Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Pustynia Tatarów - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 kwietnia 2025
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Pustynia Tatarów - ebook

„Pustynia Tatarów” to jedna z najbardziej fascynujących powieści XX wieku, w mistrzowski sposób ukazująca ludzką egzystencję w obliczu samotności, czasu i niespełnionych nadziei. Bohater książki, młody porucznik Giovanni Drogo, wyrusza z entuzjazmem do odległej twierdzy Bastiani, na granicy cywilizacji i pustynnego bezkresu. Forteca, która strzeże państwa przed wrogiem, staje się dla niego miejscem konfrontacji z marzeniami, iluzjami i uciekającym czasem. Buzzati maluje sugestywny obraz monotonii i oczekiwania, które z czasem przeradzają się w niekończący się rytuał codzienności. Giovanni, jak wielu żołnierzy stacjonujących w fortecy, żyje nadzieją na wielkie chwile – na nadejście wroga, które nada sens jego obecności i poświęceniu. Ale czy kiedykolwiek się to wydarzy? Czy pustynia skrywająca się za murami twierdzy to tylko krajobraz, czy metafora życia – pełnego miraży? „Pustynia Tatarów” to powieść o nieubłaganym przemijaniu, wyborach, które kształtują nasze życie, o granicach ludzkiej wytrzymałości. W prozie Dina Buzzatiego pojawiają się zarówno elementy egzystencjalne, jak i surrealistyczne, które tworzą niezapomnianą atmosferę.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67948-19-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Po awansie na oficera, pewnego wrześniowego poranka Giovanni Drogo wyjechał z miasta, aby dotrzeć do Fortecy Bastiani, swego pierwszego miejsca przeznaczenia.

Kazał się obudzić jeszcze przed świtem i po raz pierwszy wkładał mundur porucznika. Kiedy skończył, w świetle lampy naftowej przejrzał się w lustrze, nie czując jednak spodziewanej radości. W domu panowała cisza, jedynie z sąsiedniego pokoju dobiegały jakieś szmery; to właśnie wstawała mama, żeby go pożegnać.

Tak wyglądał dzień oczekiwany od lat, początek prawdziwego życia. Myślał o ponurych dniach w Akademii Wojskowej; przypomniały mu się gorzkie wieczory wypełnione nauką, gdy słyszał, jak ludzie wolni i prawdopodobnie szczęśliwi spacerowali po ulicach, jak również zimowe pobudki w lodowatych sypialniach, gdzie czaił się koszmar możliwych kar. Wspomniał ból, z jakim liczył kolejne dni, które zdawały się nie mieć końca.

Wreszcie został oficerem, nie musiał już ślęczeć nad książkami i bać się głosu sierżanta: to wszystko minęło. Wszystkie owe dni, które wydawały mu się tak obmierzłe, skończyły się na zawsze, upłynęły w postaci miesięcy i lat, które się więcej nie powtórzą. Tak, teraz jest oficerem, będzie miał pieniądze, może nawet piękne kobiety zaczną się za nim oglądać, lecz w gruncie rzeczy – pomyślał Giovanni Drogo – najlepsze czasy, pierwsza młodość, przypuszczalnie już przeminęły. Tak więc Drogo wpatrywał się w lustro, widząc wymuszony uśmiech na twarzy, którą na próżno usiłował polubić.

Jakież to głupie: czemu nie udawało mu się uśmiechać z należytą beztroską w chwili, kiedy żegnał matkę? Dlaczego nie docierały do niego nawet jej ostatnie wskazówki, a odbierał tylko dźwięk głosu, tak znanego i życzliwego? Czemu kręcił się po pokoju, nerwowy bez powodu, nie mogąc odnaleźć zegarka, szpicruty ani czapki, znajdujących się jednak na właściwym miejscu? Przecież nie wyjeżdżał na wojnę! Dziesiątki poruczników takich jak on, jego starych druhów, o tej samej godzinie opuszczało dom rodzinny, śmiejąc się wesoło, jakby szli na zabawę. Dlaczego z jego ust płynęły ku matce tylko ogólnikowe frazesy, pozbawione sensu, zamiast czułych i uspokajających słów? Gorycz opuszczania po raz pierwszy starego domu, w którym zrodziły się wszelkie nadzieje i obawy, jakie przynosi z sobą każda zmiana, oraz emocje wywołane rozstaniem z matką całkowicie wypełniały jego serce, lecz nad wszystkim ciążyła uporczywa myśl, której nie potrafił określić, niczym niejasne przeczucie czegoś złowróżbnego, jakby miał rozpocząć podróż bez powrotu.

Przyjaciel Francesco Vescovi towarzyszył mu konno na pierwszym odcinku drogi. Tętent kopyt odbijał się echem na pustych gościńcach. Świtało, miasto jeszcze pogrążone było we śnie, tu i ówdzie na ostatnich piętrach otwierały się okiennice, ukazywały się zmęczone twarze, zaś apatyczne oczy przez moment wpatrywały się w cudowne narodziny słońca.

Obaj przyjaciele milczeli. Drogo zastanawiał się, jaka może być Forteca Bastiani, lecz nie potrafił jej sobie wyobrazić. Nawet nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje ani jak długo trzeba do niej jechać. Niektórzy mówili, że cały dzień konno, inni, że krócej; żaden z tych, których pytał, nigdy jeszcze tam nie był.

