Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pułapka na anioły - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2022
Ebook
36,99 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pułapka na anioły - ebook

Przejmująca ballada o chłopcu, którego do snu nie kołysały anioły…

Niewielka robotnicza miejscowość u schyłku komuny, w niej jedna z wielu polskich rodzin. Agresywny ojciec milicjant, uległa matka i siedmioletni Wojtek, osiedlowa ofiara, niosący piętno bycia synem „pedała”. Zło pleni się w tej rodzinie jak zaraza, a chłopiec przed traumą ucieka do świata, w którym czeka na niego niespodziewana przyjaźń… Czy zdoła ocalić siebie?

Ta wyblakła pocztówka z lat osiemdziesiątych to poprowadzona bez złudzeń i sentymentów opowieść o rezygnacji, ranach, których nie sposób zszyć słowem, i beznadziei lat minionych.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67084-64-2
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. CHŁOPIEC Z GLINY

27 CZERWCA, ŚRODA, PO POŁUDNIU

Świat namalowany był ręką dziecka. Niebo w kolorze wytartych sztruksów, czerwcowa zieleń drzew i jeszcze ta szarość, z której lepiło się wtedy proste jak klocki domy.

Kilka kolorowych pasów, nic więcej. No, może gdzieś jeszcze drzwi, jakiś chodnik i trawnik... choć nie, trawnik jeszcze nie w tym roku. Trawnika nie było wtedy na Wałeckiej, bo świat tamtych lat kasłał piachem. Był nienachalny i prosty, pachnący robotnikami, ale wystarczający do życia – jak całe lata osiemdziesiąte.

Wałecka była najdłuższą ulicą w Karczycy. I trzeba tu chyba powiedzieć, że bycie najdłuższą ulicą w Karczycy to nie jest jakiś tam wyczyn, bo w kategorii długości ulic Wałecka nie miała konkurencji. Miejscowość przecinała siatka uliczek, a wszystkie te uliczki zaczynały się na rynku i uciekały od niego ze wstydem. Wałecka uciekła najdalej. Karczyca nie była bowiem ładna i łatwo się było jej wstydzić, tyle że nikt się brzydotą nie trapił, bo po co? Przecież była glina.

Mieścina więc stała na glinie, glinianek było wciąż sporo, a splatał to wszystko system urządzeń, którymi ta glina jeździła sobie nad miastem do jednej czy drugiej cegielni. Cegielnie były wtedy dwie, a obie ogromne i obie kopciły z kominów całą dobę – jedna po wschodniej, druga zaś po zachodniej stronie miasta.

I może Karczyca nie brzmi pięknie, bo trochę jak weneryczna choroba albo jakieś schorzenie atakujące skórę, albo jak coś, co bardzo boli, lecz nie da się tego pozbyć. No, brzydko to brzmiało, co zrobisz, ale się nikt tej Karczycy nie wstydził, bo przecież dawała ludziom cegłę i z cegły stawiała Wałecką.

W tej właśnie Karczycy roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego, który się różnił od osiemdziesiątego trzeciego nie więcej niż tym nowo powstałym osiedlem przy ulicy Wałeckiej, pomiędzy blokami stał chłopiec.

W obrazku zwyczajny, jakby się czuł do tej zwyczajności zobowiązany, bo takie były reguły gry konającego systemu. Rachityczne, niemiłosiernie podrapane nóżki obute miał w granatowe tenisówki na białej podeszwie. Idąc od nóżek w górę, na chłopca składały się jeszcze szare spodenki z małym emblematem zagranicznej firmy i biała koszulka, równie brudna, jak sterczące z niej chude ramiona zakończone dłońmi (bo czymże?), które poza naturalnymi funkcjami służyły też chłopcu do obgryzania paznokci.

Nóżki miał blade, jak babcia Marysia leżąca po śmierci w chałupie, i choć pod koszulką był równie blady, jak babcia, to ręce miał ogorzałe, brązowe – podobnie jak brązowy był podtrzymujący nad całością postaci idealnie okrągłą głowę kark.

