Radio Noc - ebook
Radio Noc - ebook
W czasie pewnej rewolucji zamaskowany pianista daje koncerty na barykadach. Jest nim Josyp Rotski, klawiszowiec licznych zespołów rockowych i dawny aktor porno. Rewolucja upada, a Rotski ucieka z kraju, tropiony przez reżimowe służby specjalne. Trafia jako muzyk do eleganckiego szwajcarskiego hotelu, a stamtąd wkrótce do więzienia za zamach na dyktatora własnego kraju. Zdobywa zaufanie i przyjaźń współosadzonego miliardera, dzięki któremu odzyskuje wolność, ale nie spokój. Niespodziewanie przytrafia mu się prawdziwa miłość do ekscentrycznej Anime. Razem z nią ucieka przez całą Europę, a towarzyszy im mądry kruk Edgar.
Pełne zwrotów losy bohatera powieści Radio Noc są dla autora pretekstem do zaprezentowania aktualnych wydarzeń politycznych i ich konsekwencji – przemian społecznych, mentalnych, gospodarczych. Jurij Andruchowycz parodiuje mass media, ale też z przenikliwością komentuje najważniejsze współczesne problemy. Historia Rotskiego, na wpół fantastyczna, spleciona jest z licznych (pop)kulturowych i literackich odniesień, których tropienie zachwyci czytelniczki i czytelników.
A w tle gra jego ulubiona muzyka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-07-03564-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Jeśli Bóg jest naszym ojcem, to diabeł – nieodłącznym przyjacielem._
_Słuchacie Radia Noc, a przed mikrofonem – Josyp Rotski, czyli po prostu Jos. Tutaj, u mnie, wybiła północ, a ja będę z wami do rana. Dzisiaj mamy trzynastego grudnia, poniedziałek. Jak widzicie, wszystko idealnie się zgadza: najgorszy dzień najgorszego miesiąca przypadający w najgorszym dniu tygodnia. Mamy świetną okazję pobyć razem._
_Nie jestem w tych ścianach sam. Dzięki zielonym światełkom na mapie świata mogę w studiu widzieć, w których miejscach mnie słuchają, a gdybym nie był takim skończonym draniem, to ze wzruszeniem oświadczyłbym, że jestem dzisiaj wręcz szczęśliwy – tak jest was dużo. I ciągle przybywa._
_A teraz patrzę (przyznaję, niemal szczęśliwy) na tę pozytywną zmienność: jak obydwie ziemskie półkule stopniowo pokrywają się deseniami zielonych plamek,_ here, there and everywhere_, niektóre z nich nawet pozlewały się w nieduże zielone enklawy. Dosyć ambitny początek jak na taką zwyczajną, że tak powiem, całkiem domową rozgłośnię._
_Na swoim zegarku mam trzy minuty po północy… Podkreślam, że „swoim” ze względu na dyslokację. Miejsce, gdzie się ukrywam w czterech ścianach… Tak, znowu się ukrywam, chociaż właściwie jak długo można!.. No dobrze, to inaczej: miejsce, w którym przebywam w otoczeniu czterech ścian, ma położenie bardzo dogodne dla tego, kto zamierza podawać czas. Jestem mniej więcej tam, skąd zaczyna się jego odliczanie. Odgadujecie tę początkową geofizykę? Nie, nie chodzi o Greenwich, ani też o Algierię, Mali czy Burkina Faso, podobnie jak nie o zachód Francji ani też wschód Hiszpanii. Proszę zgadnąć, gdzie przebywam._
_Za podpowiedź niech posłuży wiatr. Nie możecie usłyszeć go online, ale on jest. Tak czy owak jest online. Proszę mi wierzyć, za tymi ścianami szaleje wiatr. Ja również nie mogę go usłyszeć, ale pewien jestem jego istnienia. Bez wątpienia istnieje i wszystko unosi dalej, na Spitsbergen i do bieguna północnego; wszystko, co tylko może porwać – jakieś resztki urządzeń statków, skrzydła samolotów, dusze lotników, skrawki brezentu, kawałki kory, sekretne zapachy porostów, drewniane gwizdki, dźwięki tych gwizdków, ptasie pióra. W jego strumieniach kąpią się anioły Północy, niezaradne jak wieloryby._
_Druga podpowiedź dla was – to właśnie one, te wieloryby. Są tutaj, całkiem blisko, jak lunatycy suną własnymi szlakami wśród wielkiego milczenia głębin, okryte warstwami ciepłego tłuszczu i potęgą mas wodnych. A ja jestem obok nich. Jestem na oceanie, ale nie da się określić, na którym z dwóch. To jeszcze Atlantyk czy już Ocean Lodowaty? Gdzie granica między nimi? Morze – Północne czy Grenlandzkie? O tej porze jednak, zimą, grudniową nocą, wszystkie one są diabelnie lodowate. A niech połkną sto diabłów i się udławią, powiedziałby jakiś wilk morski._
_Jeszcze nie zgadliście? Nie wystarczą wam dwie podpowiedzi? Trzeciej nie będzie._
_Przebywam na wyspie, która nie ma nazwy. To południk zero. Tutaj jest zero godzin sześć minut czasu Greenwich i dopiero zaczął się nowy dzień trzynastego grudnia. Wszystko, co znajduje się na wschód ode mnie, już przekroczyło jego granicę. Ci zaś, którzy znajdują się na zachód, mają ją jeszcze przed sobą. Wy dopiero zbliżacie się do swojego trzynastego grudnia. Mówię to specjalnie dla słuchaczy z Ziemi Baffina, bo kilka zielonych plamek na mapie świadczy o tym, że i tam są tacy. Poza tym dzisiaj słuchają mnie w Berlinie, stan Massachusetts, i dziwnym trafem – także w Berlinie, stan Connecticut, ponadto w Athens, Kentucky, i w Atenach, Illinois, w Wersalu i Rosji (i ten pierwszy i ta druga – stan Ohio), w Italii i Odessie (obydwie w Teksasie), w Palermo na Sycylii i w Palermo (Północna Dakota), w trzech Petersburgach i w Pittsburghu, w tasmańskim i kalifornijskim Jerycho, w Betlejem pensylwańskim, wirginijskim, karolińskim i nowozelandzkim, we wszystkich czterech Jerozolimach Ameryki i w piątej, tej prawdziwej, oraz w niezliczonych innych miastach i miejscowościach, jak na przykład w Hallelujah, Nebraska._
_Dzisiejszej nocy chciałem wam coś opowiedzieć. Właśnie tej nocy – z jej już prawie do maksimum rozpostartą ciemnością. Z jej ciemnością, naciągniętą na nasze biedne głowy jak czarna kołdra wszechświata. Jeszcze tydzień i nadejdzie najdłuższa noc. Nie chcę jednak niczego odkładać. Nawet wczoraj dzień ledwie się odbył. Jakieś cztery godziny bladej mazi nieba, ołowianych fal, ołowianej skały, ołowiu na horyzoncie i za nim, jedna czy druga garść przelotnego śniegu, wiatr oraz sztorm, nie najgorszy, najwyżej siedmiostopniowy, za to trwający już sześć dni. Dzień się skończył, mimo że się na dobre nie zaczął: o drugiej po południu mocno się ściemniło i ptaki morskie całą kolonią wykrzyczały ostatnie „żegnaj”, kiedy chodziłem tam i z powrotem po wewnętrznym tarasie._
_Bo wiecie, chciałem was o czymś uprzedzić. Tych, którzy mnie teraz słuchają i których ciągle przybywa. No więc tak. Na pewno was nie ocalę i wątpię, żebym mógł wam jakoś pomóc. Bez wątpienia jednak wypełnię wam noc bezsennością. To jest radio dla tych, którzy_
_doszli do granicy_
_wcisnęli się w ciemny kąt_
_nie widzą nic przed sobą_
_nie śpią w nocy_
_nie chcą w nocy spać_
_w ogóle nigdy nie śpią_
_nie śpią i myślą_
_leżą nieruchomo z otwartymi oczami_
_Dla takich jak wy mam trochę ulubionej muzyki._
_Dzisiaj rozpocząłem od żartu: „Jeśli Bóg naszym ojcem, to diabeł – najbliższym przyjacielem”. (Początkowo powiedziałem „nieodłącznym”, ale można i tak. Najbliższy, najlepszy). Moja opowieść trochę tego dotyczy. Gdybym nie był sobą, to poważnym tonem powiedziałbym nawet coś takiego: „To jest historia skomplikowanych stosunków narratora z ojcem oraz swoim najbliższym przyjacielem. O niedającym się znieść wyborze między szacunkiem dla pierwszego i pociągiem (żeby nie powiedzieć miłością) do drugiego”._
_Ale na moim zegarku jest godzina zero minut jedenaście, pora więc teraz na muzykę._
_Lubomyr Melnyk._ RIPPLES IN A WATER SCENE. _Zmarszczki na wodnej scenie._1
Międzynarodowy Interaktywny Komitet Biograficzny (IIBC) – instytucja do tego stopnia wpływowa i poważana, że już od dwóch dziesiątków lat walczę o prawo zostania jej członkiem-korespondentem – powierzył mi napisanie rozszerzonego, opatrzonego komentarzami życiorysu niejakiego Josypa Rotskiego. Zadania tego podjąłem się nie tylko z utajoną głęboką wdzięcznością, ale i z pełną świadomością, jak bardzo jest trudne. Przecież nic podobnego jeszcze nie miałem okazji robić. Nie wyglądało na to, by suma informacji o osobie, której życiową drogę musiałem udokumentować w pełni, bez luk i zmyśleń, była dużo większa od zera; na dobrą sprawę kończyła się praktycznie na samym imieniu i nazwisku.