U bram miasta Vescovi zaczął z ożywieniem mówić o zwyczajnych sprawach, jakby Drogo udawał się na przejażdżkę. A potem w pewnej chwili zapytał:

‒ Czy widzisz tę porośniętą trawą górę? Tak, właśnie tę. A budowlę na szczycie? To już kawałek Fortecy, ta wysunięta reduta. Pamiętam, że przechodziłem tamtędy dwa lata temu z wujem, w drodze na polowanie.

Tymczasem wyjechali już z miasta. Zaczynały się kukurydziane pola, łąki, czerwone jesienne lasy. Białą, skąpaną w słońcu drogą posuwali się obaj ramię w ramię. Giovanni i Francesco byli przyjaciółmi zżytymi z sobą od wielu lat, łączyły ich te same zamiłowania, te same przyjaźnie; codziennie widziano ich razem, potem Vescovi się roztył, a Drogo został oficerem i teraz zrozumiał, jak daleki stał mu się tamten. Całe to życie, łatwe i wystawne, miał już za sobą, oczekiwały go rzeczy ważne i nieznane. Nawet konie – miał wrażenie – posuwały się już innym krokiem; tętent jego wierzchowca, nie tak lekki i żywy jak Francesca, ujawniał obawę i zmęczenie, jakby również zwierzę czuło, że ich życie miało ulec zmianie.

Zbliżali się do wierzchołka stromego zbocza. Drogo odwrócił się, aby obejrzeć miasto pod światło; poranne dymy unosiły się z dachów. Zobaczył z daleka swój dom. Dostrzegł okno pokoju. Przypuszczalnie było otwarte, a kobiety zaczęły już sprzątać. Zaraz zbiorą pościel, zamkną pozostałe rzeczy w szafie i zaryglują okiennice. Miesiącami nikt tam nie zagości z wyjątkiem niestrudzonego kurzu czy drobnych smug światła w słoneczne dni. Oto zamknięty w ciemności światek jego dzieciństwa. Zostanie przechowany przez matkę, aby on po powrocie mógł się w nim odnaleźć, pozostać chłopcem nawet po długiej nieobecności; och, jakże się łudziła, że zdoła zachować nienaruszone szczęście, które uciekło już na zawsze, że powstrzyma przepływ czasu, a otwierając znowu drzwi i okna na powrót syna, przywróci wszystko do dawnego porządku.

W tym miejscu przyjaciel Vescovi pożegnał go serdecznie i Drogo ruszył dalej, teraz już w pojedynkę zbliżając się do łańcucha gór. Słońce stanęło w zenicie, gdy dotarł do kotliny prowadzącej do Fortecy. Z prawej, na szczycie, dostrzegł redutę, którą pokazał mu Vescovi. Nie odniósł wrażenia, żeby było do niej daleko.

Pragnąc dojechać jak najszybciej, Drogo nie zatrzymał się na popas, spiął ostrogą zmęczonego konia, kierując go na drogę jeszcze bardziej stromą, przebiegającą wśród urwistych stoków. Do spotkań dochodziło jednak coraz rzadziej. Jakiegoś woźnicę Giovanni zapytał, jak długo jeszcze trzeba jechać do Fortecy.

‒ Fortecy? – powtórzył tamten. – Jakiej fortecy?

‒ Fortecy Bastiani – odparł Drogo.

‒ W tych stronach nie ma fortec – rzekł woźnica. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Najwidoczniej był źle poinformowany. Drogo ruszył dalej i w miarę jak upływało popołudnie, zaczął odczuwać lekką obawę. Wpatrywał się uważnie w wysokie zbocza kotliny, chcąc odnaleźć Fortecę. Wyobrażał ją sobie jako rodzaj starożytnego zamku ze strzelistymi murami obronnymi. Mijały kolejne godziny i coraz silniej był przekonany, że Francesco udzielił mu błędnej informacji; reduta, którą mu pokazał, chyba już dawno została daleko z tyłu. A tymczasem zbliżał się wieczór.

Spójrzcie, oto Giovanni Drogo i jego koń: jacy mali na zboczu gór, coraz większych i dzikszych. Wspina się nadal, aby dotrzeć do Fortecy jeszcze w ciągu dnia, lecz z głębi, gdzie szumi potok, szybsze od niego wyłaniają się cienie. W pewnej chwili znajdują się na wysokości Droga, na przeciwległym stoku kotliny, i wydaje się, że na moment zwalniają biegu, jakby nie chcąc odbierać mu otuchy, po czym znów wpełzają w górę po urwiskach i głazach, a jeździec zostaje na dole.

Całą kotlinę wypełnił już fioletowawy mrok, jedynie obnażone szczyty, porosłe trawą, na niewiarygodnej wysokości oświetlone były słońcem, kiedy Drogo znienacka znalazł się przed nią, czarną i olbrzymią na tle czystego wieczornego nieba: była to budowla wojskowa, sprawiająca wrażenie prastarej i opuszczonej. Giovanni poczuł bicie serca, ponieważ musiała to być Forteca, lecz wszystko, od murów aż do krajobrazu, tchnęło atmosferą niegościnną i złowrogą.