Opisać twarz chłopca nie będzie mi łatwo, bo wykrzywiona była w grymasie wywołanym wydarzeniami sprzed chwili. Powiedzmy jednak choć tyle, że w stanie niewykrzywionym twarz dziecka przypominała coś jakby racuch – dobrze wypieczony, pucułowaty placuszek, upstrzony solidną garścią rdzawych rodzynek.

Powiedzmy jeszcze, że racuch miał oczy jasne, niebieskie – po ojcu – nad pękatymi wargami sterczał zadarty nos – piegowaty po matce – a całość tej postaci zamykała się na wysokości około stu trzydziestu centymetrów od ziemi stworzoną przez mamę chłopczyka pewną... no cóż – fryzurą.

Chłopiec nie lubił swojej fryzury, bo miał przez nią sporo kłopotów. A że kłopotów w życiu miał więcej niż czegokolwiek innego, to nieraz zbierał się, żeby mamie powiedzieć, że nie chce i tych kłopotów, i tej fryzury, i żeby choć jedno zabrała. Nie mówił nic jednak i nosił to coś całkiem dzielnie, bo bardziej niż o kłopoty dbał o swoją mamę.

Chłopiec miał siedem lat, a na imię było mu Wojtek. Mama mówiła do niego raczej Wojtuś, a tata to różnie, jeżeli już mówił. Krzysiek zaś, kuzyn chłopca, żartował sobie czasem, że częściej mówi do niego „ej, gnojku” niż jego prawdziwe imię, lecz chłopiec tego żartu nie lubił, tak jak nie lubił, gdy ktoś z taty żartował, bo taty nie należało złościć.

Wojtek miał pewien problem, a był on ważniejszy niż nogi, fryzura czy nawet podobieństwo do babci. Różnie się o tym mówiło – jedni mówili, że nie był lubiany, inni, że raczej był ciapą, a jeszcze inni, że był dziwny i miał przerąbane. I to przerąbanie, i to nielubienie, i to, że był ciapą podobno – to właśnie był problem chłopczyka. Powodów zaś tego wszystkiego było co najmniej kilka.

Po pierwsze więc, Wojtek był czubkiem. Co prawda on się z tym stanem nie utożsamiał, bo czuł się dość dobrze i nie rozumiał, dlaczego ktoś myśli, że gada z powietrzem. Przecież się nie da rozmawiać z kimś, kogo nie ma, no chyba że z Bogiem, lecz ten to i tak nie odpowie. Więc chłopiec się nie czuł wcale czubkiem, lecz czubkiem już był na osiedlu i basta.

Po drugie zaś, Wojtek był synem pedała. I tutaj słusznie spytacie, czy przynajmniej do tego się przyznał. No nie – mówię z góry, bo trochę popytał chłopaków z osiedla i teraz już wiedział, że musi to być jakaś bzdura, bo po co tatuś miałby pchać innemu panu siusiaka do tyłka. Nieraz się nawet szykował, by tatę o to zapytać, poprosić, czy może nie poszedłby na podwórko i nie wyjaśnił chłopakom, że siurek to do sikania jest, a nie do lizania czy tam wsadzania do pupy.

Nie spytał jednak, bo może i tata nie był już taki jak zimą, nie było „porządnego wpierdolu”, i nawet coś tata powiedział do mamy, że teraz już będzie inaczej, lecz Wojtek pamiętał dobrze, że lepiej nie pytać. Na samą myśl o „wpierdolu” wciąż popuszczał leciutko w majtki.

Po trzecie zaś i ostatnie, chłopiec miał pewien kłopot, coś jakby esencję kłopotów, co nie pomagało mu ani w byciu czubkiem, ani synem pedała. Bo Wojtek był takim kłopotem na nogach i – jak to chodzące kłopoty – błąkał się po świecie, ściągając na siebie przeróżne historie. Zupełnie jakby pojawił się nagle trzeci z tych dwóch czarno-białych panów, których w niedzielę oglądał w telewizorze, chociaż do dziś nie miał pojęcia, który to Flip, a który Flap. Zresztą jakie to ma znaczenie? Wystarczy, że on był tym trzecim i wszyscy wiedzieli, że mu na imię Wojtek.

A teraz stoi przed górą gliny. Ma mokrą twarz, nie zmoczył jej jednak deszcz, bo niebo było sztruksowe, tylko się spłakał – jak zwykle – bo płakanie miał gdzieś naturalnie wsadzone pomiędzy wdech oraz wydech.

Więc płakał przed snem, gdy leżąc skurczony w pokoju chciał bardzo zawołać do mamy, żeby go przytuliła, ale nie wołał, bo wiedział, że zamiast mamy przyjdzie tata i będzie krzyczał, a wtedy on skurczy się jeszcze bardziej i zniknie. Płakał więc w nocy, kiedy przebudzał się w mokrych spodniach od piżamy, lecz zamiast pójść do łazienki, by gdzieś ten wstyd schować, chował się w mokrym wstydzie do rana. Płakał też za dnia, gdy mu nie wyszedł rysunek, gdy nie chciał obiadu, gdy zwymiotował, gdy mama kazała mu sprzątać, a on sprzątać nie lubił, nie sprzątał więc i nie był posłuszny, i złościł się, był niewdzięcznikiem. Płakał, kiedy go Darek wołał z podwórka, by się pobawić, ale on nie chciał się bawić, choć mama kazała... Płakał, kiedy on na podwórko wyjść chciał, a Darek nie miał ochoty. Płakał dość często, a powód zawsze był względny.

Więc płakał i teraz, u stóp Góry Wariata, bo tak na tę górę gliny mówili. Oddychał zaś przy tym ciężko, jakby próbował zdmuchnąć tę chwilę.

Nie powiem wam, skąd ten płacz tym razem, bo nie chcę, żebyście żałowali Wojtka już na początku historii. Chłopiec bowiem nie lubił, gdy ktoś go żałował, był przecież mężczyzną – jak tata, a jego tata: „Nie potrzebuję, kurwa, waszej litości”. Powiem wam tylko, że wszystko się mogło potoczyć inaczej, a nawet powinno, bo chłopiec się otarł o sławę. No, prawie się otarł, lecz zamiast się otrzeć, to znów się wygłupił, i przez to miał teraz kłopoty.

Góra zaczęła pustoszeć. Z jednego okna ktoś krzyknął, że obiad, a wtedy już wszyscy ruszyli do domu, bo przecież jak jeden ma obiad, to reszta tak samo, nie warto więc czekać, aż krzykną po ciebie specjalnie.

Wojtek starł z brody smarki i ruszył do domu – do Dwójki. Starał się zlać jakoś z tłem, razem z gliną, co nie powinno być takie trudne, bo sam był w tej glinie – był z gliny.

Do przejścia miał jakieś trzysta metrów, lecz przecież był w wieku, w którym system miar i wag żyje swoim życiem, do domu więc wciąż miał daleko. Potwornie chciał zniknąć, żeby go nie było, ale nie umiał, i chociaż mruczał pod nosem zaklęcia, to nie dość, że zniknąć nie potrafił, to miał już wrażenie, że z każdym krokiem jaśnieje i wszyscy go widzą wyraźniej.

I maszerował tak – jasny jak lampa – choć w kloszu z tej gliny, i nie śmiał spojrzeć na boki, żeby go nikt nie wypatrzył. Dwójkę miał blisko, już prawie był w domu, lecz nagle dogonił go głos, a on się o ten głos potknął. Znów leżał na ziemi.

– Wojtek... Wojtek! No, ty... zaczekaj!

Ten głos należał do Darka. Darek był rówieśnikiem Wojtka, najlepszym – jedynym – kolegą. Byli do siebie podobni: obydwaj nijakiej budowy ciała, obydwaj gapili się w niebo bez celu, obydwaj kopali też piłkę i żaden z nich tego nie potrafił.

Byli kolegami, co Darek często podkreślał, a na kolegów zawsze można liczyć – co również podkreślał nierzadko. Lecz to podkreślał już taką cieńszą kreską, uboższą w odwagę, mniej zdecydowaną chyba, bo parę chwil temu, gdy chłopcy zrzucali Wojtka z Góry, a on szukał gdzieś swego kolegi, na którego przecież mógł liczyć, to Darek mu zginął gdzieś i się zapodział, i nie pomógł.

Lecz Wojtek nie miał pretensji, nie mógł mieć do najlepszego kolegi. Bo Darek mógł się przestraszyć – tak myślał, a może nie uciekł, a może się potknął zwyczajnie i przez to nie zdążył z pomocą. Nie rzucał w niego jednak piachem, nie kopał, kiedy spadał z Góry, więc tak – musiał być jego kolegą, bo nadal nie zrobił mu krzywdy. A tylko kolega nie krzywdzi.

– No, czekaj...

Szli razem bez słowa, a droga do domu zrobiła się krótsza. Jeszcze tylko przeprawa przez most z budowlanych desek na tym wiecznym błocie, które miało zostać parkingiem. Później obok budynku Spółdzielni – wąskie betonowe przejście, wciśnięte w tym tasiemcowym bloku, jak jakaś pułapka na myszy. Jeszcze mała chwila i będzie pod drzwiami.

– O..., Pele! – Zamarli. – Się w czoło nie kopnij. – Wysoki chłopiec rechotał.

Andrzej wyglądał bardzo groźnie, gdy stojąc tak z grupką goryli, splatał szerokie ręce na piersiach.

– Do taty się idziesz pożalić? Pedałka? – Stał chwilę, popatrzył, a potem machnął na nich ręką. Odwrócił się, odszedł.

– Co, nie wiesz? – Sztorcował jednego ze swoich, który odważył się jakoś nie wiedzieć. – Wszyscy wiedzą. Organista mówił... – Tu Andrzej się chyba zniechęcił. – Nieważne... Na obiad idę, na razie. – Głos ginął gdzieś dalej, odchodził.

Chłopcy zaś nie czekali, czy Andrzejowi nie przypomniało się, co mówił organista, i teraz nie zapragnie wrócić, by im to powiedzieć. Puścili się pędem przed siebie. Przebiegli przez przejście, skręcili w lewo, po kilku metrach byli pod klatką Kochańskich, a Darek pożegnał się i pobiegł do bloku obok, w którym mieszkał.

Wojtek zaś, miast uciec po schodach na górę, schować się, zniknąć naprawdę, na dobre, stał wciąż nieruchomo i patrzył.

Niebo wciąż było sztruksowe, lecz na krawędzi horyzontu majaczyły chmury – coś na kształt kołdry zwiniętej w rulon. Nie było złudzeń, kołdra rozwinie się lada moment, a słońce zniknie na resztę dnia. Inni pewnie wierzyli, że kołdra będzie śnieżnobiała, więc chociaż bez słońca, to źle raczej nie będzie. Wojtek już jednak wiedział, że będzie brudnoszara i że zakryje Karczycę czymś lepkim i obrzydliwym.

I kiedy tak patrzył, podjął decyzję. A może podjął ją już wcześniej, lecz teraz dopiero to poczuł, bo w brzuchu coś mocno wybuchło, więc kucnął, a potem wstał, złapał klamkę. Kręciło mu się w głowie, omal nie zwymiotował, więc postał tak chwilę, pomyślał. A potem spojrzał na spodnie, czy nie ma na nich mokrej plamy, a że nie było, to uznał, że skoro się nie zsikał na myśl o tym, to jest już gotowy, i poszedł.

Tak właśnie powstała ta myśl, ta decyzja w chłopczyku, mierzona brakiem plamy na spodniach. Ta myśl, żeby spytać ojca... Szedł w górę po schodach i myślał, że zrobi to: dziś przed nim stanie, nie zsika się, spyta dlaczego... dlaczego jest głupim pedałem.

Nie mogłem nic zrobić... Wybaczcie.Anioł I

GŁUPI PEDAŁ

27 CZERWCA, ŚRODA, WIECZOREM

Kochańska od rana siedziała w ziemniakach. Dłubała im nożem w czarnych oczach, ścierała na tej starej tarce, a potem stała z patelnią, pociła się razem z kuchnią i klęła: że jej się tych placków zachciało, że Zenek cholerny, przez niego patelnia cholerna, bo stara – miał kupić, że wszystko cholerne i że się przypala, i nawet ten Wojtek cholerny, bo wraca bez klucza, jak zwykle, i ona się musi odrywać od garów, żeby chłopaka wpuścić.

Gdy jednak drzwi się otwarły, stanęło w nich to, co zostało z jej dziecka, które przecież wychodziło nie takie brudne, w koszulce koloru śnieżnobiałego, z którego była tak dumna, ściągając pranie ze sznurka, do tego bez błota na twarzy, bez krwi na brodzie i bez tej gliny w uszach... Placki gwałtownie gdzieś spadły w rankingu problemów.

Chłopiec nie płakał. Wolałaby, żeby płakał, bo wtedy by było normalnie, bo byłby do siebie podobny, a on tylko sprawiał wrażenie, jakby mu było obojętne, jakby zwyczajnie spadł z drzewa czy potknął się o krawężnik i stłukł tylko mocniej kolano. Ona jednak wiedziała, że płacze, że szlocha, że strumień gdzieś płynie, zalewa go, wciska się w każdą szczelinę.

Nie było na co czekać. Wojtuś był w wannie, ubrania już w pralce, a ona gąbką – zieloną – tą, która miała „fajne farfocle, mamusiu”, ścierała z niego centymetr po centymetrze, klatka po klatce, wspomnienia popołudnia, o które nie chciała go pytać. Może nie chciała, a może wiedziała, że pytać nie warto, że nie odpowie. A może nie miała czasu, bo się spieszyła, bo przecież to góra godzina, gdy Zenek wróci z dyżuru. Wieczór był blisko, zbyt blisko.

* * *

Było przed dziewiętnastą, a Zenek zalegał w fotelu. Wpatrywał się w ekran zenita i czekał na „Dziennik”. Wojtek siedział przy ojcu, po drugiej stronie ławy, i mówił, że czeka na „Dziennik”, jak tata.

Irena dymiła żelazkiem. Zerkała na nich przez parę, lecz bardziej na Wojtka, bo jakiś był pobudzony, napięty, jakby się zbierał do skoku przez przepaść, a jej się zdawało, że przepaść jest tu – w tym pokoju.

I chociaż ten wieczór podobny był do wielu innych wieczorów, bo przecież zalegli bezpiecznie, jak rzeczy w przechowalni bagażu, odłożone na miejsca, z dala od siebie, tak żeby nie kusić, nie drażnić, nie prowokować, to pomyślała: „Ten wieczór nie będzie jak inne”.

– Weź włącz telewizor. – Zenek nie patrzył na syna, obracał w palcach niedopałek.

Chłopiec w trzech krokach był przy meblościance i wcisnął wytarty guzik. Za oknem niebo wyżymało brudną kołdrę, lecz on już tego nie widział. Niczego nie widział, prócz ojca. Powrócił na miejsce i czekał, z pewnością na coś czekał, a matka widziała czekanie, czekała więc razem z chłopczykiem.

* * *

Wojtek bardzo lubił oglądać „Dziennik”. Pokazywali tam zawsze, ile jest złego w zagranicy, bo to albo strajki, to jakieś tam wojny, to ktoś kogoś zabił, to jakaś powódź, trzęsienie czy coś tam gorszego, a tylko tu, w naszym kraju, bezpiecznie było, spokojnie. A kiedyś w „Dzienniku” jeden ważny pan mówił, że Polska pod sztandarem Partii Robotniczej rozkwita, więc Wojtek już w ogóle się cieszył, że mieszka tu, w Polsce, bo lubił ogromnie, jak wszystko na wiosnę kwitnie.

Więc kiedyś powiedział tacie, że bardzo się cieszy, że nie są w tej Ameryce, bo tam ciągle kłopoty, a przecież tu, w Polsce, wszyscy szczęśliwi są i nie ma kłopotów, tylko ta partia robotnicza i spokój. Tata nie odpowiedział mu wtedy, lecz spojrzał na niego z powagą, ze smutkiem jakimś, że pierwszy raz w życiu Wojtuś się poczuł ważny.

Oglądał więc teraz ten „Dziennik”, ale nie słyszał, co mówią, nie widział ekranu, bo zbierał siły. Wziął oddech, potarł nos, oblizał usta i stanął nad przepaścią. Spojrzał na mamę po drugiej stronie przepaści, przy desce do prasowania, a ona spojrzała na niego. Spojrzenia spotkały się i chyba wszystko stanęło, lecz chłopczyk nie miał czasu na stanie, bo czas był najwyższy, by spytać. Więc skoczył...

– Tato, dlaczego jesteś głupim pedałem?

Ojciec był bardzo szybki, lecz mama szybsza. Wojtek nie wiedział, że zdążyła jeszcze pomyśleć „no, czułam to...”, wiedział jednak i znał to, bo dobrze pamiętał... Widział, jak mama pojawia się znikąd, jak obejmuje go, przyjmuje ciosy na siebie.

„Dawno nie było porządnego wpierdolu...” – myśli Wojtek.

– Dawno nie było porządnego wpierdolu? – Zenek szarpie Ireną, ciągnie za ramiona, podnosi ją na wpół zgiętą z podłogi, znowu przewraca mocnym ciosem. Warczy tymi słowami, nie wiedząc, że chłopiec już o tym pomyślał.

Trwa to krótko, jak pojedynek w westernie, co leciał w soboty wieczorem. Kilka szybkich ciosów, kilka szarpnięć ciałem i nagle ojciec prostuje się, wychodzi, znika w kuchni.

* * *

Mama była cichutko, jak komandos, którego Wojtuś widział kiedyś w filmie. Był z niej bardzo dumny, lecz wolał nic teraz nie mówić. Zerkał na ojca. Przez moment myślał, że tata znów siądzie w fotelu, bo zaczynały się wiadomości sportowe, a tata tak lubił sport. On jednak tylko złapał kurtkę, zgarnął coś z szafki w przedpokoju i trzasnął drzwiami na klatkę.

Chłopczyk dygotał cichutko i wpatrywał się w telewizor, w którym łysy pan w okularach opowiadał o jakimś starym bokserze, który się nazywał Kulej i miał mówić o nadziejach polskiego pięściarstwa.

Wojtuś oglądał raz z tatą boks w telewizji, to była olimpiada, chyba w tym Związku Radzieckim, o którym tyle mówią w „Dzienniku”. Pamiętał, jak wtedy tata tłumaczył mu, że w boksie najważniejsze są trzy rzeczy: szybkość, odporność na ciosy i praca nóg. Spojrzał na mamę. Czy mama byłaby dobrym bokserem? Na pewno jest bardzo szybka – była przy Wojtku przed tatą. Jest bardzo odporna na ciosy, bo właśnie próbuje się podnieść. Pytanie tylko, czy ma dobrą pracę nóg? Zapyta ją o to, lecz później.

Podszedł do okna i odchylił firankę. Niebo zaczynało schnąć i ponownie ubierać się w sztruksy. Odwrócił się i ruszył do mamy, bo ta, jęcząc cichutko, próbowała się dźwignąć na nogi, a on był dobrze wychowanym chłopcem, więc musiał jej pomóc. Nim jednak zdążył dojść, mamusia upadła ponownie.

Szwy pękły. Wojtek zwymiotował na siebie. A potem zaczął krzyczeć i krzyczał, dławił się resztką ziemniaków, i płakał.

– Idź do Sobczakowej...

Pobiegł po schodach do góry, a przed nim krzyk, a za nim smród wymiocin.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: