulamit opracowała ostatnio rewelacyjną metodę na przekrwiony wzrok. Radzę ci udać się do niej. A wracając do twoich dziwactw, Christianie, muszę powiedzieć, że wszyscy mamy już serdecznie dosyć wysłuchiwania historii o tym, jak to wyskoczyłeś z tego cholernego okna w Berlinie. Doprawdy nie ma się nad czym rozwodzić. Cherlaki tak mają.
– Za to ty… Za to ty…! – Zapowietrzył się.
– Za to ja – nie pozwoliła mu skończyć – przynajmniej działałam w intencji życia. A o oficerach, z którymi się zadawałam, można by powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że byli cherlakami.
– Czy dowiem się w końcu, kim są Szarlej i Stroszek? – spytała Ema.
Nic nie rozumiała z tej rozmowy. Mateczka Sulamit?! Co to w ogóle za imię?
Ramona spojrzała na nią niechętnie, ale przerwała kłótnię.
– To nasze dwie iskierki. Wszędzie ich pełno.
Ema spojrzała na chłopców. Nie sposób się było do nich nie uśmiechnąć, ich pucołowate twarze zakrywały kaptury brązowych skórzanych bluz.
– Jesteście gwarkami? – zapytała.
– Nie. – Roześmiali się, jakby powiedziała jakiś kawał. – Jesteśmy triksterami.
– Triksterami?
– Potrafimy odwracać porządek rzeczy…
***
– Czy Ema zażywa leki regularnie? Pilnujesz tego? – spytał Dawid matkę.
Był w domu sam. Żona z córką po półgodzinnych pertraktacjach wyszły do sąsiadki, więc aby to uczcić, zrobił sobie drinka. W ogóle miał co opijać. Znaleźli w końcu nianię dla Meli, starszą panią o miłym wyglądzie i przyjemnym głosie.
– Oczywiście, że pilnuję – odrzekła Lidia, uszczęśliwiona, że ukochany syn zadzwonił. Nie rozpieszczał jej pod tym względem. – Jak zresztą wszystkiego innego. Cały dom na mojej głowie. Tata siedzi w warsztacie, Maks grzebie w tym okropnym aucie…
Dawid upił łyk.
– Jakim aucie?
– Nic nie wiesz? Bogdan odsprzedał pontiaka boneville twojemu braciszkowi!
„Uuu!” – domyślał się, jak wielki cień musiała rzucać ta sprawa na wewnątrzrodzinne stosunki. Zabytkowy krążownik szos, w Gliwicach przydatny jak… łysemu grzebień, przyprawiał pewno Lidię o bezsenność.
– Te auta żrą jak smoki – powiedział tylko i jednym haustem dopił drinka, aby zagłuszyć wciąż żywe poczucie winy, że zgodnie z wolą ojca nie przejął warsztatu.
– Nawet mi nie mów! Przywiózł go sobie z Holandii, ale Aniela natychmiast kazała mu się go pozbyć, więc teraz upiększa nasze podwórko…
– Maks zechce go pewnie przerobić na gaz.
– Już nam to zakomunikował, domagając się pieniędzy. Boże, czemu jedyne inteligentne dziecko, jakie mam, musiało mnie opuścić?!
– Mamo!
– Taka jest prawda. Po co ci był ten Wrocław?
Przez chwilę korciło go, żeby odłożyć słuchawkę, ale musiał spytać:
– A Ema?
– No cóż, Ema to Ema.
– Mam wrażenie, że jej stan się pogorszył.
– A ja nie. Ema jest lekko poszkodowana i inna już nie będzie. Gdybyś chciał wiedzieć, nie tylko ona ma się ostatnio gorzej – babcię czeka operacja, a ciocia Teresa trafiła do szpitala.
– Słyszałem.
– Nie chcę cię przygnębiać, synu. Masz przecież swoje, jakże ważne sprawy, odnoszę tylko wrażenie, że ty czasem nie przyjmujesz do wiadomości, ile my mamy lat.