Obszedł ją wkoło, ale nie znalazł wejścia. Mimo że było już ciemno, światło nie paliło się jeszcze w żadnym oknie ani nie można było dostrzec świateł warty na skraju murów. Jedynie nietoperz przemykał na tle białej chmury. W końcu Drogo odważył się krzyknąć:

‒ Hej! – zawołał. – Jest tam kto?

Z cienia spowijającego podnóże murów wyszedł mężczyzna, jakiś włóczęga czy biedak, z siwą brodą i małym workiem w ręku. W półmroku jednak nie było go dobrze widać, tylko białka oczu mu błyszczały. Drogo spojrzał na niego z wdzięcznością.

‒ Kogo pan szuka? – zapytał.

‒ Szukam Fortecy. Czy to tu?

‒ Tu nie ma już fortecy – odparł nieznajomy dobrotliwym głosem. – Wszystko pozamykane, będzie z dziesięć lat, odkąd nikogo nie ma.

‒ Więc gdzie jest Forteca? – spytał Drogo, nagle rozzłoszczony na rozmówcę.

‒ Która forteca? Może tamta? – Nieznajomy wyciągnął rękę, na coś wskazując.

W szparze między pobliskimi urwiskami, już skąpanymi w mroku, za plątaniną szczytów, w bliżej nieokreślonej odległości, jakby za sprawą czarów Giovanni Drogo ujrzał nagie wzgórze, jeszcze zanurzone w czerwieni zachodzącego słońca, a na jego krańcu smugę regularną i geometryczną, w szczególnym, żółtawym kolorze: zarys Fortecy.

Och, jak daleko jeszcze! Któż wie, ile godzin drogi, a jego koń był już bardzo zmęczony. Drogo wpatrywał się w nią zafascynowany, w duchu pytając siebie, co takiego mogło być w tej samotnej twierdzy, prawie niedostępnej, odseparowanej od świata. Jakie skrywała tajemnice? Były to jednak ostatnie chwile. Gasnące promienie słońca powoli opuszczały odległe wzgórze, a po żółtych bastionach coraz wyżej pięły się sine cienie zbliżającej się nocy.II

Ciemność dopadła go, gdy był jeszcze w drodze. Kotlina się zwęziła, a Forteca znikła za sterczącymi górami. Znikąd światła ani nawet odgłosów nocnych ptaków i tylko od czasu do czasu z oddali dobiegał plusk wody.

Spróbował zawołać, lecz echo wrogo odbiło jego głos. Do kikuta drzewa u skraju drogi przywiązał konia, żeby mógł skubać trawę. Sam usiadł i plecami przywarł do skarpy w oczekiwaniu na sen. Na razie myślał o drodze, która była jeszcze przed nim, i ludziach, których pozna w Fortecy, oraz o swym przyszłym życiu, nie odnajdując jednak żadnego powodu do radości. Koń nieregularnie uderzał kopytami o ziemię w sposób nieprzyjemny i dziwny.

O świcie, podejmując wędrówkę, spostrzegł, że na przeciwległym zboczu szerokiej kotliny, na podobnej wysokości, ciągnęła się druga droga, i nieco później dostrzegł coś, co się poruszało. Słońce całkowicie jeszcze nie wzeszło i cienie wypełniały wszystkie wgłębienia, uniemożliwiając dokładną obserwację. Przyspieszywszy jednak kroku, Drogo znalazł się na tej samej wysokości i stwierdził, że był to mężczyzna: oficer na koniu.

W końcu jakiś człowiek jak on; przyjazna istota, z którą można się pośmiać i pożartować, rozmawiać o przyszłym wspólnym życiu, o polowaniach, kobietach i mieście. O mieście, które teraz wydawało mu się odległe niby w najdalszym świecie.

Tymczasem kotlina znów się zwęziła, a obie drogi zbliżyły do siebie, i Giovanni Drogo spostrzegł, że nieznajomy był kapitanem. Początkowo wcale nie zamierzał krzyczeć: wydało mu się to niepotrzebne i pozbawione szacunku. Dlatego jedynie kilka razy zasalutował, podnosząc prawą dłoń do czapki, ale tamten nie odpowiadał. Najwidoczniej w ogóle go nie zauważył.

‒ Panie kapitanie! – krzyknął wreszcie Giovanni, ulegając zniecierpliwieniu. I znów zasalutował.

‒ Co się stało? – odpowiedział głos z przeciwległej strony. Kapitan, zatrzymawszy się, zasalutował nienagannie i teraz chciał wiedzieć, dlaczego Drogo krzyczał. W jego pytaniu nie było surowości; skądinąd jednak wyczuwało się, że został zaskoczony. – Co się stało? – Głos kapitana, tym razem lekko zirytowany, odbił się echem.

Giovanni stanął w miejscu, zwinął dłonie w trąbkę i odpowiedział jednym tchem:

‒ Nic! Chciałem tylko zasalutować!

Wyjaśnienie było głupie i prawie obraźliwe, gdyż mogło zakrawać na żart. Natychmiast tego pożałował. Wpakował się w śmiechu godne kłopoty tylko dlatego, że przykrzyło mu się samemu.

‒ Kim pan jest? – krzyknął kapitan.

Tego pytania Drogo się obawiał. Dziwna rozmowa, prowadzona między jedną a drugą stroną kotliny, zaczęła nabierać charakteru hierarchicznego przesłuchania. Nieprzyjemny początek, gdyż prawdopodobnie, jeśli nie na pewno, kapitan był człowiekiem z Fortecy. Tak czy inaczej coś należało mu odpowiedzieć.

‒ Porucznik Drogo! – krzyknął Giovanni, żeby się przedstawić.

Kapitan go nie znał i z pełnym prawdopodobieństwem nie mógł zrozumieć jego nazwiska z tej odległości, lecz chyba się uspokoił, bo ruszył przed siebie, dając porozumiewawczy znak, jakby chciał powiedzieć, że wkrótce się spotkają.

Rzeczywiście, po upływie pół godziny wąwóz zrobił się węższy i ukazał się most. Obie drogi połączyły się w jedną.

Spotkali się na moście. Nadal konno, kapitan zbliżył się do Droga i wyciągnął rękę. Był to mężczyzna pod czterdziestkę, a może i starszy, z twarzą szczupłą i dostojną. Krój munduru miał niewyszukany, lecz całkowicie zgodny z przepisami.

‒ Kapitan Ortiz – przedstawił się krótko.

Ściskając jego dłoń, Drogo poczuł się tak, jakby wreszcie wkraczał do świata Fortecy. Było to pierwsze nawiązanie więzi, ale wkrótce miały pojawić się inne, niezliczone, różnego rodzaju, które go tu zatrzymają.

Kapitan wznowił wędrówkę; Drogo jechał nieco z tyłu ze względu na rangę i czekał na jakąś nieprzyjemną aluzję do niedawnej, kłopotliwej rozmowy. Kapitan jednak milczał, może nie miał ochoty mówić, a może był nieśmiały i nie wiedział, jak zacząć. Ponieważ droga była stroma, a słońce upalne, konie poruszały się powoli.

W końcu kapitan Ortiz powiedział:

‒ Przed chwilą, z tamtej odległości, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska. Zdaje się, że Droso?

Giovanni odpowiedział:

‒ Drogo, przez „g”, Drogo Giovanni. Panie kapitanie, proszę mi wybaczyć, że krzyczałem. Czy pan uwierzy – dodał zmieszany – stamtąd nie dostrzegłem rangi.

‒ Zaiste, nie sposób było dojrzeć – zgodził się Ortiz, nie chcąc się sprzeczać i roześmiał się.

Przejechali tak jeszcze kawałek, obaj jakby skrępowani.

Potem Ortiz rzucił:

‒ Dokąd pan jedzie?

‒ Do Fortecy Bastiani. Chyba jestem na dobrej drodze?

‒ Na dobrej, zaiste.

Zamilkli, było ciepło, i ciągle te góry ze wszystkich stron: olbrzymie, dzikie góry porośnięte trawą. Ortiz zapytał:

‒ A więc jedzie pan do Fortecy? Czy przywozi nam pan jakąś wiadomość?

‒ Nie, panie kapitanie, mam tylko rozpocząć służbę. Otrzymałem skierowanie.

‒ Skierowanie do kadry?

‒ Myślę, że tak, to mój pierwszy przydział.

‒ No to do kadry, na pewno… Dobrze, dobrze, skoro tak… A więc moje gratulacje.

‒ Dziękuję, panie kapitanie.

Zamilkli i znów przejechali kawałek drogi. Giovanniemu bardzo chciało się pić, a u siodła kapitana wisiała drewniana manierka i słychać było, jak woda chlupie: „plum, plum”.

Ortiz zapytał: – Na dwa lata?

‒ Przepraszam, panie kapitanie, co na dwa lata?

‒ Dwa lata, mówię. Odbędzie pan zwykłą dwuletnią turę, prawda?

‒ Dwa? Nie wiem, nie powiedzieli na ile.

‒ Ech, to jasne, że dwa, jak wszyscy nowo mianowani porucznicy. Dwa lata, a potem możecie odejść.

‒ Wszyscy regulaminowo na dwa lata?

‒ Tak, na dwa, to jasne, ale do wysługi liczą się jak cztery, i to właśnie jest ważne, bo inaczej nikt by nie chciał. Hm, byle tylko zrobić karierę, to i do Fortecy się można przyzwyczaić, nieprawdaż?

Drogo nigdy o tym nie słyszał, ale nie chcąc wyjść na głupca, zaczął wymijająco:

‒ Z pewnością wielu…

Ortiz nie nalegał, wydawało się, że cała sprawa już go nie interesuje. Teraz jednak, kiedy lody zostały przełamane, Giovanni zapytał:

‒ Czy w Fortecy wysługa jest podwójna dla wszystkich?

‒ Których wszystkich?

‒ No, czy również dla innych oficerów?

Ortiz zaśmiał się:

‒ Akurat! Dla wszystkich! Dobre sobie! Tylko dla młodszych, to jasne, inaczej kto by chciał złożyć podanie?

Drogo powiedział: – Ja nie składałem podania.

‒ Nie złożył pan podania?

‒ Nie, panie kapitanie. Dopiero dwa dni temu dowiedziałem się, że wyznaczono mnie do Fortecy.

‒ O, to dziwne, zaiste.

Znów zamilkli i każdy wydawał się myśleć o czymś innym. Ale Ortiz powiedział:

‒ Chyba że…

Giovanni się otrząsnął.

‒ Rozkaz, panie kapitanie…

‒ Mówię: chyba że w ogóle nie było podań i wtedy wyznaczono pana z urzędu.

‒ Być może, panie kapitanie.

‒ Chyba tak być musiało, zaiste.

Drogo spoglądał na cienie obu koni wyraźnie widoczne na zakurzonej drodze i na łby kiwające się przy każdym kroku; słyszał poczwórny tętent, bzykanie bąków i nic ponadto. Końca drogi nie było widać. Od czasu do czasu na zakręcie kotliny dostrzegali przed sobą zaledwie rysującą się ścieżkę, która wspinała się zygzakiem, położona bardzo wysoko i przerywana przepaścistymi stokami. Kiedy zaś tam dojechali, zadarłszy głowy, widzieli przed sobą znów tę samą ścieżkę: ciągle wyżej i wyżej.

Drogo zagadnął: – Przepraszam, panie kapitanie…

‒ Słucham pana, słucham…

‒ Czy długo jeszcze będziemy jechać?

‒ Długo nie, może dwie i pół godziny, albo i trzy, jeśli w takim tempie. Może do południa dojedziemy, zaiste.

Zamilkli na jakiś czas, konie spociły się mocno, a zmęczony wierzchowiec kapitana ledwo powłóczył kopytami.

Ortiz spytał: – Chyba przychodzi pan z Królewskiej Akademii, nieprawdaż?

‒ Tak, proszę pana, z Akademii.

‒ No właśnie, a czy jest tam jeszcze pułkownik Magnus?

‒ Pułkownik Magnus? Nie wydaje mi się, nie znam go.

Kotlina zaczęła się zwężać, zamykając dostęp promieniom słońca. Od czasu do czasu otwierały się posępne wąwozy, po których hulały lodowate wiatry, u szczytu widać było strome, stożkowate góry; rzekłoby się, nawet dwa, trzy dni nie wystarczą, aby wejść na wierzchołek, takie były wysokie.

Ortiz zapytał: – Niech mi pan powie, poruczniku, czy jest tam jeszcze major Bosco? Czy wciąż prowadzi naukę strzelania?

‒ Nie, proszę pana, nie wydaje mi się, jest Zimmermann, major Zimmermann.

‒ Tak, Zimmermann, zaiste, przypominam sobie to nazwisko. Rzecz w tym, że tyle lat minęło od tamtych czasów… Chyba już wszystkich wymienili.

Obydwaj nad czymś się zamyślili. Ścieżka ponownie wyszła na spotkanie słońcu, po jednych górach następowały inne, teraz tylko bardziej strome i skaliste.

Drogo powiedział: – Widziałem ją wczoraj z daleka.

‒ Co takiego? Fortecę?

‒ Tak, Fortecę – zrobił pauzę i po chwili, żeby okazać uprzejmość dodał: – Musi być wspaniała, prawda? Wydała mi się olbrzymia.

‒ Wspaniała? Forteca? Nie, nie, jest jedną z najmniejszych, to bardzo stara budowla, tylko z daleka wywiera pewne wrażenie. ‒ Na chwilę zamilkł, a potem dodał: ‒ Bardzo stara, zupełnie przestarzała.

‒ Ale jest jedną z najważniejszych, prawda?

‒ Nie, nie, to forteca drugiej kategorii – odparł Ortiz. Wydawało się, że mówi o niej źle z lubością, chociaż szczególnym tonem, niby ktoś zabawiający się wyszukiwaniem wad u syna, przekonany, że wydadzą się śmiesznie małe w zestawieniu z jego bezgranicznymi zaletami. – To odcinek całkowicie martwej granicy – dodał kapitan. – Dlatego nigdy jej nie zmieniano i pozostała dokładnie taka sama jak w ubiegłym stuleciu.

‒ Jak to: martwej granicy?

‒ Granicy, z którą nie ma kłopotu. Za nią znajduje się wielka pustynia.

‒ Pustynia?

‒ Pustynia, zaiste, kamienie i wyschnięta ziemia, nazywają ją Pustynią Tatarów.

Drogo zapytał: – Dlaczego Tatarów? Czy tam byli Tatarzy?

‒ Może kiedyś, dawno temu. Ale to raczej legendy. Chyba nikt tamtędy nie przechodził, nawet podczas minionych wojen.

‒ A zatem Forteca nigdy niczemu nie służyła?

‒ Nigdy – potwierdził Ortiz.

Droga ciągle wznosiła się, drzewa już się skończyły i tylko rzadkie zarośla widniały tu i ówdzie; poza tym spieczone łąki, skały, usypiska czerwonej ziemi.

‒ Przepraszam, panie kapitanie, czy w pobliżu są jakieś miejscowości?

‒ Hm, w pobliżu nie ma. Jest San Rocco, ale to ze trzydzieści kilometrów od nas.

‒ Czyli mało rozrywek, jak sądzę.

‒ Mało rozrywek, mało, zaiste.

Powietrze stało się chłodniejsze, a stoki gór zaczęły się zaokrąglać, pozwalając przypuszczać, że wierzchołki były już blisko.

‒ I nie nudzicie się, panie kapitanie? – zapytał Giovanni z odcieniem poufałości, śmiejąc się, jakby chciał powiedzieć, że jemu to nie straszne.

‒ Człowiek się przyzwyczaja – odparł Ortiz i dodał z ukrytym napomnieniem: – Jestem już tam prawie osiemnaście lat. Nie, źle powiedziałem, równo osiemnaście lat.

‒ Osiemnaście? – spytał przejęty Drogo.

‒ Osiemnaście – powtórzył kapitan.

Gromada kruków przeleciała obok dwóch oficerów i pofrunęła w głąb kotliny.

‒ Kruki – rzekł Ortiz.

Giovanni nie odpowiedział; myślał o czekającym go życiu, czując się obco w tym świecie, samotnie wśród gór. Zapytał:

‒ Czy ktoś z oficerów, którzy rozpoczęli tam służbę, pozostał u was dłużej?

‒ Ostatnio niewielu – odparł Ortiz, prawie żałując, że mówi źle o Fortecy, i dostrzegając, że jego rozmówca zaczyna przesadzać. – Prawie nikt. Teraz wszyscy mają ochotę na wspaniałe garnizony. Kiedyś Forteca Bastiani była zaszczytem, a teraz niemal karą.

Giovanni milczał, ale tamten mówił dalej:

‒ Zresztą jest to garnizon przygraniczny. W zasadzie niepozbawiony zalet. Ale posterunek przygraniczny jest zawsze posterunkiem przygranicznym, zaiste.

Drogo milczał i nagle poczuł przygnębienie. Horyzont się rozszerzył, w głębi ukazywały się ciekawe linie skalistych gór i ostre urwiska nachodzące na siebie na tle nieba.

‒ Teraz również w wojsku poglądy się zmieniły – ciągnął Ortiz. – Kiedyś Forteca Bastiani była wielkim zaszczytem. Teraz mówią, że to martwa granica, nie pamiętając o tym, że granica jest zawsze granicą i nigdy nie wiadomo…

W poprzek drogi płynął strumień. Zatrzymali się, aby napoić konie, i zrobili parę kroków, żeby rozprostować kości.

Ortiz zapytał: – Czy pan wie, co zaiste jest tam pierwszorzędne? – i roześmiał się z zadowoleniem.

‒ Co takiego, panie kapitanie?

‒ Kuchnia. Zobaczy pan, jak się jada w Fortecy. To właśnie tłumaczy częste inspekcje. Co dwa tygodnie generał.

Drogo roześmiał się uprzejmie. Nie mógł zrozumieć, czy Ortiz jest kretynem, czy raczej coś ukrywa, czy też wreszcie opowiada byle co, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co mówi.

‒ Doskonale – rzekł Giovanni. – Jestem bardzo głodny!

‒ Och, jesteśmy już całkiem blisko. Czy widzi pan tamto wzniesienie z łachą piargu? O, właśnie tam z tyłu.

Znów ruszyli w drogę i zaraz za wzniesieniem z łachą piargu zatrzymali się na skraju lekko wznoszącego się płaskowyżu, a przed sobą w odległości kilkuset metrów ujrzeli Fortecę.

Rzeczywiście wydawała się nieduża w porównaniu z wrażeniem, jakie sprawiła pierwszego wieczora. Z fortu centralnego, który w gruncie rzeczy przypominał koszary z małą liczbą okien, wychodziły dwa niskie mury zwieńczone blankami, łączące go z redutami bocznymi, dwiema z każdej strony. W ten sposób mury niemal zagradzały całą przełęcz o szerokości około pięciuset metrów, z boku zamkniętą wysokimi, urwistymi skałami. Z prawej, pod samą ścianą gór, płaskowyż przechodził w niewielką przełęcz; wiodła tamtędy stara droga prowadząca przez kotlinę i kończąca się pod murami.

W pełni południowego słońca, pozbawionego cienia, fort tonął w ciszy. Jego mury (front był niewidoczny, bo zwrócony na północ) rozciągały się szeroko, nagie i żółtawe. Z jakiegoś komina unosił się blady dym. Wzdłuż całego gmachu centralnego, wzdłuż murów i redut widać było dziesiątki wartowników z karabinami na plecach, którzy kroczyli miarowo tam i z powrotem, każdy po swym maleńkim odcinku. Przypominali ruch wahadła, wyznaczając upływ czasu, nie niwecząc zarazem czaru samotności, która wydawała się niezmierzona.

Góry z prawej i z lewej rozciągały się jak okiem sięgnąć, przechodząc w spadziste łańcuchy, zapewne niedostępne. Również one, przynajmniej o tej porze, były żółte i spalone słońcem.

Giovanni Drogo instynktownie zatrzymał konia. Powoli rozejrzał się wkoło, przeniósł wzrok na posępne mury, nie mogąc odszyfrować ich sensu. Pomyślał o więzieniu, potem o opustoszałym pałacu królewskim. Lekki powiew wiatru zatrzepotał wiszącym nad fortem sztandarem, który przedtem zwisał smętnie na drzewcu. Słychać było niewyraźne echo trąbki. Wartownicy poruszali się powoli. Na placu przed bramą wejściową trzech czy czterech mężczyzn (z tej odległości nie sposób ustalić, czy to byli żołnierze) ładowało worki na wóz. Nad wszystkim jednak panowało tajemnicze odrętwienie.

Kapitan Ortiz też się zatrzymał i spoglądał na twierdzę.

‒ Oto ona – powiedział, chociaż absolutnie nie było to potrzebne.

Drogo pomyślał: „Teraz zapyta, co o niej sądzę”, i ogarnęło go zakłopotanie. Kapitan jednak milczał.

Ze swymi niskimi murami Forteca Bastiani nie była ani imponująca, ani piękna, ani malowniczo przystrojona wieżami lub bastionami: zupełnie nic nie zdobiło jej gołych ścian, nic, co mogłoby nasuwać myśl o przyjemnościach życia. A jednak, podobnie jak poprzedniego wieczora w głębi kotliny, Drogo spoglądał na nią zahipnotyzowany, a niewytłumaczalna rozkosz wypełniała jego serce.

Ale co mogło być dalej? Za tą niegościnną twierdzą, za blankami i kazamatami, za prochowniami, na których kończył się widok: jaki świat tam się zaczynał? Jakie wrażenie sprawiało Królestwo Północy i kamienna pustynia, której nikt jeszcze nie przebył? Na mapie – niewyraźnie przypominał sobie Drogo – za granicą rozciągała się szeroka strefa o bardzo małej ilości nazw geograficznych, ale ze szczytu Fortecy chyba uda się wypatrzyć przynajmniej jakąś wioskę, łąkę, może domek, czy tylko opustoszałe, całkowicie niezamieszkane tereny?

Nagle poczuł się samotny i jego żołnierska odwaga, zupełnie dotąd niewymuszona, dopóki trwało spokojne życie garnizonowe, dopóki miał wygodne mieszkanie i wesołych przyjaciół zawsze obok siebie, a także drobne, nocne przygody w parku, cała odwaga i poczucie bezpieczeństwa raptem go opuściły. Wydawało mu się, że Forteca jest jednym z tych nieznanych światów, z którymi, jak dotąd myślał, nigdy nie będzie miał nic wspólnego; nie dlatego, żeby uważał je za nienawistne, ale dlatego że sprawiały wrażenie nieskończenie oddalonych od jego codziennego życia. Światem dużo bardziej wymagającym, któremu jedyny blask nadawały prawa geometrii.

Och, gdyby tak zawrócić! Nawet nie przekroczyć progu Fortecy i opuścić te góry, wrócić do swojego miasta i starych przyzwyczajeń. Taka była pierwsza myśl Droga, i nieważne, czy słabość jest rzeczą wstydliwą dla żołnierza; w razie potrzeby byłby nawet gotów przyznać się do niej, gdyby tylko pozwolono mu odejść. Ale gęsta biała chmura nadciągnęła od strony niewidocznego północnego horyzontu, dotarła do stoku twierdzy, słońce świeciło pionowo, a niewzruszone straże nadal kroczyły tam i nazad niby automaty. Koń Droga krótko zarżał. Potem znowu zapanowała wielka cisza.

W końcu Giovanni oderwał oczy od Fortecy i spojrzał na stojącego opodal kapitana, licząc na przyjazne słowo. Również Ortiz stał nieruchomo i intensywnie wpatrywał się w żółte mury. Tak, on, który tu żył od osiemnastu lat, spoglądał na nią jak oczarowany, jakby ujrzał cud. Wydawało się, że nigdy się nie zmęczy i nie oderwie wzroku, a nieokreślony uśmiech, zarazem radosny i pełen smutku, powoli rozjaśniał jego twarz.III

Natychmiast po przybyciu Drogo zameldował się u majora Mattiego, pierwszego adiutanta batalionu. Porucznik dowodzący czujką, Carlo Morel, młodzieniec bezpośredni i serdeczny, pokazał mu centralną część Fortecy. Z wąskiego, długiego hallu wejściowego – skąd widać było duży, opuszczony dziedziniec – obaj ruszyli szerokim korytarzem sprawiającym wrażenie, jakby ciągnął się w nieskończoność. Sufit gubił się w półmroku; od czasu do czasu małe okienka przepuszczały drobną smugę światła.

Dopiero na piętrze spotkali żołnierza niosącego plik papierów. Ściany puste i wilgotne, cisza, bladość świateł: tak jakby wszyscy tu zapomnieli, że gdzieś na świecie istnieją kwiaty, roześmiane kobiety, wesołe i gościnne domy. Wszystko tchnęło rezygnacją; lecz dla kogo, w imię jakiego tajemniczego dobra? Tymczasem weszli na trzecie piętro, krocząc korytarzem identycznym z pierwszym. Zza niektórych murów dobiegało dalekie echo śmiechu, który Drogowi wydał się nieprawdopodobny.

Major Matti był tłustawy i uśmiechał się jowialnie. Miał ogromną kancelarię, biurko również wielkie i pełne starannie uporządkowanych papierów. Nieco dalej kolorowy portret króla oraz szabla majora zawieszona na umyślnym drewnianym kołku.

Drogo stanął na baczność, pokazał dokumenty i zaczął tłumaczyć, że nie składał podania o przydział do Fortecy (był zdecydowany, jeśli to tylko możliwe, ubiegać się o przeniesienie), ale Matti mu przerwał:

‒ Wiele lat temu poznałem pańskiego ojca, poruczniku. Wzór dżentelmena. Z pewnością okaże się pan godny jego pamięci. Jeśli się nie mylę, był przewodniczącym Wysokiego Trybunału, nieprawda?

‒ Nie, panie majorze – odparł Drogo. – Mój ojciec był lekarzem.

‒ Ach, właśnie, lekarzem, do licha, poplątało mi się, lekarzem, tak, tak.

Przez chwilę Matti sprawiał wrażenie zmieszanego i Drogo zauważył, że raz po raz unosząc lewą dłoń do kołnierzyka, usiłował zakryć tłustą plamę – okrągłą, niezbicie świeżą, na samym przodzie munduru. Major jednak szybko się opanował:

‒ Miło mi pana poznać. Czy wie pan, jak mawiał Jego Wysokość Piotr III? „Forteca Bastiani strażą mojej korony”, a ja dodam, że służba w tym miejscu jest wielkim zaszczytem. Czyżby pan nie był o tym przekonany, poruczniku? – Wypowiedział te słowa mechanicznie niczym ćwiczoną od lat formułę, którą należy się posłużyć przy określonej okazji.

‒ Właśnie, panie majorze – rzekł Giovanni. – Zupełna racja, chociaż przyznaję, że było to dla mnie niespodzianką. Mam rodzinę w mieście, wolałbym, jeśli można, pozostać…

‒ Ach, więc chce nas pan opuścić jeszcze przed przybyciem, że się tak wyrażę? Przyznam, że mi bardzo przykro.

‒ Nie, że chciałbym. Nie pozwalam sobie dyskutować… Chcę tylko powiedzieć, że…

‒ Rozumiem – odparł major z westchnieniem, jakby to była stara śpiewka, którą potrafił puścić mimo uszu. – Rozumiem: inaczej pan sobie wyobrażał Fortecę i teraz trochę się przestraszył. Niech mi pan uczciwie powie: jak można cokolwiek sądzić, ale uczciwie, jeśli pan dopiero kilka minut temu przyjechał?

Drogo powiedział: – Panie majorze, nie mam nic przeciw Fortecy… Pragnąłbym tylko pozostać w mieście lub co najmniej w pobliżu. Widzi pan, mówię otwarcie i widzę, że pan mnie rozumie; liczę więc na uprzejmość…

‒ Ależ oczywiście, oczywiście! – wykrzyknął Matti, roześmiawszy się krótko. – Przecież po to tutaj jesteśmy! Nie chcemy nikogo wbrew jego woli, nawet najmarniejszego z wartowników. Przykro mi tylko, gdyż wydaje się, że dobry z pana chłopak…

Major zamilkł na chwilę, jakby szukał najwłaściwszego rozwiązania. W tym akurat momencie Drogo, odwracając nieco głowę w lewo, skierował wzrok w stronę okna otwartego na wewnętrzny dziedziniec. Naprzeciw widać było mur żółtawy jak inne, skąpany w słońcu, z czarnymi prostokątami rzadkich okien; również zegar wskazujący drugą i – na wysokim tarasie – wartownika kroczącego tam i z powrotem z karabinem na ramieniu. Ale nad gmachem, daleko, wśród południowego blasku wyrastał skalisty szczyt. Widziało się tylko jego wierzchołek i nic w tym nie było niezwykłego. A jednak ów kawałek skały dla Giovanniego Drogo był pierwszym widocznym znakiem ziemi Północy, legendarnego królestwa związanego z Fortecą. Jak wyglądała reszta? Zza leniwych oparów mgły przezierało usypiające światło. Major wznowił rozmowę:

‒ Proszę mi powiedzieć, czy chciałby pan natychmiast wrócić, czy może parę miesięcy poczekać? Nam, powtarzam, nie sprawia różnicy… Z formalnego punktu widzenia, oczywiście – dodał, aby zdanie nie zabrzmiało niegrzecznie.

‒ Muszę już wrócić – odparł Giovanni przyjemnie zdziwiony brakiem trudności – muszę już wrócić i sądzę, że tak będzie lepiej.

‒ Zgoda, zgoda – uspokajał go major. – Ale powiem tylko jedno: jeśli chce pan szybko wyjechać, to najlepiej będzie symulować chorobę. Wystarczy pójść do izby chorych na kilkudniową obserwację i lekarz wystawi zaświadczenie. Wielu zresztą nie wytrzymuje na tej wysokości…

‒ Czy muszę udawać chorego? – zapytał Drogo, który nie lubił takich sposobów.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_Seria modernistyczna

- F. Kafka, _Proces_, przeł. Jakub Ekier
- C. Prichard, _Jedna księżycowa noc_, przeł. Marta Listewnik
- J. Conrad, _Tajny agent_, przeł. Maciej Świerkocki
- K. Mansfield, _Opowiadania_, przeł. Magda Heydel
- D. Kosztolányi, _Złoty latawiec_, przeł. Irena Makarewicz
- P.P. Pasolini, _Ulicznicy_, przeł. Katarzyna Skórska
- S. Zweig, _Dziewczyna z poczty_, przeł. Karolina Niedenthal
- J. Joyce, _Dublińczycy_, przeł. Zbigniew Batko
- V. Woolf, _Pani Dalloway_, przeł. Magda Heydel
- J. Conrad, _Nostromo_, przeł. Maciej Świekocki
- O. Stapledon, _Twórca gwiazd_, przeł. Maciej Świerkocki
- D. Buzzati, _Pustynia Tatarów_, przeł. Alojzy Pałłasz
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij