- W empik go
Pułapka na minotaury - ebook
Pułapka na minotaury - ebook
Wyobraź sobie...
Wyobraź sobie, że przeczytana książka może zmienić Twój świat. Dosłownie.
Wyobraź sobie, że Aleksander Macedoński zginął pod Cheroneą, nim zdążył czegokolwiek dokonać.
Wyobraź sobie, że nie wszyscy mijani na ulicy ludzie należą do naszego gatunku.
Wyobraź sobie, że popularne portale aukcyjne pełne są przedmiotów przeklętych.
Wyobraź sobie, że klątwa umierającego potwora realizuje się podczas drugiej wojny światowej.
Jest jeszcze wiele zjawisk do wyobrażenia. W tym zbiorze znajdziesz krótki ich przegląd.
UWAGA: Wymagana umiejętność czytania.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-951802-0-0 |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
dla Hani
Od chwili gdy usłyszałem o apokryficznym opracowaniu mitów greckich pióra niejakiego Chryzostoma z Pergamonu, poczułem, że muszę je przeczytać. Brzmi strasznie pretensjonalnie – trochę w stylu księcia, który usłyszawszy o śpiącej królewnie na szczycie szklanej góry, od razu rusza, kładąc na szali swoje życie, by zdobyć piękną nieznajomą, mimo iż za całą wskazówkę ma niewiele ponad plotkę o jej istnieniu. Piękna nieznajoma może zaś znienacka okazać się czterdziestoletnią pryszczato-ospowatą zrzędą, która przez dysfunkcję powierzchowności i charakteru nie mogła w inny sposób znaleźć kandydata do swej ręki. Trochę podobnie było ze mną. Liczyłem się z faktem, że książka może się okazać mitem albo jakimś zbiorem niedorzecznych hipotez w guście von Daenikena, ewentualnie zbiorem parodii mitów.
Przyjaciel, który mi o tym zbiorze opowiedział, sam go nie czytał, twierdził jednak, że mógłby mnie zaprowadzić do miejsca, gdzie był przechowywany. Zażartowałem, że pewnie ma na myśli Bibliotekę Kongresu, lecz zaprzeczył z powagą i oświadczył, że miejsce to znajduje się niedaleko starego rynku. Jest to prywatna kolekcja. Wieść niesie, że dostęp do niej można uzyskać przez znajomości z odpowiednimi osobami. Niestety, mój przyjaciel nie był taką osobą, a nawet żadnej z nich nie znał. Jako zaprawiony w bojach antykwariusz wiedział tylko o istnieniu miejsca, które dla niego było swoistym Eldorado.
Początkowo próbowałem ugasić pragnienie bagatelizowaniem całej sprawy. Wmawiałem sobie, że to nie żaden biały kruk Chryzostoma, lecz tylko rzadko drukowany tom Frazera czy jeden z ocalałych egzemplarzy przeklętej pamięci von Junzta. Nieznany fragment znanej mi pozycji, w której autor powołuje się na Chryzostoma z Pergamonu, tak jak mój przyjaciel powołuje się na tajemniczego kolekcjonera.
Niestety, gorączka złota nie opuszczała mnie. Myśl o chryzostomowej księdze stała się moją obsesją. Niczym zakochany myślałem jedynie o tym, jak dostać w ręce pożądany tom. Myślałem o nim, idąc do pracy, jedząc, pijąc, myjąc zęby. Gorączkowo zastanawiałem się nad sposobem dotarcia do tej bibliofilskiej ziemi obiecanej, kto mógłby mi podpowiedzieć, jak tego dokonać, kto zna kogoś, kto poręczyłby za mnie i zaprotegował mnie u tajemniczego kolekcjonera.
Dość rzec, że po długich miesiącach, które przeradzały się w lata, nadszedł dzień, gdy otrzymałem oficjalną zgodę tajemniczego kolekcjonera na odwiedzenie go i zapoznanie się z pożądanym przeze mnie woluminem z jego biblioteki.
Kamienica, w której mieścił się wyśniony mój raj książkowy, była niewyróżniającym się budynkiem wpuszczonym w strumień fasad jednej ze staromiejskich uliczek. Powłoka chmur naciągnięta na miasto przepuszczała szare, smutne światło nie dodające uroku wąskiej ulicy wybrukowanej szarym granitem i flankowanej niezwykle wysokimi budynkami. Skrzydła bramy były niespecjalne szerokie, lecz wysokości miały dobrze ponad dwa i pół metra, przez co wydawało się, że mieszkają tam jakieś istoty nadludzkie, smukłe i zawsze spoglądające nad naszymi głowami. Na korytarzu pachniało starym drewnem, chłodem i cieniem. Przywodziło to na myśl gotycką katedrę lub tamten stary kościół odległy od kamienicy o dwie przecznice. Wysokość pięter również kojarzyła się z katedralnymi nawami, gdyż skryte w mroku stropy bardziej się przeczuwało, niż można je było zobaczyć. Wstąpiłem na drewniane schody, które skrzypiały w szkielecie z ażurowej stali. Odruchowo zacząłem liczyć stopnie – nim dotarłem do drugiego piętra, przebyłem ich czterdzieści osiem.
Kamienica była zbudowana tak, że w każdej klatce schodowej na każde piętro przypadało jedno duże mieszkanie. Drzwi do tych mieszkań powielały nieludzką proporcję drzwi wejściowych, jednakże umieszczenie klamki i judasza na wysokości ludzkich możliwości nadawało im groteskowy wygląd, którego nabrałyby drzwi w naszych domach, gdyby się naraz wprowadzili do nich hobbici. Nacisnąłem bakelitowy przycisk dzwonka, oczekując suchego bzyczenia dopełniającego atmosfery starej kamienicy. Zamiast tego usłyszałem dobiegający z głębi mieszkania stłumiony dźwięk rurowego dzwonu. Po kilku chwilach otworzył mi starszy człowiek w stalowoszarym swetrze, z bródką strzyżoną w szpic i w okularach o małych owalnych szkłach. Wysokie pobrużdżone czoło i szpakowate włosy upodabniały go do Sienkiewicza lub Reymonta. Wiedział, kim jestem, więc przerwał mi kwiecisty wstęp z elementami autoprezentacji i wprowadził do mieszkania.
Już od przedpokoju wyczuwało się, że cały dom podporządkowany jest dwom aspektom: lekturze i ciszy. A właściwie jednemu – lekturze. Cisza stanowiła po prostu warunek niezbędny dla właściwej lektury. Stare mieszkanie z secesyjnymi ciężkimi meblami i grubymi dywanami było wyciszoną i dobrze wentylowaną oprawą dla skrywanych w nim woluminów.
Gospodarz zaprosił mnie do salonu, gdzie posadzony zostałem w fotelu, a w ciągu kilku minut także poczęstowany gorącą herbatą i ciastkami. Po paru zdaniach ogólnej treści gospodarz przeszedł do sedna, pytając o powody, mojego zainteresowania Chryzostomem. Przez chwilę poczułem tremę uniemożliwiającą sformułowanie klarownej odpowiedzi. Bo jak też można zawrzeć w jednym zdaniu całą pasję, która napędzała moje działania?
– Interesuję się mitami.
Zdanie to zabrzmiało pusto i głucho w tej świątyni książek. Gospodarz odstawił filiżankę i popatrzył na mnie z uwagą. Równie dobrze mogłem się wprosić do Vladimira Horowitza, by powiedzieć mu, że lubię słuchać gry fortepianowej.
(...)Kolibry w labiryncie
Olbrzymi marmurowy łuk z popiersiem patronki akademii, Hypatii z Damaszku, nakrył ich chłodnym cieniem. Dawid odwrócił się gwałtownie i warknął:
- Nie twierdzę, że Marek narzygał ci na dywan w pokoju, tylko że walnie się do tego zdarzenia przyczynił. Gdyby trzymał język za zębami, to sympozjon odbyłby się kameralnie i bez zakłóceń. A tak było jakieś trzysta osób i zgodnie z rozkładem prawdopodobieństwa ktoś musiał nie zdążyć do sanitarionu! Byłoby nas mniej, nie byłoby problemu!
Marek obdarzył go jedynie pełnym pogardy i wściekłości spojrzeniem, natomiast Olivia Aksa, trzecia i ostatnia osoba tej grupy, zaoponowała:
- Nie możesz go winić. Przecież nie roztrąbił tego na prawo i lewo. Marek, jak to było?
- Nie rozmawiam z nim – uciął Marek.
- Ale to ja pytam i mnie odpowiedz – odparła Olivia.
- Janus spytał mnie na wykładzie, cytuję: „czy coś organizujecie w kalendy”, a ja kiwnąłem głową, że tak. Nie zapraszałem go. Równie dobrze Dawid mógłby sobie robić wyrzuty, że ich wpuścił, w końcu to on był wtedy przy drzwiach.
- Nie musiałeś mu potwierdzać. Przecież wiesz, że to herszt bandy opojów. Ciągnie wszędzie, gdzie leje się coś mocniejszego. Twoje skinięcie głową było jak machnięcie skrzydeł kolibra w tej teorii.
- Jakiego kolibra? Co ty opowiadasz? – zdumiała się Olivia.
- Popisuje się – burknął Marek. – Niedawno w jednym z artykułów poświęconych analizie klimatu przedstawiono teorię wpływu małych zdarzeń na zmiany wielkoskalowe. Tak jak kamyczek w górach wywołuje lawinę, tak samo tajfun nad Kitajem wywołany zostaje przez trzepotanie skrzydełek kolibra w Euergetei. Ale moje przytaknięcie było jak ruch tych skrzydełek, a ty machnąłeś zapraszająco wielkim skrzydłem drzwi!
- Och, dajcie spokój! – przerwała Olivia. – Janus mógł się przecież i tak dowiedzieć skądinąd, a nawet mógł usłyszeć odgłosy, przechodząc pod oknem. Możliwości było wiele. I niekoniecznie musiały prowadzić do zniszczenia dywanu. Powiedzcie lepiej, jaki mamy pierwszy wykład.
Zatrzymali się przy wejściu do budynku akademii.
- Analiza historyczna – mruknął Dawid.
- No to gleba – westchnęła Olivia. – Antonatos rozsmaruje nas jak powidła.
Profesor Hippiasz Antonatos wszedł za katedrę jak zwykle sprężyście. Sześćdziesiąt lat nie ugięło jego kolan ani pleców. Jedynie siwizna i optikos o grubych szkłach świadczyły, że profesor jest człowiekiem z krwi i kości, a nie półbogiem historiografii ze spiżu i pergaminu. Zlustrował pobieżnie twarze studentów zgromadzonych w teatralnie ukształtowanej auli i bez zbędnych wstępów rozpoczął wykład.
- Proszę państwa! Temat dzisiejszych zajęć według skryptu brzmi: „Pierwsza faza podbojów Attalosa”. Sądzę, iż byłoby bezsensownym marnotrawieniem czasu, gdybym teraz wykładał wam treści podstawowe, godne podręcznika szkoły średniej. Podobnym marnotrawstwem byłoby przytaczanie tu obszernych fragmentów prac, które możecie – i powinniście – znaleźć w naszej bibliotece. Chodzi o pozycje... – profesor zawiesił głos i przesunął na nosie szkła, by móc odczytać coś z kartki leżącej na katedrze – ...od czterdziestej do sześćdziesiątej piątej z listy podanej na początku trymestru. Słyszę wasze chóralne westchnienia, ale te pokazy scen zbiorowych zostawcie sobie na inne przedmioty, na przykład melpologię. Mówiłem i będę do znudzenia powtarzał, że wykłady nie służą temu, żeby powtarzać na głos to, co można przeczytać w literaturze powszechnie dostępnej. Jestem tu, żeby powiedzieć wam o rzeczach, które jeszcze się tam nie znalazły, a o których warto wiedzieć, czy to w celu zrozumienia reszty materiału, czy dla zabawienia towarzystwa anegdotkami, gdy na sympozjonie nastąpi chwilowa przerwa w przepływie alkoholu.
Zgodnie z profesorskim zamierzeniem sala zareagowała spontanicznym śmiechem. Zamierzał to podtrzymać, nie rezygnując z ironii i sarkazmu wobec słuchaczy. Niewiele rzeczy sprawiało mu tyle złośliwej radości co studenci śmiejący się z samych siebie.
- Łagodnie wprowadzę w temat tych, którzy ostatnie dni wolne spędzili w akademiku Parnas. Tak, tak, historia najnowsza nie jest mi obca, mam tylko nadzieję, że dla was nieobcą stanie się antyczna. Zatem przypomnę, że Attalos był synem Filipa II Macedońskiego i jego drugiej żony Kleopatry. Był drugim synem Filipa: pierworodnym był Aleksander, syn z pierwszego małżeństwa. Ewentualny konflikt o następstwo tronu rozstrzygnął się sam, i to przed narodzeniem Attalosa, gdy Aleksander zginął w bitwie pod Cheroneą, dowodząc jazdą macedońską. Attalos uczestniczył w wyprawie Filipa do Azji Minor, a wkrótce po śmierci ojca wyruszył na swoją pierwszą wyprawę. Nie cechował jej jakiś wyjątkowy rozmach, oczywiście w porównaniu z późniejszymi – hinduską i kitajską. Pierwsza skończyła się podbojem całej Azji Minor, aż po Armenię. Podczas niej miało miejsce pewne zdarzenie w mieście Gordion nad Sangarem, na granicy Frygii i Galacji, zainteresowanych odsyłam do globusa... Była tam świątynia Zeusa, co samo w sobie nie stanowiło osobliwości w mieście frygijskim. W świątyni znajdował się jednak osobliwy dar wotywny: zwykły wóz z jarzmem dla pary wołów. Albowiem w czasach niepokojów i zamieszek wyrocznia orzekła, że pokój przyniesie król, który wjedzie na agorę zwykłym wozem. Otóż przypadkiem kilka dni później przybył w ten sposób niejaki Gordios. Oczywiście został królem, a miasto przyjęło jego imię. Wóz, którym wjechał niejako na tron, został zawieszony w świątyni. Gordios okazał się dobrym archontem, ale zręcznością chyba nie grzeszył. Zresztą rzadko się zdarza, że dobry organizator jest zarazem tak zwaną złotą rączką. W każdym razie jarzmo jego wozu było przymocowane do dyszla tak beznadziejnie poplątanym kawałkiem sznura, że postanowiono cały ten wotywny dar powiesić w komplecie. Dobrze, że udało się chociaż wyprząc woły... Trzeba było jednak jakoś uzasadnić ten dowód nieudolności manualnej, wymyślono więc taką legendę, że ten, kto rozwiąże węzeł, zdobędzie władzę nad Azją. Na wszelki wypadek nikt o tym nie raczył powiadomić innych narodów azjatyckich – byliby wtedy może bardziej skłonni bronić Gordionu przed najeźdźcami... Attalos miasto zdobył i gdy oprowadzano go po nowych nabytkach, wstąpił był do rzeczonej świątyni. Jak każdy turysta zapytał grzecznie o wóz, a kiedy usłyszał całą opowieść, oczywiście postanowił zająć się supłem. Po kliku chwilach mocowania się zrozumiał, że nie da sobie z nim rady. Aby nie zostawiać nierozstrzygniętych kwestii, dobył miecza i już brał zamach, gdy kapłan powiedział mu, że sam sobie zamknie drogę do chwały. Zdziwiony Attalos popatrzył na niego jak na człowieka niespełna rozumu: kapłan musiał być hojnie obdarzony czelnością, skoro w ten sposób zwrócił się do wodza zwycięskiej armii, który w dodatku trzyma w ręce ostry przedmiot. Attalos jednak nie zadał ciosu, nie przeciął ani węzła, ani kapłana, i zażądał wyjaśnień. Kapłan wytłumaczył mu, że pojęcie „rozwiązać” oznacza „zmienić, nie powodując zniszczenia”. Sami przyznacie, że zachowanie kapłana pachniało skłonnościami samobójczymi. Attalos nie był okrutnikiem, jak na swoje czasy. Podkreślam: jak na swoje czasy. Ówczesna mentalność była zgoła odmienna i to, co dziś uważa się za bezwzględność i brutalność, naonczas było czymś zwyczajnym i akceptowanym. Attalos zaskoczył wszystkich i nie zabił kapłana. W ten sposób znalazł się w niedogodnym położeniu, dał bowiem do zrozumienia, że podejmie próbę rozwiązania supła. W przypadku porażki morale armii mogłoby ucierpieć. Na rozcięcie węzła było już za późno, a rozwiązanie starego sznura zdawało się ponad ludzką możliwość. Attalos wyprosił tedy wszystkich ze świątyni, a mówiąc kolokwialnie, lecz zdecydowanie trafniej – wyrzucił na ulicę. Zamknął się w świątyni i siedział tam do świtu. Pewne zahaczające o grafomanię, poetyckie przekazy o tamtej chwili wspominają, że wschodzące nad Azją słońce rozbłysło najpierw na jego spiżowym hełmie, a następnie oświetliło w zachwycie jego ręce: w prawej dzierżył jarzmo, a w lewej kawałek powroza. Udało mu się...
Studenci siedzieli w milczeniu. Niektórzy nawet coś notowali.
(...)Nowy instrument cesarza
Wiele już razy pytano mnie o tamten pamiętny koncert w Carnegie Hall, który przeszedł do historii muzyki, choć nie tak, jakbym sobie tego winszował. Nazywają mnie akuszerem największej rewolucji w muzyce od czasu neolitu, ale marny ze mnie akuszer, skoro w pierwszej chwili po urodzeniu upuszczam dziecko na podłogę, przerażony jego brzydotą. Zacznę jednak od początku.
Załatwiałem sprawę jakiegoś małego koncertu upamiętniającego pięćsetlecie nabycia praw miejskich przez Konopište, małe miasteczko w połowie drogi między Brnem i Ołomuńcem. Czuło się tu już atmosferę środkowo-wschodniej Europy z jej czarującym krajobrazem, intensywnymi zapachami jesieni i prymitywną architekturą, stanowiącą spuściznę socjalizmu niczym formacje morenowe pozostałe po lodowcu
Wizyta w ratuszu była krótka i treściwa. Starosta i sekretarz komitetu gminy rozmawiali dość płynnie po niemiecku. Cała reszta świty, sądząc z zachowania – wręcz przeciwnie. Skądinąd wiem, że u nich mawia się „siedzieli jak na tureckim kazaniu”. To ma coś wspólnego z historią ‒ Imperium Osmańskie było zdaje się ich dosyć bliskim i kłopotliwym sąsiadem.
Z ratusza wpadłem wprost w nieco duszny, wczesnowrześniowy wieczór. Słońce zachodziło za pofalowany wzgórzami horyzont Morawskiego Krasu, a moje audi tkwiło uwięzione między jakimś słupkiem osadzonym w chodniku a rozklekotanym golfem drugiej generacji, wzbogaconym o instalację paliwową na LPG, co rozpoznawałem już po charakterystycznym korku. Instalacje LPG były tak popularne w tej części kontynentu, że gdy zobaczyłem kiedyś białego mercedesa klasy S tankującego przy wyodrębnionym dystrybutorze, nawet mnie to nie zdziwiło. Lekko tylko rozbawiło. No ale teraz nie było mi do śmiechu. Do hotelu miałem kilka kilometrów, a walizkę w bagażniku i w żadnym razie nie zamierzałem rezygnować z samochodu tego wieczora.
Zawróciłem do ratusza i wytłumaczyłem, o co mi chodzi. Z łamanej niemczyzny recepcjonistki uzupełnianej łamaną angielszczyzną dowiedziałem się, że to samochód jakiegoś Pavla, któremu starosta udostępnia jakiś budynek w oficynie, chyba kotłownię, na amatorskie muzykowanie. Z delikatnego zażenowania i bezradnych gestów zrozumiałem, że chodzi o kogoś w rodzaju wiejskiego głupka. Zaraz wezwała sekretarza gminy, żeby mi pomógł. Sekretarz był jeszcze bardziej zażenowany, przepraszał i nalegał, bym chwilę zaczekał w hallu, a on załatwi sprawę.
Nie wiem, co mnie w tamtej chwili napadło. Może to było dotknięcie daimoniona, jakby chciał Sokrates, może natchnienie Ducha, gdyby odwoływać się do chrześcijaństwa, amr, jakby powiedzieli wyznawcy Proroka, a Castaneda nazwałby to impulsem Mocy. Nagle wydało mi się niemożliwe, żebym został tu z recepcjonistką, która już proponowała mi filiżankę kawy. Wyszedłem za sekretarzem, jakby towarzyszenie mu było sprawą najwyższej wagi. Dogoniłem go na jakimś osobliwie dużym, betonowym parkingu za ratuszem. Zdziwił się. Próbował mnie odesłać, ale zacząłem go przekonywać, że jeśli nic mi nie grozi ze strony tajemniczego pana Pavla, to chyba mogę zobaczyć i usłyszeć prawdziwego naturszczyka muzyki morawskiej. Początkowo sekretarz protestował, twierdził, że byłoby to niewłaściwe i wręcz mogłoby zaszkodzić moim uszom, lecz w końcu, widząc mój upór, ugiął się i machnął ręką.
Rzeczywiście budynek stanowił dawną kotłownię, która kiedyś ogrzewała starą fabryczkę, przyczajoną w mroku nad torami kolejowymi. Parking był, jak mi to wyjaśnił sekretarz, starym placem na węgiel, a ponieważ kotłownia przez pewien czas obsługiwała także ratusz, więc gdy fabryka upadła, kotłownia i plac przeszły pod zarząd miasta. Teraz czerpali ciepło z instalacji miejskiej, a plac i kotłownia stały niewykorzystane. Słabo oświetlony plac stał się atrakcyjnym miejscem dla ciemnych interesów, został więc ogrodzony i zamknięty. To wyjaśniało, dlaczego Pavel zostawiał samochód przed siedzibą magistratu. Sekretarz zapewniał, że zablokował mnie nie ze złośliwości, lecz po prostu w roztargnieniu nie pomyślał, że z powodu słupka nie będę w stanie cofnąć i wyjechać. Nie zdążyłem zapytać, po co władze miasta osadziły ten słupek w chodniku, bo z ostatnimi promieniami słońca weszliśmy do kotłowni.
Nie wiem, jak wam to opisać. Każda osoba wrażliwa na muzykę ma chyba takie doświadczenie. Muzyka, która wywołuje fizjologiczne reakcje. Gdy dreszcz przechodzi po plecach, włosy się jeżą, palce rwą powietrze w spazmie rozkoszy. Pamiętam do dziś te pierwsze melizmaty „O, Jerusalem”, gdy słuchałem na żywo Sequentii w świetle witraży flamboyant w katedrze w Moulins. Pamiętam wrażenie totalnej immersji gdy Kronos Quartet zagrał piąty kwartet Philipa Glassa na festiwalu w Trieście. Nie zapomnę chwili, gdy Brendan Perry w czasie prywatnego spotkania u siebie, jeszcze w Quivvy, zagrał szkic do swojego niedokończonego utworu i zjeżył się każdy włos na moim ciele, a uczucie rozerwania rzeczywistości i otwarcia nowego wymiaru stało się eksplikacją słów świętego Łukasza: „i otworzyło się niebo”. Działo się coś nadnaturalnego. Ale wszystko to było niczym w porównaniu do tego, co usłyszałem tamtego wieczoru w morawskiej kotłowni.
To było jak operacja na otwartym mózgu, gdy w jednym błysku synestezji stajesz się ogniem świadomości zatopionym w oceanie doznań. To było jak stworzenie świata. Zupełnie nowego wszechświata, uporządkowanego kosmosu pełnego rzeczy strasznych i cudownych, wszystkich zaś nowych i nienazwanych. To była Ainulindale, muzyka Ainurów, tak jak ją Tolkien tylko mógł przeczuwać – partytura innego świata, wypełniona nieznanymi nutami. W ciemności straciłem orientację, nie wiedziałem, czy jeszcze jestem cieleśnie na ziemi, czy już w duchowej katedrze dźwięków, których polifonia wydawała się bardziej konkretna od materii. Z każdym krokiem w głąb ciemnego korytarzyka prowadzącego do głównego pomieszczenia wchodziłem coraz dalej w świat modulowanych dźwięków i ich subtelnych przesunięć w echa, pogłosy i wibrata rozgrywane na strunach nieznanego mi instrumentu. Z każdym krokiem traciłem poczucie rzeczywistości, orientację, aż wreszcie tylko prostokąt światła otwartych drzwi na końcu korytarza był mi jedynym kompasem w tej przestrzeni dźwięków i ich wzajemnych harmonii. Gdy wreszcie do niego dotarłem i przekroczyłem próg dawnej hali kotłów, straciłem zdolność korzystania ze wzroku. Przewróciłem się.
(...)To fioro tou Levante
Samolot schodzi do lądowania, zatacza łuk i wślizguje się nad błękitną taflę zatoki Laganas. Po lewej stronie widać wyspę w kształcie żółwia. Wygląda to, jakby natura chciała postawić wielki pomnik stworzeniom, które na przekór wszystkiemu nadal składają jaja i wylęgają się na tutejszych plażach.
Nie jestem głodny, nie jestem spragniony, nie czuję zimna, upału ani zmęczenia. Czeka mnie kolejny jeden dzień na Zante.
Pasażerów jest niewielu. Samochód czeka przed budynkiem lotniska. Kierowca z biura podróży, mój przewodnik i anioł stróż tego jednego dnia, jest nieco znudzony, dłubie wykałaczką w zębach. Na mój widok prostuje się i wykałaczka znika. Otwiera mi tylne prawe drzwi.
- Mogę usiąść z przodu? – pytam.
- Oczywiście – otwiera teraz przednie drzwi. – Dokąd się wybieramy? – pyta z zawodową usłużnością. – Czy życzy pan sobie najpierw obejrzeć hotel?
- Tak.
Jedziemy. Niskie zabudowania, billboardy o sztucznie wyblakłych kolorach, palmy. Palmy i araukarie. Uwielbiam to w tej wyspie. Drzewa oliwne, palmy i araukarie. Te ostatnie są tu napływowe. Sprowadzone z Azji, doskonale się zadomowiły i wyrastają do wysokości kilkudziesięciu metrów. Wielkie choinki, zbyt regularne, by móc bez cienia protestu przyjąć ich prawdziwość. Gałęzie wyrastają z pnia prostego jak kij od szczotki regularnie co półtora metra, a każde piętro to pięć równo rozłożonych konarów. Potworna symetria. Ale je lubię.
- Nasz hotel jest nowoczesnym miejscem wszechstronnego wypoczynku – zaczyna monotonnie mówić szofer, nie spuszczając oczu z drogi. – Odbudowany po pożarze, który miał miejsce przed trzema laty…
Wyłączam się. Dojeżdżamy do skrzyżowania, skręcamy w prawo i już po chwili po lewej stronie, przysłonięta profilem szofera, ukazuje się spokojna tafla zatoki. Na horyzoncie sinieje linia Peloponezu. To zawietrzna strona wyspy. Dlatego tu powstał port i rozwinęło się największe miasto: Zakynthos. Ale Zakynthos mamy za plecami, a po chwili wjeżdżamy do Argassi. Zabudowania stoją coraz bliżej siebie, nie widać już stąd morza, na chodnikach pojawiają się ludzie. Oto blondwłosa piękność w topie bikini i dżinsowych, mocno zredukowanych szortach. Oczy zasłaniają lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Kilka kroków za nią asymetrycznie uczesana brunetka śmieje się z czegoś, co usłyszała przez komórkę. Dostrzegam jej urocze dołeczki. Jedziemy dalej, apteka, restauracja „Artemis”, jak kolejne kamienie milowe. Grupka hałaśliwych angielskich turystów; szofer przynudza o dynamicznym rozwoju turystyki i szansach, które oferują nowoczesne technologie. Rzecz oczywista, jego pracodawca jest w awangardzie ich wykorzystania i „już dziś udostępnia nam jutro”. Znam te wyświechtane slogany. Tymczasem dojeżdżamy do skrzyżowania przy dwupoziomowym markecie. Samochód zwalnia i skręca w prawo, pod górę. Przed marketem bliźniaczka blond piękności ogląda ręczniki kąpielowe. Kilkanaście metrów dalej, niczym błąd matriksa, pojawia się kolejna asymetrycznie uczesana brunetka. Takie lorem ipsum, myślę sobie ironicznie. Szofer redukuje bieg z wyprzedzeniem, zanim droga zacznie się naprawdę podnosić. Pniemy się, mijając kolejne rozwidlenia, aż zajeżdżamy pod szerokie marmurowe schody. Nowy budynek hotelu „Commodore”. Wcześniej mieściły się tu dwa hotele: „Commodore” i „Captain”, ale po pożarze, który strawił je kilka lat temu, zbudowano na ich miejscu nowoczesny, pięciopiętrowy kompleks na planie łuku.
Szofer prowadzi mnie przez puste foyer do windy, wjeżdżamy na ostatnie piętro i kierujemy się do centrum łuku. Zaraz wejdziemy do pustego pokoju po prawej stronie, żebym mógł zobaczyć najważniejszy wabik tego miejsca – widok z balkonu. To, co jest największym atutem hotelu nie mogło w pożarze spłonąć: jego lokalizacja. Położony na północnym stoku Skopos, hotel oferuje w połowie pokojów widok na całą zatokę i cieśninę, od wzgórza Bohali, górującego nad rozświetlonym nocą Zakynthos, po mgliste o tej godzinie brzegi Peloponezu. Ja pamiętam jeszcze stare hotele, z drewnianymi tarasami i trzema basenami. Teraz poniżej balkonu widzę jeden wielki kompleks basenowy z zatoczkami różnej głębokości, fontannami, kanałami wokół niego i kaskadami. Ale baseny mnie nie interesują. Interesuje mnie przestrzeń. Wciągam w płuca haust powietrza, szkoda, że nie ma właściwego smaku. W myślach recytuję:
Urocza wyspo, co najsłodsze miano
Od najczarowniejszego bierzesz kwiecia,
Ach! iluż wspomnień jasnością różaną
Twój widok poi, jakby z pozaświecia¹…
- Proszę? – wygląda na to, że jednak nie mówiłem tego w myślach.
- Nic takiego – uśmiecham się z zakłopotaniem, jakby mnie przyłapał na zdjęciu spodni. – Recytowałem sobie wiersz o tej wyspie.
- W porządku – zezwala mi łaskawie. – Może pan recytować. Mamy jeszcze trochę czasu. Ale myśl o wierszu Poego trafił szlag. Stoję tylko i kontempluję otaczającą scenerię. Palmy i araukarie poniżej, rozsypane w zieleni dachy domów Argassi, lazur zatoki.
Czy można zakochać się w miejscu? W punkcie na ziemi? W widoku z okna? Odpowiedź brzmi: po dwakroć nie. Nie, dla wyznawców antropologicznego zakochania, dla których musi być to związek, interakcja z drugim człowiekiem. Sensacje nerwowe, myśli o ukochanej osobie, spędzanie z nią czasu, rozmowy. Niewyobrażalny jest związek polegający tylko na tym, że się pije kawę, wpatrując się w ukochaną. Także „nie” dla sceptycznych, czy zgoła cynicznych, orędowników prymatu biologii, dla których zakochanie jest pierwszym hormonalnie wyróżnionym etapem cyklu godowego mającego na celu spełnienie zmysłów i przedłużenie gatunku. Zatem? Może lepiej „zauroczenie”? Wszak i o miejscach mówi się, że są urocze, a i można się urodą jakiejś okolicy zauroczyć. Ale czy zauroczeniem można nazwać sytuację, w której chciałoby się wracać w jakieś miejsce raz za razem, jak narkoman po następną działkę, znów oglądać taflę zatoki i dalekie brzegi Kefalonii, biały nie-piasek Navagio i gaj oliwny niedaleko Anafonitrii? Czym jest to pragnienie, by pędzać te pojedyncze dni, bez noclegu, bez tego cudownego uczucia, gdy budzisz się w miejscu, które kochasz, nie czuć zapachu rozgrzanej ziemi, nie łaknąć cienia zarośli i chłodu klimatyzacji hotelowej, gdy słońce lukruje wyspę żarem? Nie wiem, jak ten stan można nazwać. Na pewno jest to rodzaj uzależnienia. Ćpam Zakynthos.
Pij, nieszczęsny, pij, nephentes, i zapomnij o Lenore!
Kruk zakrakał: „Nevermore”^(2.)
Znów się ten Poe przyplątał. A przecież on tu nawet nie zawitał. W tym momencie nachodzi mnie myśl, że przecież oba utwory: Zante i Kruka (a także Annabell Lee) napisał pod wpływem tęsknoty do tej samej kobiety, Elmiry Shelton. Czy i ja nie przenoszę- na tę wyspę mojej traumy ze związku z Anną?
- Czy życzy pan sobie odwiedzić naszą restaurację? – słyszę za sobą głos, który dyplomatycznie daje mi do zrozumienia, że spędzam w jednym miejscu zbyt dużo czasu.
(...)Kolaboracja
Nie powiem, zerkałem na nią. Trudno było nie zerkać – biała garsonka podkreślała figurę godną fotomodelki, a smukłe nogi ozdobione białymi szpilkami rozbudzały męską wyobraźnię. Włosy brązowe (może to się nazywa kasztanowe?), proste, długie, sięgały poniżej ramion. Odrzucała je co jakiś czas, gdy pochylała się nad dwoma smartfonami, które leżały na kawiarnianym stoliku między pucharkiem z galaretką owocową i szklanką rubinowego soku.
Ale przede wszystkim zwracały uwagę jej błękitne oczy. Tak jasne, że zdawały się świecić własnym wewnętrznym blaskiem. Regularne rysy i prosty nos potęgowały wrażenie, że oto patrzę na twarz idealną. Twarz, której cechy makijaż podkreśla, a nie zmienia, nie nadaje podstępnie nowych własności fałszujących prawdziwe oblicze .
Wyobrażałem sobie, jak wygląda nieumalowana. W scenerii najbardziej naturalnej dla takiej sytuacji – w sypialni zalanej porannym słońcem, w ciepłej dekoracji pościeli białej jak jej garsonka. Wyobrażałem sobie, jak wynurza się z odmętów prześcieradeł niczym horyzontalna wersja Wenus Boticellego, a potem uśmiecha się na widok filiżanki parującej kawy i jeszcze ciepłego rogalika z nadzieniem na stoliku nocnym. Wdycha zapach kawy, zmysłowo mruży oczy, wąskie nozdrza minimalnie się rozszerzają, chłonąc aromat.
Mógłbym tak siedzieć i kontemplować jej wygląd godzinami. Godzinami, które zostały mi jeszcze do odjazdu pociągu. Wracałem z delegacji, ze spotkania dotyczącego rozwoju sieci komórkowych. Spędziłem dwa dni i trzy noce w hotelu przeciętnej klasy, otoczony specjalistami branży teleinformatyki, termosami z kawą i suchymi przekąskami. Teraz z ulgą opuszczałem stolicę, godząc się nawet na kilkugodzinne błąkanie po przyległym do dworca centrum handlowym. Ciągnąłem za sobą sztywną walizkę i czułem się jak tytułowy bohater nowelki Filip i jego załoga na kółkach. Tyle że zamiast przez zorany wojną krajobraz brnąłem między neonowymi kapliczkami sklepów ze wszelkimi dobrami, jakie tylko są człowiekowi niepotrzebne. Chciałem patrzeć na ludzi. Zaglądać im przez ramię. Zastanawiać się, o czym myślą, czym żyją, co jest dla nich ważne.
Oczywiście najważniejsze dla nich są telefony komórkowe. To wiem. Telefony stały się oknem na świat. Tylko że na inny świat. Sieć - przejęła rolę właściwego uniwersum, w którym przebywają umysły ludzi, a w tak zwanym realu są tylko ich ciała ‒ trzeba je karmić i oporządzać, żeby mogły utrzymać w rękach telefony. Widzę, jak przelewają się ulicami wpatrzeni w poświatę ekranów, w filmiki z kotami, alpakami i kangurami, w serwisy społecznościowe pokryte selfikami jak pastwiska krowimi plackami, w jaskrawe gry wyciskające z ich mózgów każdą kroplę dopaminy. I zastanawiam się, czy warto. Godziny pracy inżynierów, lata badań naukowców, miliony dolarów, euro, juanów i bitcoinów wydane na budowę gigantycznej infrastruktury oplatającej glob, po to żeby w serwisie branżowym dowiedzieć się, że osiemdziesiąt procent transmitowanych danych to spam i porno.
Chodziłem od kawiarni do księgarni i od księgarni do restauracji, obserwując ludzkie pałuby zahipnotyzowane wyświetlaczami telefonów. W głowie jak ponura mantra tłukły mi się pierwsze wersy Pustych ludzi T.S. Eliota. Requiem umierającej ludzkości.
Rzecz się wydarzyła, gdy już miałem opuszczać snobistyczną kawiarnię „Peron 7”. Zapłaciłem za kawę i ciastko, zebrałem swoje rzeczy i powoli ruszyłem w kierunku wyjścia, spoglądając na nieznajomą i chcąc zapisać w pamięci jej obraz.
- Przepraszam, czy mogę prosić o pomoc?
(...)Cztery pory klątwy
I – Początek boleści
Żył w ziemi Us człowiek imieniem Hiob.
Księga Hioba 1, 1 ¹
Pierwszą swoją klątwę Przemysław Listewnik nabył drogą kupna na pewnym powszechnie znanym portalu aukcyjnym.
Rzecz jasna, nie wiedział, czym ona jest. Klątwa wpisana była w złotą broszę w kształcie grzebienia lub może pęku igieł przepasanego szarfą wysadzaną cyrkoniami. Z uwagi na cenę był zdania, że jest ledwie pozłacana, a i cyrkonie w ostatecznym rozrachunku mogą się okazać szklane. Ważne, że spełniała warunki jako nietypowy prezent na walentynki. Iwona nie trawiła szablonowych prezentów i zachowań.
Nie trawiła zresztą niczego szablonowego. Słuchała jazzu i muzyki poważnej, a z mocniejszej muzyki głównie sludge-metalu i niektórych produkcji „Ministry”. Kręciły ją skomplikowane thrillery i surrealizm Buñuela. Wakacje uwielbiała spędzać w Sudetach. Czytała (czytała!) głównie stare powieści grozy, z których najświeższe napisano jeszcze przed drugą wojną światową. Przemek był nią zachwycony.
Nieszablonowy prezent dla nieszablonowej damy. Z zupełnie innego założenia wyszedł Robert, jego kolega z roku, który swojej Andżeli kupił komplet koronkowej bielizny w kolorze wozu strażackiego. Ale komplet był w jego ocenie bogaty: gorset, stringi i pończochy, całość uzupełniona peniuarem tego samego koloru. Tego, że nie były to jakieś przechwałki przy piwie, Przemek był pewny. Bo cały ten komplet Narzeczonej Czerwonego Barona leżał schowany w jego szafie, żeby Andżela nie znalazła go zbyt szybko – Robert dzielił lokal z kilkoma ziomalami i nie miał takiego luksusu jak Przemek, któremu dziani rodzice wynajmowali całe mieszkanie. Skądinąd słowo „całe” oznaczało czterdzieści metrów kwadratowych, z których dziwnym trafem piętnaście przypadało na przedpokój. Ale za to każdy kąt i każda z dwóch szaf należały doń niepodzielnie.
Z drugiej strony – zapracował na to. Tak to odbierał. Studia magisterskie bez zawalenia żadnego przedmiotu, dorywcza praca, stabilny związek. Rodzice byli zadowoleni.
Salman Rushdie napisał kiedyś, że żyje sobie człowiek pod szczęśliwą gwiazdą, aż ta nagle się postanawia urwać. Urwanie było gwałtowne.
- Co to jest? – zapytała Iwona, trzymając w wyciągniętej ręce broszę.
Przemek stał przy garach, pichcąc potrawkę z kurczaka w bukiecie ciętych na paski warzyw i dużej ilości osobliwych, niedopasowanych przypraw; autor bloga kulinarnego nazwał ją „wariacją kurczaka pięciu smaków”. Po kilku minutach przygotowywania Przemek uznał, że tylko pierwsze dwa wyrazy stanowiły tu opis potrawy. Obrócił się teraz do Iwony z zakłopotanym uśmiechem na twarzy. Nie zwrócił uwagi, że lewą rękę schowała za plecami.
- Tego miałaś nie znaleźć, kochanie...
- Tak przypuszczam – ucięła ostro. – Tak samo jak tego! – wyciągnęła lewą rękę z czerwonymi stringami.
Przemkowi odebrało mowę.
- To nie… – zająknął się.
- „To nie tak, jak myślisz”? – jadowicie zapytała Iwona. Kąciki jej ust uniósł drapieżny grymas. Wyglądała jak wkurzona Vampirella.
(...)Księżyc nad Powiślem
Pamięci Piotra Walancika
- A czymże ty się przejmujesz? – spytała. – Przekleństwem konającego potwora? Czego się spodziewałeś? Że wijąc się w konwulsjach, powie ci coś miłego? Albo może podziękuje? Myślisz, że co on słyszał od swoich ofiar?
Janek wypluł źdźbło trawy, które międlił w ustach, wyrwał następne i zmiażdżył je zębami. Sok smakował gorzko.
- Wiesz co – zwrócił się do dziewczyny w wodzie – to jasne, że musiał mi nakląć. Ale ja znam się trochę na klątwach. Ta była prawdziwa. Z Mocą. I wiesz, że mógłbym mieć to w nosie i pójść dalej. Nic dobrego mnie w tym mieście nie spotkało.
- No właśnie. Coś ty nawyrabiał?
- Nic. I dlatego chcę stąd odejść.
- Nie „nic” – zaoponowała. – Za „nic” tylko konfiskują majątek i kijami na drogę żegnają. A ciebie chcieli zabić. Więc co?
Westchnął.
- Jestem wędrownym krawcem oskarżonym, niesłusznie, o zabójstwo…
- Krawcem! – wykrzyknęła. – Nie kłam! Krawiec, który ubił bazyliszka, zna się na klątwach i umiał mnie przywołać?! Taki z ciebie krawiec, jak ze mnie praczka! – I na podkreślenie swoich słów wywinęła w wodzie salto. Błysnęła zgrabna pupa i pokryty łuską ogon. – Nie kłam – powtórzyła, wyciskając wodę z włosów. Gdy unosiła ramiona, nagie piersi błysnęły w świetle księżyca.
Janek znów westchnął.
- No dobra. Jestem alchemikiem. Z Frankenstein, ze Śląska. Musiałem stamtąd uciekać, bo… Powiedzmy, Złe się panoszyło. Wystarczy. W drodze cały czas udawałem krawca, ale gdy już dotarłem do Warszawy, to się nie mogłem utrzymać z cerowania ubrań. Dyskretnie zaoferowałem swoje usługi pewnemu rajcy. Chodziło o sporządzenie eliksiru dającego moc przekonywania ludzi. Taka moc perswazji jest kluczem do bogactwa, prawda? Możesz każdego przekonać, że ma ci powierzyć swoje pieniądze. No i wysłał ten rajca do mnie swojego służącego. Durnego jak krowie łajno. W buteleczce było trzynaście porcji na trzynaście kolejnych dni. A ten barani siusiak, jak usłyszał, że ma przynieść „eliksir bogactwa”, wziął i połowę wypił, resztę rozcieńczył wodą. Gdy umierał, srając i rzygając krwią, przysięgał, że tylko kilka kropli upił. A że dbam o jakość eliksirów, to i przekonujący był. Rajca uznał, że chciałem go otruć, a cała reszta przypomniała sobie przykazanie, że „nie dasz żyć czarownikowi”. No i poszło.
(...)Czterdziesty pierwszy
Woda miała smak mułu, podobnie jak każda samotna godzina. Ile to już dni? Tylko ten brudny piach i gorejące niebo... Rytm dni i nocy przestał być jakimkolwiek wyznacznikiem czasu. Jeszua zasypiał i budził się niespodziewanie, nie wiedząc, ile trwały sny. To znaczy, ile trwały sny – wiedział. Trwały długo. Miał wrażenie, że spędza w nich całe tygodnie, które okazywały się ledwie chwilami. Choć zdarzały się dni całe przesypiane dusznym, ciężkim snem. Potem zgubił rachubę. Nie wiedział już, czy słońce chylące się ku zachodowi, jak przed zaśnięciem, oznacza, że przespał tylko moment, czy też że wyczerpany spał dzień lub dwa. Zaznaczane na ścianie groty kreski, mające pomóc w liczeniu dni, stały się zbiorem niewiele znaczących rys. Według nich dziś zaczynał się czterdziesty pierwszy dzień na pustyni.
Niewiele zostało mu pożywienia. Całe zapasy już zjadł, świerszcze, szarańcza i pędraki obmierzły mu ze szczętem. A miód dzikich pszczół... No cóż. To, co w opowieściach kuzyna Jana zdawało się tak proste, w rzeczywistości kosztowało go sporo nerwów i bólu, a plon był niewielki. Czuł głód.
Półtora miesiąca temu wszystko wydawało się prostsze. Moc, która weń wstąpiła po chrzcie, niemal odrywała go od ziemi. Czuł się tak mocny wiarą, że mógłby wyrywać cedry i tysiącletnie dęby. Wyposażony w tę wiarę, skromny zapas żywności, błogosławieństwo matki i rady doświadczonego Jana ruszył na pustynię, znalazł sobie rozpadlinę skalną niedaleko mulistego strumyka i pogrążył się w modlitwie. Duch niósł go na swoich skrzydłach przez długie dni i noce. Przez długie sny. Nurzał się w jasności, która była osobą. Kąpał się w strumieniach łaski, śpiewał tysiącami języków. I rozpadał się. Zaczął czuć się obcy samemu sobie. Coraz częściej zdarzało mu się myśleć o sobie „on”. Czuł, jak Bóg przenika jego istotę, i czuł, jak serce się stapia z Jego ciepłym światłem. Czuł, jak staje się Jeszuą i staje się Bogiem. Nie tyle nawet „staje się”, co „przypomina sobie, że jest”. To uczucie było bliższe wrażeniu przebudzenia. Przypomnienia prawdziwego świata. Jego wizje, które nazywał snami, osiągały jaskrawość większą niż jawa, do której upału i głodu budził się z coraz większym trudem i niewiarą. W pewnym momencie wydało mu się, że w wizjach znajduje prawdziwy świat i to w nim zapada w ciężki, pustynny sen. Sen o głodzie. Sen o pragnieniu czystej wody. Sen o byciu człowiekiem na pustyni. Aż zrozumiał. Zrozumiał, że nie ma snu i jawy. Jest świat. Bardziej skomplikowany, niż mógłby to ludzkimi słowy opisać. Świat, którego częścią było ciepłe światło Ducha, Miasto na Górze, srebrny gród cherubinów, Obłok i Ogród, a także ta pustynia, w której schronienie znalazło jego ciało.
A potem wszystko zaczęło przygasać jak żar w niepodsycanym ognisku. Rozpaczliwie usiłował zatrzymać wizje, powtarzając opowieści o nich, obracając w pamięci wspomnienia niczym klejnoty w skarbcu. Ale wspomnienia przesypywały mu się przez palce i zamieniały się w piasek. Zostawało ich coraz mniej. Wycieńczone ciało ciągnęło go w dół, ku mrokowi. Zaczął się zastanawiać, czy wybierając drogę na pustynię, na pewno dobrze wybrał.
No dobrze, było fajnie. Wszystkie te wizje, moc, która go napędzała przez kilka tygodni po chrzcie. A teraz... Może to była jedynie przygoda: zajrzeć Bogu przez okno, a teraz pora się pakować i wracać do galilejskiego miasteczka, do matki, warsztatu, wszechobecnego zapachu kóz i gotowanej soczewicy...
„Nie mam siły”, myślał, „co to za post, jeśli myślę tylko o jedzeniu?”
Z drugiej strony patrzył na swoje zwątpienie jakby z oddali. Jakby głód i znużenie nie były jego doznaniami. Jakby był obcy samemu sobie i spoglądał zza ściany ze szkła. Z tego dziwnego egipskiego materiału, z którego wykonywano pucharki wyglądające jak kryształowe, lecz formowane niczym glina. Naczynia, w których widać było kolor i poziom napoju. Można je wziąć do ręki, lecz nie można palcami dotknąć płynu. Tak samo czuł się Jeszua, gdy słabł i jednocześnie przyglądał się swej słabości zza zasłony, której przekroczyć nie mógł.
Wysychał.
Modlitwa była już dla niego niemal nieosiągalna. Żuł słowa, które nie miały już duchowego smaku.
„To nie jest post, o którym pisał Izajasz!”, mówił sobie w głuchej rozpaczy. Co jeszcze na tej pustyni robi? Po co tu jest? Czy nie lepiej byłoby wrócić do Nazaretu? Pomógłby matce, podłapał jakąś robotę; przed zimą zawsze przyda się trochę dodatkowego grosza. Tak, trzeba wracać.
Jego serce wyschło.
- Zjadłbyś coś?
Wstrząs. Odwrócił się gwałtownie.
Przed wejściem do groty siedział młody mężczyzna i ogryzał kawałek mięsa. Przed nim stał garnek, z którego wystawały następne kawałki. I pachniały. Bardzo.
(...)Wszystkie szczęśliwe powroty
Dalej była rzeka, jakiś most. Nie brakowało mostów
ani ulic, którymi można było uciekać.
Julio Cortázar, Instrukcje dla Johna Howella
Trudno byłoby znaleźć moment, w którym to wszystko się zaczęło. Bo przecież litografia „Widok z okna” – tytuł tyleż dokładnie opisujący grafikę, co nic nie mówiący o samym widoku – była jedynie detonatorem dalszych zdarzeń prowadzących do zniknięcia Niżyńskiego. Litografia była małym obrazkiem, może piętnaście na dwadzieścia, przedstawiała dachy jakiegoś miasta widziane w dwóch koncentrycznych ramach: rzeczywistej i w ramie namalowanego okna. Wyglądało to zupełnie zwyczajnie: miasto nakryte spiętrzonymi dachami po drugiej stronie leniwie płynącej rzeki, kanciasta wieża kościoła, tłem wszystkiego zaś były kopulaste góry. Ale dla Adama Niżyńskiego ten minipejzaż był czymś więcej, jakby wystrzelony z przestrzeni widmowego miasta pocisk uderzył go dokładnie między oczy i penetrował czaszkę dalej, wwiercając się w głąb umysłu. Niektórzy (chyba się nie pomylę, jeżeli wskażę tu Freuda i jego uczniów) twierdzą, że takie wrażenie specyficznego déjà vu ma źródło w kalekiej pamięci przechowującej zblakłe obrazy wyrwane nocnym marzeniom.
Klucz zgrzytnął w zamku. Kobieta, która te drzwi otwierała, weszła pierwsza do cichego mieszkania i wykonała zapraszający gest. Wojnar wytarł machinalnie buty, po czym przestąpił próg, rozglądając się na boki.
Na pierwszy rzut oka nie było w tym miejscu niczego nadzwyczajnego. Suchy zapach mieszkania w bloku doprawiony wonią kota. Ściany, niedawno pomalowane na kolory wzięte z wnętrzarskich żurnali, obwieszone były grafikami, jakie spotykało się w snobistycznych galeriach na Starym Mieście. Stolik z podstawy maszyny Singera i kilka stylizowanych na secesję, niedopasowanych mebli z komisów dopełniały pierwszego wrażenia. „Hipsterstwo”, pomyślał Wojnar, ale profesjonalizm nie pozwalał mu rozluźnić pokerowej twarzy. Nie takich się szukało.
- Syn tu mieszkał z… narzeczoną, ale jak to się stało, to ona nie wytrzymywała tej pustki i po kilku tygodniach wyprowadziła się do swoich rodziców – tłumaczyła kobieta.
Wojnar przechodził między pokojami wolnym krokiem.
- Zabrała kota? – zapytał, żeby zabić ciszę, odpowiedź była wszak oczywista.
- Nie – odparła kobieta. – Kota musieli się pozbyć wcześniej, bo dostał jakiejś choroby. Spał tylko i spał. Nie jadł, nie wypróżniał się już, tylko spał. Musieli zanieść go do weterynarza i uśpić.
Tej odpowiedzi się nie spodziewał. Błysnęło mu, że zaginiony mógł się zarazić od kota i leży teraz na jakimś OIOM-ie z kartą przyjęcia opisaną jako „N.N.”
- A kiedy to się stało?
- Tak... kilka miesięcy temu. Mniej więcej gdy Adam zaczął zbierać te obrazki.
Spojrzał na ściany. Snobistyczne obrazki były jakimś rodzajem rycin umieszczonym w antyramach. Przedstawiały widoki miast. Całe panoramy lub pojedyncze fragmenty: domy, kamienice, furtkę, fontannę, most, starą pompę studzienną…
- A syn nie zaczął się jakoś dziwnie zachowywać? Nie był bardziej zmęczony, nie sypiał więcej? Może mu się zdarzało ucinać drzemki, czego wcześniej nie robił?
- Nie. Ale odejście Garfielda, tak tego kota nazwali, spowodowało, że zrobił się jakiś osowiały. I Aldona zaczęła się skarżyć, że jest taki ponury. I te obrazki kupował.
Wojnar przeszedł jeszcze raz po pokojach. Rycin było kilkadziesiąt. Wszystkie sygnowane przez J. Arsena.
- Znajdzie go pan, prawda?
W głosie pani Niżyńskiej wtulone w siebie drżały nadzieja i obawa. Syn zaginął dwa miesiące temu; policja nic nie pomogła; na lepszego detektywa nie było jej stać. Klops.
- Usiądźmy i zacznijmy od początku, dobrze? – Wojnar wyjął notes i długopis. Klasyczne otwarcie mające rozładować takie sytuacje. – Czy syn miał jakieś długi albo zatargi z kimś?…
(...)