– Wiem, ale Ema…
– Ema, Ema! Mówiłam ci już, że jest tak, a nie inaczej, a ciebie nie ma. Bierze leki, pilnuję tego.
– W takim razie musicie zgłosić się z nią do szpitala.
– Niby dlaczego?
– Mówiłem już… Wydaje mi się, że jest z nią gorzej.
– Ja nie zauważyłam.
– Czy ona opowiada ci o tych wszystkich ludziach, którzy do niej przychodzą?
W słuchawce zapanowała cisza, a Lidia Sommer głośno przełknęła ślinę.
– Jakich ludziach?
– Nazywa ich banitami. Są jakąś wędrowną trupą artystów, magików i przybłędów.
– Nie. Widzisz, ona ze mną zupełnie nie rozmawia.
„A może to ty nie chcesz z nią rozmawiać?” – pomyślał Dawid, przyciskając komórkę zbyt mocno do policzka. Ponownie wybrał numer.
– No jestem, coś nas rozłączyło. Słuchaj, mamo, schizofrenia to nie przelewki. Ona mówi o jakimś morderstwie. Twierdzi, że ktoś zginie.
– Ema dużo mówi.
– Dlatego musisz wreszcie nauczyć się ją słuchać. Musisz nauczyć się wyławiać z tych ciągów i szumów rzeczy ważne.
– Tak, i co jeszcze? Przyjedź tutaj, to sobie zobaczysz, jak jest wesoło. Będziesz miał jeden ciąg – ale roboty!
Zapadła cisza.
– Przepraszam, nie chciałam narzekać, synku. Robię, co mogę, uwierz mi, ale czasem nie mam już sił. Postaram się z nią porozmawiać, jednak Ema nie opowiada mi tego wszystkiego tak jak tobie. Zawsze miałeś z nią lepszy kontakt.
– Bo ona się ciebie boi, więc ze wszystkich sił stara się być normalna albo chociaż nie mówić ci tego, co widzi i słyszy. Wiesz jednak, że w chwilach, w których staje się nieobecna, przebywa w innym świecie?
– Domyślam się. Powiedz, kiedy przyjedziecie. Tak się stęskniłam za wnuczką. Urosła?
– No. Jest duża.
– Nie mogę się doczekać, kiedy ją znów zobaczę. Przyjedźcie w sierpniu. Potem zacznie się szkoła i twoja żona będzie zapracowana i nieosiągalna. Czasami mam wrażenie, że jej się wydaje, że tylko ona pracuje. Ja dobijam do sześćdziesiątki, marznę w przychodni, obrabiam dom i ogród i jeszcze muszę wysłuchiwać pretensji od własnego syna.
– Jak na razie to ja wysłuchuję pretensji.
– No tak, oczywiście. Nic już nie mówię, bo za chwilę się obrazisz i w ogóle cię nie zobaczę. Ani ciebie, ani Meli. Właściwie powinnam być wdzięczna Emie, bo jakimś dziwnym trafem tylko ona jest jeszcze w stanie cię tu ściągnąć. Przyjedziesz?
– Nie wiem, muszę to uzgodnić z Aleks.
– No więc uzgadniaj – powiedziała Lidia z przekąsem – i przyjeżdżajcie. Postaram się przygotować coś dobrego.
***
Upał w Matki Boskiej Zielnej był nie do wytrzymania. Wszystko szłoby zgodnie z planem, gdyby nie ten stary dziwak Ochman. Och, jak on potrafił wszystko popsuć, nie było świętości, której by nie zbrukał. Ubrany w stare ogrodniczki i ten absurdalny słomkowy kapelusz wyruszył do pasieki, właśnie w momencie, gdy Lidia rozkładała na stole w ogrodzie śnieżnobiały obrus. Udając zaaferowanie czynnością, którą bez powodzenia zleciła Emie, obserwowała dyskretnie, jak opuścił swój wielki, skryty w cieniu świerków dom, w którym mieszkał zupełnie sam, odkąd jego dzieci wyjechały do Niemiec, a potem wszedł między ule. Żar lał się z nieba niemiłosierny, więc otarła pot z czoła.
Kościsty stary mężczyzna majstrował coś przy jednym z uli, by nieoczekiwanie unieść plaster miodu. Już po chwili dało się dostrzec chmarę pszczół i usłyszeć ich złowieszcze brzęczenie.
„No pięknie – pomyślała. – Za chwilę zjadą się dzieci, będą się pewnie chciały pobawić w ogrodzie i tylko tego brakuje, żeby je pogryzły pszczoły”. Czuła się odpowiedzialna za ten obiad i ludzi, których zaprosiła, więc gdyby żylasty kark Ochmana nawinął się teraz pod jej spracowane dłonie, zadusiłaby go bez zastanowienia. Nikt tak jak on nie potrafił uprzykrzyć jej życia, które i bez tego nie było pasmem rozkoszy.
Jak na zawołanie usłyszała w oddali dźwięk otwieranej bramy i na podwórko wjechał kupiony trochę na przekór lubiącemu niemieckie marki Wernerowi ford escort. Uśmiechnęła się. Odkąd sięgała pamięcią, mąż z synem droczyli się o auta.
Z całych sił powstrzymała się, aby pozostać w miejscu. Pozwoliła Dawidowi wysiąść, aby móc napawać się upragnionym widokiem, gdy kroczył w jej kierunku.
– Cześć, mamo. – Pocałował ją na powitanie.
Widok syna był dla niej słodki jak plaster miodu, co dopiero, gdy dołączyła do niego wnuczka.
– Mela! – zawołała w uniesieniu, by już w następnej sekundzie powściągnąć swe emocje. Z samochodu wyłoniła się bowiem Aleks.
Dziewczynka krzyknęła radośnie:
– Baba!
– Dzień dobry, Melu – powiedziała Lidia, już swoim zwykłym, wyważonym tonem, do którego zdążyła przyzwyczaić domowników.
Słowo „Melodia” nie chciało w żaden sposób przejść przez jej gardło i do dziś nie zrozumiała, jak Dawid mógł się zgodzić, aby jego córce nadano to pogańskie imię. Zresztą słowo „Aleks” też z trudem wymawiała. Dla dobra sprawy wyćwiczyła jednak wargi, tak aby zdołały ułożyć się w charakterystyczny dla tego imienia kształt.
– Dzień dobry, mamo – przywitała ją synowa.
Miała na sobie prostą sukienkę bez pleców. Na jej policzkach wykwitł lekki rumieniec. W myślach przeklinała swój zawód i dwa miesiące wolnego, które w żaden sposób nie pozwalały jej wymigać się od rodzinnych uroczystości u teściów. Na wszelki wypadek zaopatrzyła się w najnowszy bestseller Joy Fielding i olejek do opalania. Kiedyś, jeszcze zanim pojawiła się na świecie Melodia, skakała wokół teściowej, ale po narodzinach córki powiedziała: basta!
W drzwiach domu na szczęście pojawiła się Ema. Zrobiła z dłoni daszek, osłaniając oczy przed słońcem, i spojrzała w kierunku Dawida. Pomachała na powitanie.
Lidia westchnęła.
– Prosiłam ją, żeby przygotowała stół do obiadu i widzisz, jak to wygląda. Kazał pan, musiał sam! – wyrzuciła z siebie w końcu tę pretensję. Wiedziała, że Dawid po tak długiej nieobecności bywa skruszony i przełknie każdą skargę, jak gorzką pigułkę, a jej takie zwierzenia przynosiły ogromną ulgę.
– Mamo, kiedy do ciebie dotrze, że świat nie zaczyna się i nie kończy na ładnym podaniu obiadu? – rzekł Dawid.
Powiedział to bez przekonania, bo nieuważnie słuchał matki. Przyglądał się Ochmanowi, majstrującemu coś przy swoich ulach, i nagle poczuł dreszcz. W głębi ogrodu dostrzegł białą sukienkę Lili Ochman. A może mu się zdawało?
Tymczasem matka nie przestawała się żalić:
– Tak? Po co więc robić cokolwiek, po co sprzątać, ubierać się rano, po co gotować obiad? Nie znam głupszego pytania niż „po co?”.
– Mamo, nie zaczynaj. Powiedz lepiej, kiedy przyjedzie wujek Bogdan.
– Zaraz będą. Ona ma już dwadzieścia lat i nic nie potrafi. Nic. Na każdym kroku trzeba ją pilnować jak małe dziecko.
– Ema jest chora.
– A tam chora. Musi się wziąć w garść.
– Nie jest w stanie. Jeśli ci ludzie, o których opowiada, rzeczywiście pojawiają się w jej życiu, nie dziwię się, że próbowała się zabić. Ema nosi w sobie cały świat.
– Ona ma bujną wyobraźnię i słabą psychikę. Zawsze istniały takie jednostki, a obowiązkiem rodziny jest im pomóc.
– Ale ty jej nie pomagasz, ty ją ubezwłasnowolniłaś.
– O, i co jeszcze? Za chwilę się dowiem, że jestem złą matką i że zmarnowałam ci dzieciństwo. Nakociło się ostatnio tych, pożal się Boże, psychologów, z twoją żoną na czele.
– Mamo!
Na szczęście z głębi ogrodu wynurzył się Werner.
– Co tam robiłeś? – spytała podejrzliwie Lidia.
– Sprawdzałem siatkę. Sarny znów ją stratowały od strony zagajnika, trzeba to będzie wzmocnić, bo inaczej zniszczą nam wszystkie maliny.
– Widziałeś Ochmana?
Werner skinął głową, ale nic nie powiedział. Nie chciał podejmować dzisiaj tego tematu, chciał trochę spokoju. Czasami miał wrażenie, że Lidia przesadza z tą nienawiścią do sąsiada, ale jemu również ścierpła skóra, gdy, idąc przez ogród, usłyszał brzęczenie. Ochman właśnie dzisiaj postanowił opróżniać swoje ule – właśnie dzisiaj, w Matki Boskiej Zielnej. Trudno było to nazwać inaczej niż złośliwością.
– Idę przywitać się z wnuczką – powiedział tylko.
– Tato, poczekaj chwilę, chciałbym z tobą porozmawiać, zanim wszyscy się zjadą – stwierdził Dawid.
Lidia spojrzała na niego zdziwiona. Wzruszyła jednak ramionami i bez słowa poszła w stronę domu.
– Chciałeś ze mną porozmawiać. O czym?
– O Emie.
Werner zdawał się spłoszony.
– O Emie…
– Mam wrażenie, że mama nie traktuje jej choroby zbyt poważnie. Wiesz, że Ema przy niej się pilnuje i nie opowiada o tych wszystkich dziwnych ludziach, którzy pojawiają się w jej życiu?
– Jakich dziwnych ludziach?
– A więc przy tobie też się pilnuje. To wędrowni artyści, jakaś trupa magików i przybłędów. Mają dziwne imiona i przychodzą do Emy z różnymi ostrzeżeniami, prośbami, rozkazami…
– O czym ty mówisz, Dawid? – powiedział cicho Werner, a jego twarz przybrała jeszcze bardziej przygnębiony wyraz niż dotychczas.
– O tym, że Ema jest schizofreniczką i kiedy siedzicie sobie przy obiedzie albo oglądacie wspólnie Jeden z dziesięciu, nie jesteście sami. Razem z wami, w tym samym pokoju, przebywają: Christian, Szarlej, Stroszek, Ramona i Bóg wie kto jeszcze – tylko że wy ich nie widzicie. Widzi ich tylko Ema.
– Skąd ty to wiesz?
– Opowiedziała mi to wszystko przez telefon, prosiła jednak, żebym wam nie powtarzał. Zwierza się mnie i Monice, ale jej nie powiedziała tego, co mnie ostatnio – że dojdzie do morderstwa.
– Do jakiego morderstwa?
– Zginie ruda kobieta.
***
Panie rządziły w kuchni, panowie przeszli do pokoju gościnnego, aby zapalić, wymienić uwagi o najnowszych modelach aut, pogadać o technicznych nowinkach i innych męskich sprawach, chociaż do rozmów chętnie włączała się córka Anieli, Iwona, magister inżynier, biegająca na co dzień w kasku po budowach.
– Ta samodzielność nas zabije – westchnęła Aniela, myśląc z troską o przyszłości swojej córki.
– Aleks nie ma takich problemów – burknęła Lidia, wskazując oczami na okno i ogród, w którym opalała się synowa. Jej rude włosy lśniły w słońcu jak inkrustowana złotem ikona.
Trzy siostry się roześmiały, ale tylko jedna z nich zacisnęła zęby – Lidia. Wciąż nie mogła zapomnieć tej okropnej nocy, gdy Dawid zaręczył się z Aleks. „To nie jest kobieta dla Dawida” – tłumaczyła wtedy Wernerowi, gdy leżeli już w łóżkach. „Dlaczego tak sądzisz?” – spytał. Z westchnieniem rezygnacji odłożył wówczas na bok gazetę. Wiedziała, że nie chciało mu się wdawać w tę dyskusję, bo jak twierdził: „Według ciebie żadna kobieta nie jest dość dobra dla Dawida”. Tymczasem ich syn się oświadczył, wręczając ukochanej pierścionek po babci. Lidia cierpiała katusze, widząc, jak należące do jej matki cacko z bursztynowym oczkiem wylądowało ostatecznie na kościstym palcu dziewczyny.
I te jej włosy.
Te jej włosy…
Rudy kolor włosów synowej napełniał ją nieopisanym lękiem. Przywoływał kobietę z dalekiej przeszłości, którą wieki temu pogrzebano na rozstaju dróg.
– Halo, wróć do nas! – Teresa pomachała siostrze ręką przed oczami. – Trzeba przygotować obiad.
Na szczęście istniała rzeczywistość, która zawsze skutecznie przywoływała Lidię do porządku. Trzeba się wziąć za obiad. Na tym odcinku też jednak nie wszystko szło tak jak powinno, bo nagle przypomniała sobie o apfeltaszach.
– Nie mów, że chcesz się tu teraz rozkładać z ciastkami – jęknęła Aniela.
– A czemu by nie? Potarłam już jabłka…
– Na litość boską, Lidia, jest święto, poza tym trzeba się brać za mięso…
Do kuchni w samą porę wszedł Bogdan. Lidia, czując, że rzeczywiście niezbyt fortunnie rozłożyła plan działań w czasie, postanowiła zrzucić na niego część złości, która narastała w niej już od rana, od chwili, gdy wróciła z kościoła, czując, że mimo wczesnej pory pot ścieka strużkami po jej plecach, co wynikało z gorąca, ale i z nerwów.
– Buongiorno, seniorita – powiedział.
– Czemu buongiorno?
– A tak mi się powiedziało, żebyśmy się choć przez chwilę poczuli światowo.
– Światowiec się znalazł!
– Poza tym masz na sobie hiszpańskie koronki.
To były właśnie żarty w stylu Bogdana, mieszał wszystko ze wszystkim. Nie można powiedzieć, żeby Aniela najlepiej trafiła z mężem.
– To włoska koronka. Teresa przywiozła mi ją z Asyżu.
Bogdan nie dał się jednak sprowokować.
– Podgłośnij – powiedział, wskazując na radio, w którym leciała jakaś kompozycja Andy’ego Williamsa.
Lidia wciąż ich nie rozróżniała, chociaż szwagier dawał na ich temat nieustające wykłady.
– Nie ma żadnego podgłaśniania! Nie widzisz, jaki tu rejwach?
– Spokojnie. – Bogdan objął ją wpół, próbując nakłonić do wykonania paru tanecznych ruchów. Była piękną kobietą, przypominała mu Carmen z opery Bizeta. – Feelings, kochana, Feelings, wiesz, co to znaczy?
– Nie i nie chcę wiedzieć!
W progu stanęła Ema, trzymając za rękę Melę. Lidia westchnęła. Dziewczyna uwielbiała swoją bratanicę i widać było, że ma smykałkę do dzieci, ale chyba lepiej, żeby się tak nie angażowała. Przy jej problemach psychicznych można było wątpić w to, że kiedykolwiek założy rodzinę. Biegała jednak za małą, odciążając wszystkich w obowiązkach, a Aleks, prężąc się niczym kocica, łapała w tym czasie słońce.
– Ładne macie widoki – powiedział Bogdan, odsłaniając firankę.
– Prawda – rzekła Teresa. – Podaj mi lepiej celo, jak już tam stoisz. I zasłoń to okno albo chociaż wyglądaj przez nie dyskretniej.
– Terenia, masz wyśrubowane normy dotyczące podglądactwa, wynikające z mistrzostwa, jakie w tym względzie osiągnęła wasza matka.
– Aleś ty elokwentny!
– Ja chciałem sobie po prostu popatrzeć na ładną kobietę. Jak się czujesz? – spytał, patrząc na poskręcane dłonie szwagierki.
– Tak jak widać. Ale doktor Osadnik znowu zachwalał mi tę szwajcarską terapię. Ponoć jest rewelacyjna. Muszę się wgryźć w Internet i coś więcej na ten temat poczytać. Może się zdecyduję.
Siostry skinęły w milczeniu głowami.
– Ema, dziecko, skocz do sieni po ciasto. Ja nie mogę, bo pilnuję mięsa, a ciocie już się zabrały za kluski. Mela może z nami zostać przez chwilę.
Kobiety uśmiechnęły się do małej.
– Mają już nianię? – spytała Aniela.
– Tak, postarali się o to w czerwcu, bo we Wrocławiu takie sprawy trzeba załatwiać odpowiednio wcześniej – odrzekła z kwaśną miną Lidia, akcentując słowa „we Wrocławiu”. – To starsza pani, emerytka, ponoć Mela bardzo ją polubiła.
– Chyba niełatwo znaleźć dobrą opiekunkę?
– To graniczy z cudem. Szczególnie teraz, gdy wszyscy wyjeżdżają do Anglii.
– Rzeczywiście, to jakiś boom.
– A jak tam ich nowe mieszkanie?
– Ponoć bardzo ładne, na przedmieściach Wrocławia. Usytuowane w modnej dzielnicy – zabrzmiało to jak „przereklamowanej” – do której ściągają młodzi i prężni.
– Młodzi i prężni? – zdziwił się Bogdan.
„Tacy, którzy nie wciskają trefnych aut naiwnym krewniakom” – pomyślała Lidia. Na samo wspomnienie pontiaka boneville jej wzrok powędrował ku szufladzie pełnej noży.
– Ty byś tam odstawał. Ciesz się, że masz mnie – stwierdziła Aniela.
Ta uwaga wzbudziła w kuchni powszechną wesołość.
– Nie chciałabyś, żeby wrócili do Gliwic?
Lidia o niczym innym nie marzyła, ale postanowiła stanąć po stronie syna.
– Dawid został adiunktem na uczelni, nie opłaca mu się.
– Szkoda, bo Ema jest przy nim spokojniejsza – powiedziała Aniela i wyjrzała za drzwi. – Słyszałam… – Chrząknęła. – …że znalazłaś w jej rzeczach żyletki.
Lidia poczerwieniała.
– Kto ci to powiedział? Chciała sobie ogolić nogi.
– Ema, nogi?! Co ty opowiadasz?
– Nie boisz się, że znowu spróbuje… no, wiesz…?
– Obiecała, że to się nie powtórzy.
– Obiecanki cacanki, jak możesz jej wierzyć, skoro jest niespełna rozumu?
Na szczęście Ema wróciła z blachą, więc Lidia odgoniła od siebie obraz rudej kobiety zatracającej się w szalonym tańcu i zajęła się tym, co było do zrobienia – zręcznie pokroiła ciasto na idealnie równe kawałki i ułożyła na odświętnym talerzu, na przemian z ciastem czekoladowym.
– Rudzielce lubią ciemne ciasta – powiedziała.
– I brunetów – zaśmiała się Aniela.
– Ema, zanieś ten talerz do ogrodu, ale przykryj go czymś koniecznie, żeby pszczoły się nie zleciały. I możesz powiedzieć reszcie towarzystwa, że kawa zaraz będzie – niech się powoli przenoszą do ogrodu. Aha, i niech Iwonka wyciągnie filiżanki z kredensu, te ze złotym rantem, ona wie które.
Nastawiła ekspres.
Po chwili do kuchni wróciła Ema.
– Szybko ci to poszło.
– Maks wziął ode mnie ciasto. Powiedział, że je zaniesie.
– Maks? – Lidia otworzyła usta ze zdziwienia. Jej młodszy syn nigdy nie pomógł w pracach domowych. – Co mu się stało? – spytała i klepnęła się w czoło.
No jasne, rozwiązanie zagadki tkwiło przecież na leżaku. Aby dojść do usytuowanych pod gruszą stołu i huśtawki, trzeba było minąć Aleks.
– Powiedziałaś mu, żeby nakrył ciasto pokrywką?
Pytanie nie zdążyło wybrzmieć, gdy w ogrodzie rozległ się krzyk.
***
– Musiałabyś widzieć akcję z Aleks – westchnęła Ema do Moniki. Siedziały na dachu i paliły. – Myślałam, że odfrunie do nieba, jak balon.
– Ale ty jesteś pokręcona.
– Ja? Co w takim razie powiesz o nim? – Ema wskazała na dom sąsiada.
– Co on robi? – Monika wstała, żeby lepiej widzieć.
– Uważaj!
– Spoko, nie mam lęku wysokości. Co on robi?
– Stawia kolejne ule. Mama dostaje szału.
– Nie dziwię się jej. Trzeba przyznać, że po tej sprawie z Aleks wariat mógłby trochę przystopować.
Ema zaciągnęła się papierosem. Przypomniała sobie o brzydkich myślach, które towarzyszyły jej tamtego dnia w ogrodzie. Ale Aleks była zawsze taka wyniosła… zajęta wyłącznie swoimi sprawami, więc gdy zaczęła tracić przytomność, Ema doszła do wniosku, że może…
– No ale co się właściwie stało?
– Nic szczególnego. Ten mój debilny brat…
– Maks?
– Mhm, nie przykrył ciasta, bo się zapatrzył na Aleks.
– Na bratową?
– Lubi ładne kobiety. – Ema chciała dodać o kolekcji pisemek ukrytych w schodach prowadzących na strych, ale ugryzła się w język. – Nie trzeba było długo czekać, aby pojawiły się pszczoły Ochmana.
– Rój?
– Nie, coś ty. Gdyby zleciał się rój, Aleks byłaby sztywna. Użądliły ją trzy, ale to wystarczyło, bo Aleks jest uczulona…
– Na jad pszczół?
– Aha. Spuchła tak, że byś jej nie poznała, choć trzeba przyznać, że ten szczurkowaty wyraz twarzy jej pozostał.
– Ale ty jej nie znosisz – zawyrokowała Monika.
Nad ogrodem powiał lekki wiatr i wywołał przyjemny dla ucha szelest liści.