- promocja
Raj - ebook
Raj - ebook
Wielowarstwowa, nieoczywista i piękna opowieść o Afryce, jakiej nie znamy, autorstwa laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
Yusuf ma dwanaście lat i granice jego świata wyznaczają dom rodzinny oraz hotel, który prowadzi jego ojciec. Do czasu, kiedy z kolejną wizytą przybywa wuj Aziz – wędrowny kupiec i właściciel sklepu. Chłopiec wraz z wujem wyrusza w podróż, która, choć z przerwami, będzie trwała przez wiele lat. Yusuf jeszcze o tym nie wie. Nie ma też pojęcia, że został sprzedany za długi i jego beztroskie dzieciństwo właśnie się skończyło. Ta podróż to nie tylko droga przez nieznany ląd, ale też wyprawa w głąb siebie, która staje się uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu i poszukiwaniu tożsamości.
W prozie Abdulrazaka Gurnaha jest coś niezwykle naturalnego i szlachetnego, coś, co sięga fundamentalnych ambicji literatury, aby opowiedzieć ludzkie życie w możliwie najuczciwszy sposób oraz podzielić się tą opowieścią z innymi. Jego książki budują wspólnotę opartą na głębokim współczuciu i współuczestnictwie w tym, co nazywamy ludzkim losem, bez względu na miejsce zamieszkania, kulturę czy język.
Olga Tokarczuk
Raj staje w jednej linii ze Zniewolonym umysłem Miłosza czy Czarodziejską Górą Manna, ostrzegając przed złem tkwiącym w człowieku. Fascynująca opowieść.
Wojciech Szot
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367891158 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobnie jak w _Powróconych_, czyli powieści Abdulrazaka Gurnaha, która jako pierwsza ukazała się po polsku, w przekładzie _Raju_ utrzymano zasadę, by słów obcych wobec języka tekstu nie wyróżniać kursywą ani cudzysłowem, lecz traktować je jako elementy złożonej tkanki językowej terytoriów obecnej Tanzanii. Tak jak w pierwowzorze, tekstu nie opatrzono ani przypisami na temat fragmentów obcojęzycznych, ani słowniczkiem; kontekst został przez autora tak skonstruowany, by niemal zawsze sens dało się z niego wywnioskować. Z niewieloma wyjątkami słowa, frazy i zdania z języka suahili zapisano zgodnie z oficjalną ortografią, w dużej mierze naśladującą system anglosaski: „y” wymawia się zatem jak polskie j (np. „haya” – _haja_), „w” jak ł (np. „bwana” – _błana_), „j” jak dź (np. „kijana” – _kidźana_, „tajiri” – _tadźiri_), „sh” jak sz (np. „washenzi” – _łaszenzi_), „v” jak w (np. „vibarua” – _wibarua_). To samo tyczy się zapisu i wymowy imion, na przykład Yusuf (_Jusuf_), Mwene (_Młene_), Ajuza (_Adźuza_). Elementy arabskie i hinduskie zapisane są w uproszczonej transkrypcji polskiej, na przykład pojawiające się wielokrotnie arabskie słowo „sajjid”, które oznacza „pana” czy „władcę”, wymawia się tak, jak sugeruje pisownia; gdy mowa o imienniku głównego bohatera, proroku Jusufie, zastosowano zapis właściwy dla odwzorowania języka arabskiego w polszczyźnie.Ogród za murem
1
Najpierw chłopak. Na imię miał Yusuf, a dom opuścił nagle, mając dwanaście lat. Pamiętał, że była pora suszy, gdy jeden dzień nie różni się niczym od drugiego. Kwiaty, których nikt się nie spodziewał, kwitły i zaraz więdły. Przedziwne owady smyrgały spomiędzy kamieni tylko po to, by wić się w agonii pod palącym słońcem. W rozgrzanym powietrzu drżały dalekie drzewa, czuło się, jak dygocą domy, złaknione tchu. Każde stąpnięcie wzbijało tuman pyłu, a godziny dnia gniótł twardy, kanciasty bezruch. Chwile o takiej klarowności zdarzały się pod koniec suszy.
To wtedy na peronie widział dwoje Europejczyków, pierwszych w życiu. Nie bał się, w każdym razie z początku. Często przychodził patrzyć na pociągi wtaczające się z hałaśliwym wdziękiem na stację, a później czekał, aż znów powloką w dal swe cielska, pod nadzorem hinduskiego dróżnika, który łypiąc gniewnie, machał chorągiewkami i dął w gwizdek. Na taki pociąg czekał Yusuf często całymi godzinami. Teraz czekało również tych dwoje Europejczyków, pod płóciennym daszkiem, a półtora metra od nich czekał starannie poukładany stos bagaży i zapewne cennych towarów. Mężczyzna był rosły, na tyle wysoki, że musiał pochylać głowę, by nie dotykała płótna chroniącego ich przed słońcem. Kobieta stała głębiej w cieniu, a jej błyszczącą od potu twarz po części skrywały dwa kapelusze. Białą bluzkę z falbankami miała zapiętą pod szyją i na nadgarstkach, rąbek długiej spódnicy muskał buty. Kobieta również była wysoka, postawna, ale w inny sposób. Miała w sobie coś niezbornego, jakby podatność na inny kształt, tymczasem on cały zdawał się wyciosany z jednej kłody. Każde patrzyło w inną stronę, jak gdyby się nie znali. Yusuf przyglądał się, jak kobieta dotyka chusteczką warg, od niechcenia ścierając płatki suchej, złuszczonej skóry. Mężczyzna miał twarz usianą cętkami czerwieni, a gdy wodził niespiesznie wzrokiem po ciasnej stacyjce, po zamkniętych budach drewnianych magazynów i ogromnej żółtej fladze ze spoglądającym srogo czarnym ptaszyskiem, Yusuf mógł dobrze mu się przyjrzeć. Ale wtedy mężczyzna zmienił pozycję i dostrzegł, że Yusuf go obserwuje. Zrazu odwrócił wzrok, lecz po chwili odwzajemnił spojrzenie Yusufa – patrzył długo, przeciągle. Yusuf nie potrafił oderwać od niego oczu. Naraz tamten obnażył zęby w odruchowym warknięciu, dziwnie podkurczając palce. Yusuf usłuchał ostrzeżenia i uciekł, mamrocząc słowa, które nauczono go wymawiać, gdy całkiem znienacka potrzebuje się Bożej pomocy.
Tego samego roku, kiedy opuścił dom, w słupkach tylnej werandy zalęgły się korniki. Ojciec przy każdej okazji wymierzał słupkom wściekłe klapsy, dając do zrozumienia, że wie, co jest grane. Korniki zostawiały w deskach ślady podobne do rozkopanej przez zwierzęta ziemi w korycie wyschłego strumyka. Gdy w słupki uderzał Yusuf, odgłos był łagodny, głuchy, a ze środka sypały się drobniutkie, ziarniste zarodniki zgnilizny. Jeśli męczył matkę o jedzenie, mówiła, żeby sobie nazbierał korników.
– Głodny jestem – biadolił i choć nikt go tej skargi nie nauczył, z roku na rok recytował ją coraz burkliwiej.
– Korników zjedz – radziła matka i wybuchała śmiechem na widok jego karykaturalnej odrazy i udręki. – W każdej chwili możesz się nimi napchać. No dalej, nie krępuj się.
Odpowiedzią było umęczone westchnienie, z którym akurat eksperymentował, by pokazać, co myśli o jej żałosnym żarcie. Czasem jedli kości, bo matka gotowała na nich cienką zupę mieniącą się tłusto po wierzchu, a w odmętach majaczyły grudki czarnego, gąbczastego szpiku. W najgorszym razie mieli do jedzenia duszoną okrę, ale tej oślizgłej brei, choćby się skręcał z głodu, Yusuf nie był w stanie przełknąć.
W owej porze roku zjeżdżał też do nich w odwiedziny jego wuj Aziz. Wizyty były krótkie, a towarzyszył im zazwyczaj orszak podróżnych, tragarzy i muzyków. Wuj zatrzymywał się tu podczas swych wypraw z wybrzeża w kierunku gór, jezior i lasów, przez suche równiny i nagie, skaliste wzgórza interioru. Podróżował często przy akompaniamencie bębnów, tanburów i olbrzymich rogów siwa, a kiedy jego orszak wmaszerowywał do miasta, zwierzęta uciekały w popłochu, robiąc pod siebie, nie dało się też zapanować nad dzieciarnią. Od wuja Aziza biła dziwna, obca woń, mieszanina zwierzęcej skóry i pachnideł, z domieszką żywicy i przypraw, a pod tym wszystkim czaił się jeszcze inny, mniej uchwytny zapach, który Yusufowi kojarzył się z czymś groźnym. Wuj Aziz miał zwykle na sobie cienkie, luźne kanzu z eleganckiej bawełny i niewielką dzierganą czapkę zsuniętą na tył głowy. Ze swymi wytwornymi manierami i aurą niewzruszonej uprzejmości przypominał raczej kogoś, kto późnym popołudniem wybrał się na spacer, bądź też wiernego w drodze na wieczorne modły, niż kupca, który jeszcze niedawno przedzierał się przez cierniste krzewy, zważając, by nie wdepnąć w gniazdo węży plujących jadem. Nawet w tym całym ferworze przyjazdu, gdy zrzucano na ziemię pakunki, pośród jazgotu umęczonych tragarzy i pod czujnym okiem krwiożerczych kupców, wuj Aziz zdawał się uosobieniem spokoju i swobody. Tym razem zjawił się w pojedynkę.
Yusuf lubił jego wizyty. Ojciec twierdził, że to dla nich zaszczyt gościć tak bogatego i sławnego kupca – tajiri mkubwa – i choć zaszczytów nigdy zbyt wiele, było jeszcze coś. Za każdym razem, bez wyjątku, wuj Aziz dawał chłopcu monetę o wartości dziesięciu ann. Yusuf niczego nie musiał robić, jedynie zjawić się o odpowiedniej porze. Wuj Aziz rozglądał się za nim, uśmiechał się i wręczał mu monetę. Za każdym razem, gdy nadchodził ów moment, Yusuf czuł, że ma ochotę odwzajemnić uśmiech, powstrzymywał się jednak, zgadując, że byłoby to nie na miejscu. Nie mógł się nadziwić świetlistej skórze i tajemniczemu zapachowi wuja. Jeszcze kilka dni po odjeździe w powietrzu czuło się woń jego pachnideł.
Trzeciego dnia tegoroczna wizyta wuja wyraźnie miała się ku końcowi. W kuchni panował nadzwyczajny ruch, a unosząca się tam mieszanina aromatów mogła oznaczać tylko jedno – ucztę. Smażyły się słodkie przyprawy, sos kokosowy pyrkał na wolnym ogniu, bułeczki rosły na drożdżach, piekły się podpłomyki i suchary, gotowało się mięso. Yusuf przez cały dzień trzymał się w pobliżu domu, na wypadek gdyby matka potrzebowała pomocy w przygotowaniu dań albo chciała zasięgnąć jego opinii na temat któregoś z nich. Wiedział, że w takich kwestiach liczyła się z jego zdaniem. Zdarzało się też, że zapomniała zamieszać sos albo przegapiła moment, w którym gorący olej rozedrgał się już na tyle, że trzeba dodać warzywa. Nie było to takie proste, bo choć Yusuf chciał mieć oko na wszystko, co dzieje się w kuchni, wcale nie pragnął, by go matka przyłapała na tym, że się na swoim posterunku obija. Wówczas bez końca musiałby spełniać jej rozmaite polecenia, co już samo w sobie było okropne, a na domiar złego mógłby przegapić pożegnanie z wujem Azizem. Dziesięcioannówka trafiała do niego zawsze tuż przed odjazdem, bo to właśnie wtedy wuj Aziz podawał Yusufowi dłoń do pocałowania, a drugą gładził schylonego chłopca po głowie. Potem z wystudiowaną swobodą wsuwał mu do ręki monetę.
Ojciec kończył zazwyczaj pracę nieco po południu, toteż Yusuf zgadywał, że on i wuj Aziz wrócą do domu razem. Do zabicia było więc sporo czasu. Ojciec prowadził hotel. Było to najnowsze z całej serii przedsięwzięć, za pomocą których próbował zyskać majątek i renomę. W domu, gdy był akurat w nastroju, ojciec opowiadał im o innych sposobach zbicia fortuny, które niegdyś wydawały mu się niezawodne, teraz jednak brzmiały w jego ustach jak przezabawna niedorzeczność. Kiedy indziej Yusuf słuchał jego narzekań, jak to mu w życiu nie wyszło – a czego by się nie chwycił, obracało się w ruinę. Nazywana hotelem jadłodajnia, z czterema czysto zasłanymi łóżkami na piętrze, znajdowała się w miasteczku Kawa, dokąd sprowadzili się przed ponad czterema laty. Wcześniej mieszkali na południu, w rejonie rolniczym, w innym miasteczku, gdzie jego ojciec prowadził sklep. Yusuf pamiętał zielony pagórek i cienie majaczących w oddali szczytów, a na chodniku przed wystawą stołek i pewnego staruszka, który siadywał tam, srebrną nicią wyszywając czapki. Do Kawy przyjechali, bo zrobiła się koniunktura, gdy Niemcy zbudowali tu stację linii kolejowej, która miała ciągnąć się aż po góry w interiorze. Ale koniunktura prędko minęła, a pociągi zatrzymywały się już tylko po to, by zabrać drewno i wodę. Podczas poprzedniej wyprawy wuj Aziz przyjechał do Kawy koleją, a dalej na zachód udał się pieszo. Następnym razem, powiedział, zajedzie pociągiem tak daleko, jak się da, i dopiero stamtąd obierze drogę na północny zachód albo północny wschód. I tu, i tu wciąż można dobrze pohandlować, twierdził. Yusufowi zdarzało się słyszeć, jak jego ojciec mówi, że całe to miasto zmierza prosto do Piekła.
Pociąg w kierunku wybrzeża odjeżdżał pod wieczór i Yusuf spodziewał się, że wuj Aziz do niego wsiądzie. Coś w zachowaniu wuja podpowiadało mu, że ten zmierza już do domu. Tyle że z ludźmi nigdy nic nie wiadomo, więc mogło się jeszcze okazać, że wuj Aziz pojedzie pociągiem na północ, w góry – tym po południu. Ojciec oczekiwał, że codziennie po modlitwie zuhr Yusuf zjawi się w hotelu – by nauczyć się prowadzić interes i stać o własnych siłach, twierdził ojciec, a tak naprawdę po to, by zmienić dwóch młodzieńców, którzy pomagali w kuchni, sprzątali ją i serwowali klientom jedzenie. Kucharz hotelowy pił i klął, na czym świat stoi, miotając obelgi pod adresem wszystkich w zasięgu wzroku, z wyjątkiem Yusufa. W samym środku rynsztokowej tyrady potrafił zamilknąć i uśmiechnąć się szeroko, gdy tylko ujrzał chłopaka, ale on i tak przed nim drżał. Tego dnia nie poszedł do hotelu, nie odprawił też modlitwy zuhr i nie sądził, by o tej porze dnia, w tak potwornym upale, komukolwiek chciało się za nim uganiać. Przyczajał się więc w jakimś zacienionym kącie albo za kurnikami na podwórku, póki nie wygnał go stamtąd ten czy inny dławiący odór, wzbijany z popołudniowym pyłem. Po sąsiedzku stał ciemny skład drewna o spiczastym, strzechą krytym dachu. Chowając się tam pośród fioletowego półmroku, Yusuf nasłuchiwał ostrożnego przemykania polujących jaszczurek i czuwał, by nie ominęła go dziesięcioannówka.
Cisza i mrok składu drewna wcale mu nie doskwierały, przywykł do samotnych rozrywek. Ojciec nie lubił, gdy Yusuf bawił się z dala od domu. „Dookoła same dzikusy – mówił. – Washenzi, którzy nie wierzą w Boga, tylko w duchy i demony, co mieszkają w drzewach i głazach. Nic im nie sprawia takiej frajdy jak porywanie małych dzieci, żeby sobie z nimi poczynać, jak tylko zapragną. Albo jeszcze poleziesz gdzieś z takimi, którym jest wszystko jedno, z łajzami albo dzieciakami łajz, nikt cię nie przypilnuje i zeżrą cię dzikie psy. Trzymaj się blisko domu, gdzie jest bezpiecznie, żeby ktoś mógł mieć na ciebie oko”. Ojciec wolał, by Yusuf bawił się z dziećmi Hindusa, sklepikarza, który mieszkał w okolicy, tyle że hinduskie dzieci rzucały w niego piaskiem i szydziły z niego, kiedy chciał podejść. Golo, golo, skandowały, plując w jego kierunku. Czasem siedział z grupkami starszych chłopców, którzy wylegiwali się w cieniu drzew albo domów. Lubił przebywać z chłopakami, bo bez przerwy żartowali i zanosili się śmiechem. Były to dzieci robotników sezonowych, vibarua, co kładli torowiska dla Niemców na końcu linii kolejowej albo najmowali się jako tragarze dla podróżników i kupców. Płacono im tylko za wykonaną robotę, a czasem roboty po prostu nie było. Yusuf słyszał, jak chłopaki mówiły, że obiboków Niemcy wieszają. A jak ktoś za młody, żeby go powiesić, to mu obcinają jaja. Niemcy nie boją się niczego. Robią, co im się podoba, i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Jeden chłopak mówił, że jego ojciec widział raz Niemca, który wsadził rękę w sam środek rozbuchanego ognia i nawet się nie sparzył. Jak jakaś zjawa.
Ci vibarua, czyli ich rodzice, przybyli tu z najróżniejszych stron: z gór Usambara na północ od Kawy, znad bajecznych jezior na zachód od pogórza, z południowych sawann, gdzie trwała wojna, a często i z wybrzeża. Chłopcy naśmiewali się z rodziców, kpiąc z piosenek, które ci śpiewali przy pracy, i wymieniając się opowieściami o obrzydliwych, kwaśnych woniach, które przyciągali za sobą do domu. Zmyślali nazwy miejsc, z których rodzice mieli pochodzić, nazwy zabawne i przykre, którymi ubliżali sobie nawzajem w nieustannej drwinie. Czasem się bili: sporo było tarzania się po ziemi, kopania i bólu. Jeśli tylko się dało, starsi najmowali się jako służący i posłańcy, przede wszystkim jednak leniuchowali i grzebali w odpadkach, czekając, aż nabiorą dostatecznej siły, by wykonywać pracę mężczyzn. Yusuf siadywał z nimi, o ile mu pozwalali, przysłuchiwał się ich rozmowom i był ich chłopcem na posyłki.
By czas szybciej płynął, plotkowali i grali w karty. To od nich Yusuf po raz pierwszy usłyszał, że dzieci mieszkają w siusiaku. Kiedy facet chciał mieć dziecko, wkładał je babce do brzucha, gdzie miało więcej miejsca, żeby się rozrosnąć. Nie tylko Yusuf uznał, że to mało prawdopodobne, więc wyciągnięto siusiaki i mierzono je, rozgorzała debata. Wkrótce wszyscy zapomnieli o dzieciach, ciekawsze stały się same siusiaki. Starsi chłopcy z dumą prezentowali, co tam mają, i zmuszali młodszych, żeby obnażyli swoje maciupkie abdalle ku powszechnej wesołości.
Czasem grali w kipande. Yusuf nie dorósł jeszcze, żeby być przy kiju, ponieważ panowała tu ścisła hierarchia wieku i tężyzny, lecz kiedy tylko mu pozwalano, przyłączał się do gromadki łapaczy, którzy z szaleństwem w oczach ganiali po pylistych podwórkach lecący kawałek drewna. Któregoś razu ojciec przyuważył go na ulicy, jak z rozhisteryzowaną bandą dzieciaków biega za kipande. Zmierzył go surowym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem, trzepnął go w twarz i kazał zmiatać do domu.
Więc Yusuf zmajstrował sobie własne kipande, a reguły dostosował tak, żeby móc grać w pojedynkę. Wcielał się zatem również we wszystkich pozostałych graczy, co miało tę zaletę, że mógł być przy kiju tyle, ile mu się podobało. Śmigał wte i wewte po drodze przed domem, krzycząc w podekscytowaniu i starając się złapać kipande, które dopiero co sam wybił w powietrze najwyżej, jak potrafił, by zdążyć ustawić się tam, gdzie drewienko spadnie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------