Nawiasem mówiąc, nawet te minimalne dane wcale nie były takie bardzo pewne. Zwłaszcza imię. Czy naprawdę Josyp? A może nieco archaiczny Osyp? Czy też, powiedzmy, Josyf? Nie mówiąc już o Josefie i Józefie? A co dopiero Joazaf i Jozafat?
Josyp Rotski. Pretensjonalna hybryda Brodskiego i Rotha, z racji miejsca urodzenia tak samo brodzkiego, i w ogóle – ptaka brodzącego. Ale to dygresja.
Po serii medytacji i skrupulatnego przeczesywania wszystkich możliwych zasobów sieciowych doszedłem do paru pierwszych wniosków. Przede wszystkim do tego, że Josyp Rotski istniał naprawdę, a być może – nadal istnieje. A zatem z całą pewnością nie jest tworem wyobraźni któregoś z komitetowych urzędników. To, że nikt w Komitecie nie miał zamiaru puścić w obieg kolejnej fikcji biograficznej, mogłem potwierdzić nawet na torturach. Inna sprawa, do czego ów Josyp Rotski był tak strasznie potrzebny Komitetowi. Domyślałem się, że odpowiedź pocznie się wyłaniać w miarę postępów mego śledztwa.
Na początku miałem same okruchy. Udało mi się dowiedzieć, że Josyp Rotski zdobył wyrywkowe wykształcenie muzyczne i opanował grę na kilku instrumenttach klawiszowych. Na początku lat dziewięćdziesiątych grywał w składzie pewnego zespołu i nawet jeździł z występami (wedle jego własnych słów – na tournée) do Serbii. Mogła to zresztą być i Macedonia. Po serbsku się nie nauczył, czasem jednak produkował rozmaite serbskopodobne wyrażenia. Na przykład kiedy oglądał się za jakimiś wyjątkowo ponętnymi liniami czy krągłościami, mógł w zachwycie powiedzieć „_fajna malica_!”, co według niego po naszemu oznaczało „fajna dziewczyna”. Czasem posuwał się w tym za daleko i dodawał „fajna tylica!”. Nic wulgarnego zresztą nie miał na myśli: _tylica_ oznaczała osobę, która minąwszy go, znajdowała się z tyłu. Ta defilująca przed nim mogłaby się nazywać _prednicą_.
W ogóle lubił używać własnych, dopiero co wymyślonych słów. Niektóre z nich do niego wracały, reszta pojawiała się jednorazowo.
W poprzednim życiu, które przypadło na przełom wieków XV i XVI, też był, ma się rozumieć, muzykiem, ale, jak się zdaje, o wiele lepszym.
Poza tym dowiedziałem się, że Josyp Rotski dosyć często nosił jednobarwne, najczęściej jasne koszule. Chociaż w czarnych również bardzo mu było do twarzy. Może tłumaczyło się to heterochromią – dosyć rzadkim zjawiskiem, polegającym na tym, że tęczówka każdego oka ma inne zabarwienie. Na pewno wiadomo, że jedno oko Rotski miał zielonkawe. Prawe czy lewe, tego się nie dowiedziałem. Barwy drugiego oka – na razie też nie.
Swój kraj Josyp Rotski opuścił przymusowo. Mam wszelkie podstawy, by sądzić, że wiąże się to głównie z klęską rewolucji, w której – i w rewolucji, i w klęsce – odegrał wcale nie marginalną rolę. Stąd jego wielce prawdopodobny udział w pewnym zamachu politycznym. Zdaje się, że skutecznym.
Mniej więcej tyle wiedziałem o Josypie Rotskim, kiedy – chcąc kontynuować swoje próby badawcze – wyruszyłem w drogę. Nie zatrzymuję się przy poszczególnych punktach mojej chaotycznej podróży, której kolejne odcinki wydawały się straszliwie absurdalne i najpewniej musiałyby mnie doprowadzić w beznadziejnie ciemny kąt. Przypominam sobie jednak, że wreszcie natknąłem się na nieprzebytą przeszkodę w postaci szwajcarskiego więzienia o złej sławie i musiałem ją ominąć, nie dostawszy się do środka. Ta porażka zmusiła mnie do zaciśnięcia zębów i stała się chwilą poniekąd przełomową.
W grudniu zeszłego roku zaniosło mnie do Nosorogów – nie miasteczka, ale raczej miasta w okolicach jednego z siedmiu dziesiątków centrów geograficznych Europy w jej bardziej wschodniej wersji. Karpaty zyskują tam dosyć egzotyczną postać wulkaniczną, a ich końcowe pasma, porośnięte orzechowymi i kasztanowymi gajami, tworzą całe kaskady bardziej stromych i bardziej łagodnych zboczy, do których już przez dziewięć stuleci idealnie klei się wspomniane miasto. Co prawda, Nosorogami zaczęło się nazywać nie od założenia, ale dopiero w czasach rządów dwudziestego szóstego barona Floriana-Augusta. Czyli gdzieś tak pod koniec XV wieku.
Mieszkanie, w którym jeszcze kilka lat temu miał podobno stacjonować Josyp Rotski, udało mi się wynająć nie od razu, choć, jak zapewniał mnie nieco podejrzany pośrednik, _za tę samą kasę_, co w warunkach obecnej wolno postępującej inflacji należało uznać za niezasłużoną jeszcze preferencję.
W taki oto sposób stałem się lokatorem tego jedynie na pierwszy rzut oka niezbyt wyróżniającego się miejsca. Budynek, którego pół parteru dostałem tymczasowo do dyspozycji, stanowił kilkupiętrowy okaz architektonicznej niepewności i wszelkimi siłami wciskał się w piaskowcowe, tak zwane dzikie, podnóże Góry Zamkowej – jakby chciał na zawsze zniknąć, schować się w jej wnętrzu. Inaczej mówiąc – uwewnętrznić się. Za jedyną osobliwość budowli mogły być uznane piwnice, i to nawet nie same piwnice, ale mieszczący się w nich klub. Który, nawiasem mówiąc, był przeważnie zamknięty. A jeśli nawet nie był, to nie był też zbyt chętnie odwiedzany. Ja odwiedziłem go tylko raz – pierwszego wieczoru po przyjeździe. Była to jedna z typowych staromodnych nor, gdzie swego czasu tak nadymiono, że już żadne wietrzenie na to nie pomoże. Dodatkową oznaką oldskulowości były wykałaczki – nie tylko na stołach, obok solniczek i pieprzniczek, ale z jakiegoś powodu także na barze. Brakowało tylko słoiczków z musztardą. Nikt z personelu nie rwał się, żeby zadowolić moją nienaturalnie ospałą ciekawość. Co prawda, mimo wszystko nienaturalnie apatyczny barman pozwolił mi wydobyć z siebie zeznanie, że do niedawna znajdował się tu inny zakład, on sam zaś nie umie powiedzieć, kto wtedy przychodził. Ściśle mówiąc, umie, ale bardzo niewiele: „Jacyś emigranci”. Miejscowa frankowka okazała się mniej niż przeciętną wersją tego bardziej niż przeciętnego wina, a w lokalu nic szczególnie miłego się nie działo. Na przykład w zasięgu mego wzroku nie znalazło się nawet to, co pasowałoby do wyrażenia „fajna malica!”. Wysączyłem drugi kieliszek, zapłaciłem i poszedłem do siebie, na górę.
Bliżej połowy miesiąca, kiedy dni stają się krytycznie krótkie i bezwstydnie mętne, zwłaszcza w mieszkaniu na parterze budynku pod Górą Zamkową, spotkała mnie przygoda, jedyna mistyczna przygoda w całym życiu. Pracując po południu nad kolejnym stosem dokumentów i w żadnym nie znajdując absolutnie nic, co by mi się przydało, popatrywałem przez okno. Obserwując wyjątkowo nieśmiałe próby śniegu, który mógłby wreszcie darować sobie powściągliwość i sypnąć ze wszystkich sił, zacząłem mimo woli ziewać. Postanowiłem więc zrobić sobie przerwę i zdrzemnąć się na kusząco dostępnym tapczanie. Wpadając już z półsnu w sen absolutny, zdążyłem odnotować nową dla siebie okoliczność: z dołu, jakby z piwnicy, zaczęły dolatywać dźwięki różnego rodzaju i głośności, świadczące o energicznym przestawianiu mebli i strojeniu instrumentów. Może jeszcze nie wszystkich. W każdym razie klubowy akustyk na całego już użerał się z perkusją.
Drugą rzeczą, jaką zdążyłem uczynić, było domyślenie się, że właśnie jest piątek i dlatego wieczorem zacznie się koncert.
Trzecia rzecz nadążyła za drugą. Wszystko działo się tak samo jak wtedy. Byłem nie sobą, ale Josypem Rotskim. Leżałem na tym samym tapczanie w jego czasie. To on słyszał te dolatujące z dołu dźwięki. Mnie pozostało rozpłynąć się we wszystkim, co będzie dalej. Czyli w innym czasie, w innym dniu, ale tak samo pod koniec roku i w tym samym mieszkaniu.
Na dole tak samo ustawiali brzmienie bębna basowego – długo, nudno, powoli i metodycznie. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Mieszkanie nad klubem oznacza pewne niedogodności, zwłaszcza w piątki i soboty. Klub nosił nazwę Xata Morgana (czy też „Chata Morgana”, bo obie wersje były tu równouprawnione) i noga Josypa Rotskiego nigdy w nim nie stanęła. Mimo wszystko już przywykł do tych wszystkich przedkoncertowych hałasów w piątkowe popołudnia. A także, co tu długo gadać, do samych koncertów. Nie wszystko na nich brzmiało równie beznadziejnie, powiedziałby Josyp Rotski, gdyby go spytano. Ale spytać nie było komu.
No dobrze, w piwnicy nie działo się nic absurdalnego.
Natomiast czymś meganiedorzecznym, jeśli w ogóle możliwym, wydał się dzwonek do drzwi. Josyp Rotski się nie ruszył. Nikt, żadna żywa dusza nie powinna go była tutaj dzisiaj niepokoić. Żadnej randki, żadnych seks-seansów czy w ogóle intymnych spotkań na ten piątek nie planowano. A jednak dzwonek rozmnożył się do serii dzwonków, krótkich i długich, które potem przeszły w stukanie. Nieznany gość wykazywał zdecydowaną namolność i wyraźną niecierpliwość.
Rotski po raz pierwszy pożałował, że nie ma wizjera – już dawno należało go założyć. Przez chwilę się wahał, stojąc nieruchomo pod drzwiami. Dobrze wyćwiczona wyobraźnia zdążyła rozwinąć kilka linijek w wiadomościach, w których za godzinę czy dwie pojawi się info na temat kolejnej ofiary figurującej na liście. Na przykład, _oni_, bo niby czemu nie, pomyślał Rotski. W końcu machnął w myślach ręką, w tychże myślach wypowiedział: „Raz kozie śmierć!”, i otworzył.
Człowiek po drugiej stronie drzwi był przede wszystkim perfumami, intensywną, gęstą chmurą zapachów. Z tej chmury wyłoniły się jego pierwsze słowa, które brzmiały: „Dzień dobry. Zdobycz”.
W ojczystym języku Rotskiego. Z którego, jak się korzysta, Rotski przez kilka ostatnich lat zdążył zapomnieć.
– Dzień dobry. Zdobycz.
– Wdowycz? – nie dowierzał Rotski.
– Nie, zdobycz. Ale w sensie pozytywnym – ta, która jest dla łowcy. Pan jest łowcą, ja: zdobyczą.
Rotski wlepił wzrok w idealną łysinę, w to błyszczące kolano głowy. Trochę z dołu, bo Rotski dużym wzrostem się nie odznaczał.
– Myrosław-Jaromyr Serwus – przedstawił się łysy. – Można w krótszej wersji: Myromyr albo Sławojar. Myrko. Albo Jarko. Jesteśmy sąsiadami, przychodzę z dołu. Jestem właścicielem Chaty Morgany. Czy niekiedy zanadto nie przeszkadzamy?
– To miło z pańskiej strony – wycedził Rotski.
– Tak, wiem. Zaprosi mnie pan do środka?
Chmura perfum wpłynęła do przedpokoju. Rotskiemu wydało się, że odróżnił gravity master od klausa johanna berangera (szafran, cynamon, wieczorny jaśmin, popiół plus do wszystkiego szczur piżmowy).
– Pańskie nozdrza nie kłamią. Ja tak specjalnie: zagłuszyć siarkę – komentował łysy, podśmiewając się z własnego żartu i przesuwając się do salonu.
Nie tylko jego łysiny czepiała się idealność. Idealne wygolenie twarzy nie darowało ani brwiom, ani rzęsom. Idealna obcisłość idealnie dopasowanego ubrania nie dała żadnej szansy fałdkom. A jeszcze te wszystkie drogie ozdoby w nosie, uszach, na szyi, w klapach i na palcach! I każda wymagałaby bardzo pilnego przyglądania się i symbolicznego objaśnienia.
Kiedy gość dotarł do końca korytarza, obejrzał się na Rotskiego, który nieco zagubiony stał gdzieś z tyłu.
– Nie przyszedłem tu tylko po to, żeby zawrzeć znajomość. Mam propo…
Nie dokończył z winy Edgara. Ten ostatecznie ocenił sytuację i z gwałtownym łopotem wyleciał ze swojej stałej zasadzki na szafie. Zdawało się, że zaraz zaatakuje tę idealną łysinę i dziobem, i pazurami.
– Proszę się nie bać, to uczony i poeta. Nie napadnie, chociaż go intrygują pańskie błyskotki – nerwowo zapewnił gospodarz, przepuszczając gościa, a razem z nim także kruka do salonu.
Edgar płynnie usiadł Rotskiemu na ramieniu (jak zwykle na lewym) i z zachłanną ciekawością przypatrywał się siedzącemu _vis-à-vis_ łysemu, który właśnie opadł na przeciwległy fotel.
– Świetny _nevermore_ – pochwalił Serwus. – Od dawna jesteście razem?
– Dwa tysiąclecia – rzekł Rotski, na co Serwus ze zrozumieniem kiwnął głową.
– Panie Josypie – zaczął, całym sobą demonstrując, że od razu bierze byka za rogi.
– Można po prostu Jos – przerwał mu Rotski.
– Cudownie, Jos – zgodził się gość. – A skoro tak, to ja jestem Mef. Zastrzegam jednak: nie Mefisto. Tego niech pan nawet nie oczekuje.
– Szkoda. Skąd zatem Mef?
– A diabli wiedzą. Mefodij? Kiedyś tak mnie przezwano w grupie anonimowych pacjentów. Wszystkim tam wymyślano robocze imiona. W naszym kółku była pani Amfa, kilku Cracków, staruszek Jah, młodziutka Barbie i niezapomniana parka Tram i Dolly. A ze mnie zrobili Mefodija.
– Mefodij, Mef. Pasuje.
– Myślę, że to od mefedronu, wtedy na tym siedziałem. Polubiłem tak, wie pan, siedzieć w ciepłej wannie i wciągać. Wwąchałem się, rozsmakowałem. Smutne, straszne, a jak się wspomni… _À propos_, ma pan mieszkanie z łazienką?
Rotski chwilę się zastanawiał, jaka odpowiedź na takie pytanie nie wyda się głupią, gdy tymczasem Edgar, nie dopatrzywszy się w obcym niczego takiego, co wymagałoby trzeciego stopnia czujnej zażyłości, wyniósł się – tym razem ledwie dosłyszalnie – z ulubionego ramienia i przeleciał na stary kredens w przeciwległym kącie pokoju, skąd jednak dosyć pilnie kontynuował obserwację.
A wtedy zaczęła się rozmowa, która, zgodnie z większością wersji, musiała potrwać co najmniej godzinę.
Tyle że rozmową w zwykłym sensie ten raczej monologiczny potok trudno nazwać. Mówił głównie Mef, a Jos – choć od początku wiedział, że na każdą propozycję stanowczo odpowie: nie – przeważnie słuchał. Podobnie jak nie grzeszył wzrostem, nie odznaczał się też nadmierną uprzejmością, a słowo „nie” już przez połowę życia nie opuszczało pierwszej piątki jego listy. Mimo to – dziwna rzecz! – cierpliwie słuchał, sam sobie w duchu się dziwiąc, skąd, u licha, stać go na taką tolerancję.
– Jos – powiedział Mef – jestem pańskim dawnym wielbicielem, nie starym wielbicielem, ale dawnym, chociaż pan mógłby nawet powątpiewać, czy tacy gdzieś na świecie w ogóle zostali. Jestem jednym z takich, może nawet jedynym. Aż poderwało mnie całego ze szczęścia, Jos, kiedy się dowiedziałem, że pan tu teraz nade mną będzie mieszkał, to po prostu błogosławieństwo zstąpiło na mój zakład, jakby spadła nań Boża rosa. Jos, pan jest nad nami jak ten Bóg. Ja pana i na żywo, i w nagraniach studyjnych, i kiedy _tamtej_ zimy wkładał pan maskę – też. Mam kolekcję pańskich autografów, Jos. Przyszedłem po pańską duszę.
(Ale czy pan mnie z kimś nie pomylił _–_ Rotski na to. – _I’m not so important, man._ Zwłaszcza moja dusza)_._
– Ależ, Boże, uchowaj – odparł Mef. – Niech to diabeł porwie, proszę, tu jest choćby baza dowodów. – I zamigał smartfonem: foto, wideo, audio. – Rotski, Rotski, Rotski, niech pan sam spojrzy, jestem pańską zdobyczą, Jos, już trzydzieści lat jak nią jestem. Wychowałem się na panu. Tak samo się czesałem i taką miałem fryzurę jak pan teraz. Dopóki włosy mi wskutek kłopotów nie powyłaziły. Za młodu tak samo przechylałem głowę na bok, zadzierając podbródek. I chodziłem z podniesionym kołnierzem, z rękami w kieszeniach. Żyłem w pańskim stylu i pańskim stylem, Jos. Żyłem pańskim nazwiskiem. Wie pan, ile kasy wpakowałem w całą tę rewolucję tylko ze względu na pana? A dziesiątki, setki takich jak ja? Nieśliśmy tam wszystko: jedzenie, lekarstwa, ubrania, drwa, papierosy, broń, nerwy, płuca, koks. Na pierwsze żądanie Kierownictwa, Jos. Nikomu z nich tak nie wierzyłem jak panu. Im wcale nie wierzyłem, a panu, Jos – tak. Póki pan tam był, wiedzieliśmy, po co to wszystko. Patrzeć, patrzeć: tego a tego już jutro zamkną, temu dadzą w łeb, ten potem wszystkich wydawał, te dwie, jeszcze tej samej nocy, jedna za drugą, bez wieści i ostatecznie, a ten – siądzie na całego, ta – poroni, a pan i ja – emigranci. Z jednego zdjęcia tyle historii, niech pan tylko popatrzy, Jos.
(Rotski, przeglądając powoli pliki w smartfonie: I co dalej? Założymy zespół więźniów i represjonowanych?).
Ciepło, ciepło – na to Mef. – Prawie pan odgadł.
(_Tylko to przecież nudne_ – Rotski. – _Nawet słów mi brakuje, żeby wyrazić, jak nudne_)_._
Emigracja to taki kraj, w którym zazwyczaj sypia się źle – Mef na to. – A jak się zaśnie, to śnią się takie rzeczy, że lepiej się nie budzić: zadławi się człowiek własnym wyciem jak wymiocinami. Myślę, że to WS – wyrzuty sumienia. Kamienie i inne CnD – ciężary na duszy. I różne takie. I pytasz sam siebie cały czas, pytasz. No, dlaczego przeszyto – dosłownie, szydłem przez płuco – jego, a nie mnie? Dlaczego snajper – tamtego? Ja stałem o metr od niego, i w ogóle bez tarczy! Czemu nie ja poroniłem? Czemu nie mnie do baraku na siedemset pięćdziesiąt lat, dziesięć miesięcy i trzy tygodnie? Dlatego że ja tutaj, a oni tam? Ale dlaczego ja tutaj? Czemu tamten ma gruźlicę, a ja otwieram nowy klub?
(Tylko niech pan nie wierzy, że to jest misja, Mef. To kwestia przypadku)_._
Ale jak nie wierzyć, Jos? Przecież właśnie każdy przypadek jest misją. Choćby ja przypadkowo wyśniłem nazwę. Przypadkowo pod taką nazwą urządziłem klub. W tym celu musiałem przypadkowo dobrać do niego piwnicę. Dobrałem. Ściśle mówiąc, klucze do niej. Klucze pasowały, więc otworzyłem. Potem pierwsi przypadkowi goście. Goście przypadkowo zaczęli do mnie przychodzić. Muszą się tu razem zagrzać. To są emigranci pierwszej fali, jeszcze czują domowe ciepło. Ale ciepło się traci – więc szukają sobie podobnych. Czy nie widzi pan, co się dzieje? Jak nasz kraj cały odchodzi od siebie – i to cały, na wyścigi? Dokądkolwiek – byle nie zostać. Kto zostanie, ten przepadł, reżim wypruje z niego flaki. Nawet w tej wulkanicznej karpackiej dupie naszych jest już dwa miliony. Za rok będzie ich pięć, bo wszystko co może uciec – ucieka. Ma pan pojęcie, na peryferiach jest nas tu już dwadzieścia procent! A co dopiero w stolicach, centrach! No i, rzecz jasna, młodzi, młodzi. Jakakolwiek dziura za granicą milsza jest dla nich niż dom! Ale trzymają się jeszcze jakichś więzi, jakiejś pamięci. I to nie jacyś „oni”, nie zwykła zbieranina, tylko pewna wspólnota. Brakuje nam pana, Jos. Żeby zbieranina stała się wspólnotą, potrzebuje pana. Takiego, wie pan, punktu orientacyjnego, wektora, masztu, osi, pionu.
(_Mówi pan o tańcu na rurze?_).
Taniec mamy, jeśli pan nie wie, w każdą niedzielę. A pan jest nam potrzebny w czwartki, Jos.
(_Dlaczego czwartki?)._
Bo w poniedziałki odpoczywamy, klub jest zamknięty. We wtorki są wykłady, dyskusje, panele, zebrania, kursy mistrzowskie dla kawiarzy, komando palaczy, giełda wegańska. W środy dużo imprez na „ef”: futboloteka, filmy, freak show, free jazz, flamenco, franco disco, Fafa-Lala – i raz w miesiącu wieczór par jednopłciowych. W piątki – noc młodych zespołów „Szczęśliwego Nowego Rocku”, debiuty kapel. W soboty – zamknięte wieczorki sponsorów i donorów. W niedziele – striptiz, taniec na rurze, jak pan już wie, Jos. No a w czwartki będzie pan.
Edgar, który już od jakiegoś czasu szykował się, by ustąpić ze swego kredensu, dosyć wyraźnie, chociaż z charakterystycznym chrypieniem, powtórzył pytanie: „Dlaczego czwartki?”.
Nie mrugnąwszy okiem, Serwus rozłożył ręce i wyjaśnił – nie krukowi, ale Rotskiemu: „Wszystkie inne dni już są rozebrane. Cykl tygodniowy”.
Potem – już poważniej i w sposób bardziej skupiony, jakby kreśląc patetyczną kreskę (akustyk klubowy właśnie dał spokój nieposłusznej perkusji i zaczął męczyć bas):
– Jos, niech pan wraca. Dlaczego pan zniknął? Pańska charyzma nie ma prawa znikać. Taka persona jak pan znaczy absolutnie wiele. Mówiąc między nami, u młodych tu za prędko rwą się więzi z ojczyzną.
– Nie lubię tego słowa. – Rotski trochę się skrzywił. – Ładniej mówi się po serbsku: domowina.
– Domowina dawniej znaczyło „trumna”. Mam nadzieję, że jeszcze nie czas na nią. Za to na mnie czas – podniósł się z fotela, na wszelki wypadek obejrzawszy się na Edgara.
Ten nie zdradził się niczym, ale nie spuszczał go z oka.
– Co miałbym dla pana robić? – Znowu niespodziewanie dla samego siebie zapytał Rotski.
– Muzykę.
– Nie gram już od stu lat.
– Dlatego mówię: niech pan wraca. Mogę nieźle zapłacić.
– Dziękuję. Mam kompletne i w żaden sposób nieograniczone zabezpieczenie finansowe.
– Mogę płacić nie tylko pieniędzmi, Jos.
Zirytowany tym, że już dawno mógłby to wszystko zakończyć i w dodatku nie zadawać żadnych nowych pytań, Rotski mimo wszystko spytał:
– W takim razie czym?
Stali w przedpokoju, a Mef zbliżył się do klamki drzwi wejściowych, ale zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał poważniej – przy tym nie tyle na rozmówcę, ile na Edgara, który znowu usadowił się na ramieniu Rotskiego, tym lewym.
– Pan rzeczywiście ma oczy różnego koloru. To na pewno świadczy o byciu wybranym? – i ciągnął: – Cena może być wysoka. Jeden pański wieczór – plus jeden rok pańskiego życia. Nawiasem mówiąc, dostrzegłem tu autentycznego schellenberga z wczesnych lat trzydziestych. Cudowne brzmienie, ale trzeba nastroić. Chciałby pan grać na schellenbergu?
– Nie wiem, co robć z latami, które i bez tego dano mi przeżyć. A pan jeszcze chce mi ich dodawać. – Rotski uśmiechnął się nieco lekceważąco, ale możliwie wąsko, żeby nie otwierać kącików ust, które już od dawna zasłaniały pustkę. – Mimo wszystko dziękuję za propozycję.
Tym razem dłoń Mefa ze wszystkimi kosztownymi ozdobami docisnęła klamkę i drzwi się otwarły.
– Powiedziałem już wszystko, więc zostawiam pana. Mam nadzieję, że z lekkim zamętem duchowym. Albo przynajmniej ze zmierzchem.
Słuszniej byłoby powiedzieć „w perfumach”. Ale i zmierzch naprawdę gęstniał.
Drzwi trzasnęły, a Rotski, nie bez ulgi, choć też nie bez szpanowania, zerkając na własne ramię lewym, zielonkawym okiem, zapytał:
– I co ty na to, stary?
Ostatnie słowo nie było zwykłą poufałością. Zgodnie z informacjami Rotskiego, Edgar miał ponad dwieście lat.
2
Edgara, czarnego nie tylko skrzydłami, ale całym sobą, Josyp Rotski poznał jakieś parę miesięcy przed tą zaskakującą wizytą. Spacerując w trybie zwyczajnego dnia serpentynami Góry Zamkowej, na jednym z porośniętych trawą zboczy zauważył hałaśliwą i brutalną kłótnię niewielkiej zgrai wron z samotnym krukiem. Nie wiadomo, o co tam poszło: międzygatunkowe ptasie ustawki niekoniecznie poddają się naszym wytłumaczeniom. Rotski ocenił w duchu sytuację jako typowy konflikt miastowych z leśnym. Te pierwsze jeszcze nie odważały się zaatakować, ale też nie wypuszczały przeciwnika z okrążenia. Przy tym wyraźnie skrzykiwały do pomocy sobie podobne. Rotskiemu przyszło do głowy, że zaatakują, gdy będzie ich więcej. Pomimo tego, jako wyznawca idei absolutnej nieingerencji w zjawiska przyrody, przez pewien czas pozostawał tylko obserwatorem.
Wkrótce przekonał się, że miał rację: wron przybywało, i to dosyć szybko, a ich zachowanie nabrzmiewało agresją. Kruk całym sobą zapowiadał, że się nie podda, i odpowiadając na pierwsze mniej lub bardziej otwarte wypady, rozpoczął poprzedzający taniec wojenny. „Wlazłeś między wrony – musisz krakać jak i ony” – zacytował Rotski ulubioną dawniej piosenkę, potem bardziej zdecydowanymi krokami ruszył do pobocza. Napastników to trochę powstrzymało, niektóre wrony się zawahały, a kiedy Rotski gwałtownie i dziko ryknął: „Won mi od niego, kurwa wasza mać!” – w ogóle się spłoszyły, to zaś pozwoliło czarnemu samotnikowi pomachać skrzydłami i poderwać się do wolnego lotu nad niedoszłym teatrem wojennym.
Zadowolony z efektu, Rotski jeszcze przez jakiś czas odprowadzał wzrokiem jego przeloty: z kasztana na inne drzewo, potem na rozpłomieniony jesienią klon, później na jedną ze skał, następnie – wyżej, gdy ptak zataczał nieregularne okręgi nad obwodem murów. Po czym zobaczył go już w zamkowym oknie strzelniczym, gdzie kruk rozsiadł się, zdawało się, na dłużej, co było do tego stopnia „gotyckie”, że Rotski od razu nazwał go w myślach Edgarem.
Jakieś pół godziny później bezmyślnie zaszedłszy na najdalszy dziedziniec Starego Zamku, gdzie tamtego dnia hałaśliwie rozbijała swoje mocno sfatygowane i sprane, ale ciągle jeszcze jaskrawo kolorowe namioty nowo przybyła afrykańska kompania, Ro tski poczuł, że ktoś coraz częściej pojawia się za nim. Dokądkolwiek udałby się Rotski, w którąkolwiek stronę by się obrócił w tych labiryntach zamczyska – kruk chodził za nim. A kiedy tylko Rotski się zatrzymywał, to zatrzymywał się i kruk. Co więcej: przyglądał się i tak samo przechylał głowę nieco na prawo jak Rotski zwykł przechylać swoją. A i pióra u niego wokół głowy nastroszyły się tak, jak wiecznie podniesiony kołnierz Rotskiego. Gdyby zaś ów kruk chodził w spodniach, to koniuszków czarnych skrzydeł także nigdy nie wyciągałby z kieszeni. Co dwa kruki, to nie jeden, pomyślał Rotski.
Minęło jeszcze pół godziny. Straciwszy na chwilę z oczu nowego współtowarzysza, Rotski postanowił trochę poomdlewać pod październikowym słońcem na tarasie, gdzie zamówił u znajomego Syryjczyka miskę najlepszego w mieście banuszu. To, że między Syryjczykiem a banuszem istniała pewna niezgodność w tradycji kulinarnej, Rotskiego dawno przestało dziwić. Czy się jednak kto dziwił czy nie, banusz Syryjczyka (nie, nie kuskus i nie pilaw, tylko banusz!) nie miał jednak sobie równych – i już. Siadłszy z miską przy pierwszym lepszym stoliku, Rotski, od samego rana na czczo, w skupieniu zajął się smakołykiem. A wtedy na jego lewe ramię płynnie opadło coś wielkiego i skrzydlatego. Napadnięty tak znienacka Rotski przez jakiś czas się nie poruszył. Dostać masywnym dziobem w ucho i stracić ot tak, powiedzmy, błonę bębenkową wcale nie miał ochoty. W uszach i tak mu czasem dzwoniło. Przy tym Edgar nie przejawiał wrogich zamiarów, więc Rotski podniósł mu do dzioba miskę z banuszem, już prawie wystygłym. Ptak nie odmówił. Tę porcję zjedli we dwóch.
Kiedy Rotski schodził z góry do domu, Edgar demonstracyjnie go odprowadził, gwałtownie przelatując z miejsca na miejsce, wyprzedzając go i potem czekając na niego: słup z latarnią, stara budka telefoniczna, dach apteki, brama ogrodu pałacowego, gęsto obsmarowana napisami „_bloody scum_”, „_white trash_” i „_go fuck yourself you fucking rapist_” zaniedbany pomnik dwudziestego szóstego barona Nosorożca, następnie parkan oranżerii i ganek komendy policji w historycznej willi Stachelmeierów. Raz omyłkowo wleciał w zaułek Bonifacego, ale kiedy się zorientował, że Rotski skręca w prawo, natychmiast skorygował pomyłkę. Kiedy Rotski przymierzał się do kodowego zamka w swojej bramie, Edgar obserwował go ze szczytu kolumny Jana Pawła II: „Ja ciebie widzę, a ty mnie – nie”.
W ten sposób się dowiedział, gdzie Jos mieszka, i zapamiętał sobie miejsce.
Odtąd zaczęła się wzajemna uważna obserwacja, dwu- albo nawet trzytygodniowy proces. Rotski niemal codziennie spotykał kruka niedaleko swojego mieszkania. Tamten udawał czasem, że jest mu wszystko jedno i że trafił tu przypadkowo. A niekiedy zupełnie się nie przejmował, siadając na dostatecznie szeroki, jakby naumyślnie wmurowany dla niego parapet Josa, i dociekliwie zaglądał do pokoju. Wychodząc, by po raz kolejny przespacerować się do zamku, Rotski nie zapominał zabrać paczuszki z kurzym mięsem albo krakersami. Edgar zaczął reagować na swoje imię. Niekiedy, żeby go trochę skołować, Jos swoją przybliżoną serbszczyzną zwracał się do niego per „Wranac”. Czy kruk wiedział, że to naprawdę oznacza wcale nie kruka, ale „wronego konia”? Nie wiadomo. Na pewno wiemy tylko, że Rotski opróżnił niejedną butelkę czarnogórskiego wina o tej nazwie. A może to było wino macedońskie?
Bliżej zimy (Rotski tamtego dnia akurat zdecydowanie przewietrzył mieszkanie po swojej pewnej nocnej gościni, która między nieprzeliczonymi seksualnymi trikami zdołała wypalić półtorej paczki chesterów) kruk postanowił nie ograniczać się do parapetu, więc z ciekawością rozglądając się na boki, wkroczył do pokoju.
– Widzę, że nie miałbyś nic przeciw temu, by przeczekać u mnie to zimnisko – ze zrozumieniem odniósł się do tego Rotski.
Edgar płynnie sfrunął z biurka i po krótkiej chwili wybrał sobie miejsce na starej przysadzistej szafie (historyk umeblowania mógł przypuszczać, że zmajstrowali ją jacyś nieokrzesani naśladowcy późnego baroku). Przestrzeni między jej daszkiem a sufitem było więcej niż wystarczająco nawet dla takiego Wielkiego Ptaka.
I tak zamieszkali razem – może nie zaraz jak bracia, ale całkiem po przyjacielsku. Każdy robił swoje, jeden drugiego nie krępował i do niczego nie zmuszał. Dzięki Bogu, na tylnym podwórzu znalazło się całkiem przyzwoite pudło kartonowe z napisem „Norddeutsche Kaffeewerke”. Rotski solidnie wymościł jego dno znalezionymi w mieszkaniu niezliczonymi gazetami z czasów _zwycięskiej władzy ludowej,_ były tam ich całe roczniki i dekady – sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, łącznie ze wszystkimi osiągnięciami, zawirowaniami i spiskami antypartyjnymi. Edgar przeciw takiemu gniazdu jakoś nie zaprotestował.
– Co on we mnie dostrzegł, nie mam pojęcia – mówił Rotski niektórym ze swoich przedwieczornych wizytantek. – Może heterochromię?
Bez żartów jednak. Troska o współlokatora skłoniła go do pewnych ornitologicznych, a przynajmniej krukoznawczych studiów. Wolnego czasu miał, ile dusza zapragnie, więc dopuszczał nawet ryzyko pojawienia się w bibliotece miejskiej, gdzie bez wątpienia musiało znajdować się bez liku fundamentalnych prac na temat żywienia krukowatych, choćby i po łacinie. Tak daleko jednak nie zaszedł (biblioteka publiczna zajmowała półtora piętra dawnego zamiejskiego pałacyku baronów Nosorożców) – na razie wystarczał mu internet.
Z internetu Rotski dowiedział się o krukach mnóstwa głupot. Na przykład tego, że są ptakami wyjątkowo niechlujnymi. „Jeśli to prawda, a nie jakaś bzdura, to Edgar jest krukiem absolutnie nietypowym, nadzwyczajnym” – wkrótce podzieli się Rotski swoim nowym wspólnym doświadczeniem życiowym z niektórymi swoimi zdziwionymi, zasłuchanymi partnerkami.
Gazetowa zawartość w pudle „Norddeutsche Kaffeewerke” nie wymagała zbyt częstych zmian. Edgar był schludny.
Kolejną po schludności cechą Edgara była dla Rotskiego wszystkożerność. Gdyby nie ona, Rotski miałby naprawdę ciężko: przecież nawet sobie samemu nie chciało mu się gotować, jak należy, a co dopiero mówić o ewentualnych ptasich zachciankach. Ale żadnych specjalnych zachcianek nie było, Edgar zaś (poza tymi epizodami, kiedy wylatywał z domu trochę się przewietrzyć – o tym nic nie wiadomo) chętnie jadł wszystko, co mu dawano. Na przykład krewetki. Rotski zauważył, że Edgar bardzo lubi miażdżyć dziobem ich pancerze.
– Kiedy nadejdzie lato, spróbuję poczęstować go rakami – niebawem w natchnieniu będzie obiecywał Rotski niejednej ze swoich nocnych przyjaciółek.
Chociaż internet oceniał przeciętną długość kruczego żywota na od siedemnastu do czterdziestu lat, Jos był pewien, że jego współtowarzysz miał ich więcej niż dwie setki. Bo jeśli nie, to skąd ta metafizyczna wiedza, ten błyskotliwy intelekt?
Kiedy Edgar znowu siedział mu na ramieniu, Rotski zerkał okiem, tym zielonym, w jego stronę i pytał: „Jesteś Hugin czy Munin? Myśl czy Pamięć?”.
– Bezmyślna to Pamięć, a Myśl bez pamięci – miał niebawem cytować Rotski nie wiadomo czyj wers poetycki swojej ostatniej kochance.
To było wzajemne dopasowywanie się, docieranie. Zmuszony nareszcie troszczyć się o kogoś poza sobą, Rotski mimochodem przezwyciężył samotność, w której chłodny komfort zagnała go poprzednia sytuacja. I jakkolwiek dobrze czuł się w ostatnich miesiącach tam, wewnątrz samotności, troska o innego, w dodatku tak wyjątkowo innego, tak samo odpowiadała Rotskiemu. Zresztą, dlaczego nie miałby przystać na rozsądny kompromis: cała wolność pozostaje (no prawie cała, lepiej tak), a jako bonus otrzymał współmieszkańca i rozmówcę, żywą czarną duszę.
Samotnik nie z wyboru, ale z konieczności, Rotski odnalazł nieco nadziei, jak przechytrzyć i zakłócić cały ten determinizm.
Jeszcze jakiś czas temu, siedząc w szwajcarskim więzieniu, myślał sobie (w tamtejszym języku to brzmiało jak: „_mit dem Gedanken spielte_”), że za to, co on, Josyp Rotski, zrobił, _oni_ w żadnym wypadku nie zostawią go w spokoju_._ Nazbyt już radykalnie się zdeklarował. Jego występ, jego wyskok wydał się czymś tak niebywałym, niespodziewanym, niemożliwym, a w dodatku tak rażącym złamaniem wszelkich subordynacji, że to nie mogło ujść płazem, więc kara musiała być wymierzona absolutnie ostentacyjnie oraz, łagodnie mówiąc, nieproporcjonalnie. Tym bardziej że po nagłej śmierci _przedostatniego dyktatora Europy_ reżim już miał czas, by się ogarnąć, naprędce przetasować, zaklajstrować wewnętrzne pęknięcia wśród ugrupowań, rodzin finansowo-przemysłowych i innych klanów, żeby wreszcie wyznaczyć jednego z licznych pozamałżeńskich synów zgasłego dyktatora na jego następcę, niemal siłą oderwawszy go od całkiem pomyślnie rozpoczętej kariery telewizyjnego stand-upera, i dosyć raptownie desantować na fotel naczelnika państwa.
Dlatego więzienie, zwłaszcza szwajcarskie, musiało się wydawać Rotskiemu jednym z najbezpieczniejszych w jego sytuacji miejsc. A kiedy z niego wyszedł, omal nie zachwiał nim przeciwny, porywisty wiatr niepewności. Świat poza murami zakładu karnego był pozbawiony granic, niósł więc ze sobą nieograniczone możliwości rozprawienia się z Rotskim. Dobrze, że ten miał szczegółowy, ujęty w punkty, plan całkowitego w nim rozpłynięcia się, zniknięcia, nieistnienia. Dobrze też, że ów plan jakby udawał się, a Rotski zaległ na samiutkim dnie w peryferyjnym podkarpackim miasteczku, w niewielkim, nienaturalnie spokojnym i nikomu nie potrzebnym kraju. Dobrze, że wypchana pieniędzmi bardziej niż wystarczająco poduszka bezpieczeństwa pozwalała na podstawową i niewidoczną aktywność życiową.
W jakim celu? Tego Rotski jeszcze nie wiedział.
Kiedyś, kolejny raz zabijając czas internetem, natrafił na świeżo, dopiero tego ranka opublikowaną (_oni_ mówili – _wyłożoną_) Listę Czterdziestu Czterech. Lista należała do tych, które nazywa się proskrypcyjnymi, a ułożyła ją nieznana do tej pory Liga Asenizatorów Jedności Narodowej. W krótkiej preambule anonimowi przedstawiciele obiecywali _zasłużoną śmierć_ wymienionym osobom, których antypaństwowa, rozłamowa działalność musi zostać natychmiast powstrzymana przez _zdrowe i nieobojętne siły narodu_. Kilkakrotne podkreślenie tego, że LAJN _jest strukturą wyłącznie aktywistyczną, nie ma i mieć nie może żadnego związku z służbami specjalnymi naszego kraju,_ jak zawsze w takich razach, należało rozumieć całkiem na odwrót.
Na liście figurowali przeważnie tzw. działacze kultury, choć nie obeszło się bez innych wątpliwych kategorii, jak np. ekoterroryści, obrońcy zwierząt, tropiciele więzi korupcyjnych, moderatorzy społeczeństwa obywatelskiego i zwyczajne autorytety moralne z niejasnym i nieokreślonym kręgiem zajęć. Niemal połowę listy zajmowały kobiety, co mogło świadczyć o swoistym szacunku dla równości genderowej, a szerzej rzecz ujmując – dla postępowych standardów europejskich. Kiedy Josyp Rotski przeczytał swoje nazwisko i imię na dosyć poczesnym miejscu w górnej części listy, poczuł ulgę: nie zapomnieli.
A jednak małą chwilę próżności zastąpiła bliższa jego naturze autoironia. Jeszcze czego, powiedział sobie w duchu, jeszcze tego brakowało – uderzyć w patos i napawać się własną wielkością po debilnych żartach jakichś piąto- albo najwyżej siódmoklasistów! I nawet jeśli nie oni, nie wiecznie przesycone gadżetami i burgerami wirtualne małolaty zabawiły się w tę nieśmieszną grę, ale, powiedzmy, jakiś pojedynczy oszalały frustrat, maniak komputerowy czy mający fioła na punkcie seryjnych morderstw połykacz seriali, to co z tego wynika? Ano nic, zupełnie nic nie wynika, wmawiał sobie Josyp Rotski.
Chociaż niekiedy, wracając do zakładki z listą i odczytując ją, oddawał nawet należną cześć osobliwemu i na pierwszy rzut oka prawie niedostrzegalnemu dowcipowi jej twórców. Zestaw nazwisk, i co za tym idzie, osób, a także ich kolejność z chimerycznie rozrzuconymi tam i tu powiązaniami znaczeniowymi wydawały mu się czasem tak zabawnie eklektyczne i tak mocno nieuzasadnione, że się to przysłowiowemu grochowi z kapustą nie śniło. Taką doskonałą w swoim absurdzie listę proskrypcyjną można było ułożyć tylko po dobrym najaraniu się, nie bez respektu pomyślał Rotski. No cóż, teraz już w ogóle nie mogę się wychylać; skoro ich trawa daje takiego kopa, całkiem zasadnie się oburzył.
A jednak – nie, nie oburzył się, tylko tak sobie trochę pomarudził. Rotski nie zdołał się oburzyć, oburzenie leżało poza jego naturą.
Mimo wszystko o tym, że niewychylanie się było pomysłem raczej sensownym, Rotski dowiedział się stąd, że lista czterdziestu czterech od czasu do czasu – jak by to powiedzieć łagodniej? – jest odnawiana. To znaczy, pewni figurujący na niej ludzie naprawdę ginęli, o czym Liga Asenizatorów Jedności Narodowej gorliwie i z bezczelnym triumfalizmem informowała. Prawdę mówiąc, lista w tej chwili miała już wszelkie podstawy, by nazywać się listą czterdziestu jeden: trzech pechowców z jej pierwszej wersji zastrzelono w dosyć skomplikowanych okolicznościach, mniej więcej w równych odcinkach czasu. Choć do niego brakowało jeszcze trochę nazwisk, Rotski jednak czasem przyłapywał się na tym, że przed wyjściem z mieszkania jakoś nader sumiennie wybiera koszulę. Dobrze, że w jego garderobie przeważały niebieskie i szare – plamy krwi na takich widać byłoby wyraźniej niż na czarnych czy brązowych. Przy tym nie wyglądałyby tak patetycznie jak na białych.
W swojej niewymyślnej w sumie garderobie Rotski miał kilka ulubionych lnianych koszul uszytych w Bangladeszu i Pakistanie. Każda z nich by pasowała.
W rzeczywistości Rotski (chociaż wówczas o tym jeszcze nie wiedział) nie tylko nie wyolbrzymiał zagrożenia, ale wręcz je umniejszał. Zagrożenie było podwójne i zbliżało się do niego z dwóch różnych kierunków. Z tą różnicą, że jednym potrzebny był martwy, a drugim – żywy. W tym kryła się jego szansa.
No ale nie o wszystkim od razu, bo każda rzecz ma swój czas.
Absolutnie niepozorne życie, które dotąd starał się prowadzić, żadnym prawie zmianom nie uległo. Chyba że wybierając się na swoje spacery bez celu, najczęściej do zamku i z powrotem, Rotski wkładał ciemniejsze niż zazwyczaj okulary. Ukrywanie naturalnego koloru oczu, aż dwóch kolorów, w jego wypadku miało nie lada jaki sens.
Cała reszta ciągnęła się w zwykłym porządku: łażenie po mieście, gotowanie najprostszych potraw, półtorej czy dwie butelki wina na wieczór, książki (głównie Roberta Walsera, z którego autystyczną prozą Jos wdał się w romans jeszcze w szwajcarskim więzieniu), muzyka, wszystkie jej epoki i niezliczone antologie, które sam, nie wiadomo dla kogo, układał, biorąc przykład z przypadkowo odkrytego „Radio Paradise”. A także nieczęste wyjazdy na spotkania, nie bez dozy trywialności nazywane przezeń erotripami.
Nie tak znowu złe życie prowadził – wcale niezłe, biorąc pod uwagę, że już dawno mogło się skończyć. Niewychylanie się, przesiadywanie i leżenie na dnie jak krokodyl w namule? Można było przywyknąć do czegoś takiego, bo stwarzało nawet jakiś osobliwy komfort. Ale na jak długo? Czy tak już do końca jego dni? Co za sens w tym, żeby ciągnęły się tak długo, jak się da?
Wtargnięcie łysego wielbiciela i zaproszenie do Xaty Morgany stało się dla Rotskiego zdarzeniem tak niezwykłej wagi, że nie było go z czym porównać. Zamiast owo wtargnięcie całkiem zignorować i zapomnieć najdalej następnego ranka, odrzuciwszy niby sen – nie koszmarny, ale po prostu okropnie bezsensowny, Rotski coraz częściej przyłapywał się na myślach o tym śnie, a ściśle mówiąc, o rozbudzonych przez niego demonach poprzedniego życia. Wkrótce Rotski pochwali się którejś z _malic_: w swoim życiu naprawdę bywałem gwiazdą. I od razu poprawi nieścisłość: nie, nie bywałem, ale pobyłem. W swoim życiu pobyłem gwiazdą tylko raz.
(W tamtym poprzednim życiu też zresztą musiał nosić nie tylko mocno zaciemnione okulary, ale i maskę. Nikt nie powinien był znać jego twarzy. Był nierozpoznaną gwiazdą, przesadnie zakonspirowaną. _Keeping up Appearances_).
Boże Narodzenie, a po nim nieubłagany Nowy Rok okryły go lepkim kalendarzowym strachem. W pełni, a szczerze mówiąc, w potrójnej, gigantycznej pełni Rotski uświadomił sobie, że faktycznie (_fuck_tycznie!) zajmuje się teraz ni mniej, ni więcej, tylko dożywaniem swoich lat. Że mijają dni, mijają noce. Że słońce wschodzi i zachodzi. Że pewnego razu obcy, nieznani ludzie znajdą jego zjedzonego przez starość trupa dopiero wtedy, gdy wyłamią drzwi jego mieszkania. Toteż wariant z krwawymi plamami na jasnoniebieskiej koszuli z Bangladeszu nie jest o wiele gorszy, a za to bardziej estetyczny. A jeśli jeszcze do sieci trafi wideo z jego egzekucją, przypadkowo złapane na kamerze obserwującej przypadkowych przechodniów, to można będzie podsumować, że w sumie życie się udało. A śmierć? – zadawał sobie pytanie Rotski. Ona się uda tak czy owak, jeśli będzie gwałtowna, odpowiadał sobie. Raz kozie śmierć.
W styczniu zauważył, że dni pobiegły jeszcze szybciej niż w grudniu. Chociaż zdawało się, że miały być dłuższe. Ich mijanie stało się obsesją, wywołującą fizyczny wręcz ból w kościach i stawach. Na dodatek dwudziestotrzyletnia Kolumbijka Arabella, posiadaczka, jak świadczył jej filmik promocyjny, biustu numer cztery, którą zaprosił na erotrip podczas pierwszego weekendu lutego, w ostatniej chwili się zmyła i skasowała przelot do Barcelony, zdążywszy przedtem naciągnąć Rotskiego na bilet.
Zdaje się, że zerwał się tak samo w lutym, ale już w drugiej połowie. Jacyś miejscowi hipsterzy, naśladujący jeszcze niezupełnie przeterminowane trendy wielkomiejskiej kultury ulicznej, wytaszczyli na chodnik przed swoją kawiarnią stare i pomalowane (no a jakie inne?) pianino. Rotski pomyślnie mijał je już dziesiątki razy, nie zwalniając nawet kroku. Ale tamtego razu – czy to nie Edgar, siedzący na ramieniu coś naszeptał? – nie minął.
Dotknął (o, jak dawno to było!) klawisza. Prawie nic mu nie wychodziło. Palce nie słuchały. Muzyka go nie chciała. Zresztą była druga w nocy i minus dziesięć na termometrze. Pozostawała nadzieja, że nikt nie usłyszał tej hańby.
Po kolejnym tygodniu Rotski wybrał numer Myromyra-Sławojara Serwusa (to jest Mefa) i zapytał go, czy ma jeszcze wolne czwartki.
– Orfeusz jednak zdecydował się zejść do piekła?
Gdzieś podział się tamten grudniowy entuzjasta, który omal nie zachłystywał się miłością i fanatyzmem. Zamiast niego pokazał się dosyć chłodny pracodawca pragmatyk:
– Jakie życzenia co do honorarium?
(Czyli nie: może się jednak ucieszył, ale jakoś nie dał po sobie poznać).
– Zacznijmy od miski zupy – odpowiedział Rotski.
Mef milczał, więc Rotski musiał dodać:
– Tak jak w poprzednim swoim życiu, ciągle jeszcze godzę się na zapłatę w naturze.
– Będzie pan miał i naturę – obiecał Mef.