- W empik go
Raj utracony - ebook
Raj utracony - ebook
Monumentalny poemat epicki w dwunastu księgach, opisujący upadek pierwszych ludzi, których grzech staje się winą całej ludzkości. Autor bazuje na trzech fragmentach z Pisma Świętego, ale czerpie też z mitologii greckiej (np. z tematu wystąpienia tytanów przeciwko Jowiszowi). Na początku czasu, w wyniku wojny na niebie między Szatanem a Bogiem, Adam i Ewa zostają wygnani z Raju (w późniejszym wydaniu kobieta zostaje uwiedziona przez Szatana). W utworze znajdują odzwierciedlenie prywatne poglądy Miltona oraz XVII-wieczna mentalność, choćby w kwestii podrzędności kobiety wobec mężczyzny. Kilka lat później Milton napisał "Raj odzyskany", który można traktować jako kontynuację pierwszej części. Epos stał się inspiracją dla artystów różnych dziedzin - William Blake stworzył akwarele przedstawiające sceny z utworu, a Krzysztof Penderecki napisał operę pod tym samym tytułem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6346-1 |
Rozmiar pliku: | 566 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Literatura nasza posiada tłómaczenia prawie wszystkich arcydzieł epickich literatury powszechnej; niektóre tłómaczone były wielokrotnie. Nie pominięty też został i „Raj utracony“ Miltona; — mimo to można o nim powiedzieć, iż nie istnieje wcale dla polskiego czytelnika. Wyczerpany dawno w handlu księgarskim, napotyka się tylko w wielkich bibliotekach. Ogół czytelników wie o jego treści, a raczej domyśla się jej tylko z tytułu; a choćby kto ciekawszy wyszukał egzemplarz tłómaczenia Przybylskiego lub Dmochowskiego, nie zadowoliłby swoich pragnień estetycznych, nie poznałby wielkiego poety i myśliciela angielskiego z XVI I-go wieku. Tłómaczenie Przybylskiego nastroszone jest nowo ukutemi wyrazami, które się prawie wszystkie nie utarły i nie przyjęły w naszym języku; rymy możnaby darować Rejowi, ale nie pisarzowi współczesnemu z Krasickim, Naruszewiczem, Niemcewiczem, Trembeckim. Dmochowski pisze i rymuje gładziej, ale próżny sobie wysiłek zadaje, bo Milton nie rymuje wcale, i najmocniej się przeciw rymowanej poezyi zastrzega. Przyjęty przez obu tych tłómaczów wiersz trzynastozgłoskowy zadaleko oddala się od dziesięciozgłoskowego oryginału, inny ton, patetyczny, nadaje, i zmusza tłómaczów do amplifikacyi, — w których ginie zwięzłość i prostota, cechujące Miltona.
Milton nie lubił rymów, i w przedmowie tłómaczy swoim czytelnikom, że piękność mowy wiązanej polega głównie na rytmie, którym się posługiwali starożytni poeci, podczas gdy rym jest naleciałością wieków barbarzyńskich. Jest to oczywiście przesada: języki nowoczesne nie mają bogactwa iloczasu, cechującego języki starożytne, a rym w poezyi utwierdził swoje panowanie — jako ozdoba; ale rytm pozostał zawsze główną cechą mowy wiązanej, kością pacierzową wiersza.
Mimo, że język polski, pod względem urozmaicenia akcentu, należy do najuboższych, uważałem za konieczne iść pod tym względem za wyraźną wskazówką poety, i tłómaczyć jego utwór wierszem nierymowym. Odstępstwa od obranej przezeń formy poetyckiej i tak były nieodzowne: jamby oryginału są w naszym języku niemożliwe, przynajmniej w poematach szerszego zakresu; wiersz dziesięćiozgłoskowy, zbyt jednostajny pod względem akcentu, zamieniłem na najpowszechniej u nas w opowiadaniach używany — jedenastozgłoskowy.
Mimo te folgi nie zdołałem utrzymać się w ramach pierwowzoru: każda pieśń wypadła mi średnio przeszło sto wierszy dłuższą od oryginału. Pochodzi to nietylko z nadzwyczajnej jego zwięzłości, ale i z charakteru obu języków; — angielski jest przeważnie jednozgłoskowy. Zwięzłość wyrażenia starałem się zachować bez zatracenia ścisłości i jasności. „Raj utracony“ w języku angielskim ma ogółem wierszy dziesięciozgłoskowych 10.565; w mojem tłómaczeniu wierszy jedenastozgłoskowych 11.792; u Przybylskiego wierszy trzynastozgłoskowych 13.132; Dmochowski tłómaczył tylko „co wyborniejsze miejsca.“
Nie mając zamiaru dowodzić tu wysokiej wartości utworu Miltona, co byłoby wybijaniem drzwi otwartych, ani aktualności i żywotności tego poematu, mimo trochę przestarzałej formy i niektórych poglądów naukowych, w kilku tylko słowach odpowiem na pytanie, czy w ogóle naszej literaturze potrzebne nowe tłómaczenie „Raju utraconego,“ bo pytanie takie mógłby stawić ktoś gustujący tylko w poezyi ostatniej doby.
Mimo usterek powyżej przytoczonych, „Raj utracony,“ jako kompozycya, stoi w rzędzie Iliady, Odyssei, Boskiej Komedyi, i zachwyca każdy umysł wrażliwy na piękno. Odczytanie powtórne w tych czasach jeszcze większą sprawiło mi rozkosz, niż kiedym go czytał po raz pierwszy w młodym wieku, i sądzę, że wielu czytelnikom niemniejsze sprawi zadowolenie, byle tylko moje tłómaczenie choć w części zbliżało się do piękności oryginału. Zresztą zmieniają się z biegiem wieków gusta i upodobania, ale wielkie dzieła, jak słupy granitowe, sterczą i wskazują pochód geniuszu ludzkiego.
„Raj utracony“ jest poematem prawie współczesnym: nie przenosi on nas w świat innych religii, filozofii, obyczajów i zwyczajów, jak Iliada, Odyssea, Eneida. „Miltonowi przyznano miejsce po prawicy Szekspira, gdzie zasiadać on będzie aż do dnia zmartwychwstania umarłych“ — powiada D. G. Rosetti. Inny krytyk mówi: „Raj utracony“ — jest to Iliada Starego Testamentu, — epos o upadłej naturze człowieka.“ Nie jest też kunsztownym układem podań narodowych i annektowanych na cześć zwycięzców, jak Eneida; w mojem rozumieniu „Raj utracony“ jest poetyczną ekspozycyą Chrystyanizmu przez człowieka szczerej i gorącej wiary. Wprawdzie był to purytanin, ale same wymagania logiki i poezyi zmusiły go do użycia za oś główną kompozycyi dogmatu katolickiego — Łaski; dziś, gdy Chrystyanizm napastowany jest w podstawach swoich, miło jest słuchać poetę, mocno przejętego wiarą w Objawienie Boskie. Drobne, w kilku miejscach, wycieczki przeciw Kościołowi usunąłem lub zatarłem, co tem łatwiej mi przyszło, że owe napaści, pisane pod wpływem namiętności stronniczych, religijnych i politycznych, jakie wówczas miotały Anglią, nie łączą się organicznie z całością utworu.
Milton, jak wszyscy poeci owego czasu, a i o wiele późniejsi, często czerpie swoje porównania z mitologii; prawie zawsze służą mu one do większego pogłębienia obrazu, czasem są tylko czczym i zbytecznym ornamentem; prócz tego sam przedmiot wymagał częstych powoływań się na Stary Testament; sądziłem więc, że dla czytelników mniej oczytanych w tych zakresach, przydadzą się krótkie przypisy na końcu każdej pieśni umieszczone.
Tłumacz.
____________PIESŃ I.
Pierwszą człowieka winę i ów zgubny,
Z zakazanego drzewa owoc zdjęty,
Który sprowadził na świat śmierć, a za nią
Z utratą Raju wszystkie nasze klęski,
Aż nas Bóg-człowiek przyszedłszy odnowił
I wieczną szczęścia odzyskał dziedzinę,
Śpiewaj niebiańska Muzo, co na skrytych
Szczytach Horebu, Synaju, natchnęłaś
Pasterza, aby pierwszy uwiadomił
Wybrane plemię, jak w początku świata
Niebo i Ziemia powstały z chaosu;
Lub jeśli większe masz upodobanie
W wzgórzach Syonu, strumieniu Siloe,
Płynącym tam, gdzie Bóg wyrocznie wieścił,
O, przybądź, wspomóż me zuchwałe pienia,
Co pogardzając lotem pospolitym,
Nie chcą się wznosić nad Aońską górą,
Lecz dążą drogą, na którą się dotąd
Nie odważyły ni proza, ni rymy.
A nadewszystko, Duchu Święty, który
Ponad świątynie cenisz serce szczere
I czyste, natchnij mnie, wszystkowiedzący,
I od początku czasów wszechobecny!
Ty, rozpostarłszy skrzydła przepotężne,
Jak gołębica tuląc otchłań wielką,
Płodnąś uczynił; oświeć ciemność moję
Podnieś poziomość, bym na wysokości
Przedmiotu stając, mógł objaśnić ludziom
Drogi, jakiemi Bóg szedł do człowieka,
I sprawiedliwość wiecznej Opatrzności.
Powiedz, gdy Niebo, ni głębiny Piekła
Skrytości żadnej nie mają dla Ciebie,
Czem się to stało, że pierwsi rodzice
Nasi, tak szczęsnym stanem obdarzeni,
Wkrótce odpadli od Stwórcy swojego,
Jego jedyny zakaz przekroczyli,
Chociaż panami byli reszty świata?
Kto pierwszy skusił ich do takiej winy?
Wąż, wyszły z piekła, złudził matkę rodu
Ludzkiego, wiedzion zemstą i zazdrością,
Kiedy go pycha z Nieba wytrąciła
I zbuntowane z nim tłumy aniołów.
Za ich pomocą pragnąc wzrosnąć w blasku
Nad równych sobie, stać się równym Bogu,
Opór mu stawiać i dążąc do władzy,
Wojnę rozpoczął przeciw Najwyższemu.
Próżne zamachy: wszechmocnością Bożą
Rażony, wypadł z eterycznych Niebios,
W płomieniach, głową na dół, do bezdennej
Otchłani, straszna, zgorzała ruina;
W dyamentowej twardości kajdanach,
Na karę ognia wiecznego skazany,
Za to, że wyzwał zuchwale do boju
Wszechmogącego. Dziewięć dni i nocy,
Według śmiertelnych miary, ze swą hordą
Tarzał się w toni ognistej, zdrętwiały,
Choć nieśmiertelny! Lecz wyrok zapadły
Do jeszcze większej zachował go kary:
Dręczy go pamięć szczęścia straconego
I widok przyszłej bez końca katuszy;
Toczy wzrok błędny, smutkiem przepełniony,
Rozpaczą, pychą niepohamowaną
I nienawiścią, bo oczami ducha
Widzi, że niema dla niego nadziei;
Straszne więzienie ze wszystkich stron pała
Jak piec ognisty, a chociaż płomienie
Nie dają światła, noc czynią widoczną,
A w niej obrazy niedoli, cierpienia,
I potępieńców żałobliwych tłumy;
Kędy nie mieszka pokój ni spoczynek,
I nie pojawia się nigdy nadzieja,
Ta, która wszystkim błyska; ale męka
Dręczy bez końca, i potop ognisty,
Sycony siarką, ciągle gorejącą,
A nie mogącą nigdy się wytrawić.
Takie odwieczny Sędzia przygotował
Dla buntowników miejsce, tę ciemnicę,
Tak oddaloną od Boga, od Nieba
I jego światła, jak trzykrotnie wzięta
Odległość środka od krańca bieguna.
O, jak to miejsce, gdzie są, niepodobne
Temu, skąd spadli! Leżą towarzysze
Jego pogromu, przemożeni, zbici
Szalejącego ognia potokami
I rwącym wirem; tuż obok się tarza
Najbliższy mocą, najbliższy mu w zbrodni,
Znany daleko później w Palestynie
Jako Belzebub. Do niego zły Anioł
(Odtąd Szatanem nazywany w Niebie)
Zwraca zuchwałe słowa, przerywając
Straszne milczenie: »Tyżeś? O, jak nisko!
Jakże odmienny od tego, co w szczęsnem
Królestwie światła, w jasność przyodziany,
Doskonałością błyszczał nad miryady!
Tyżeś, co ze mną sojuszem tak ścisłym,
Jednością myśli i celu związany,
Równy nadzieją, odwagą, hazardem
W świetnym zamachu, a teraz już równy
W świetnym zamachu, a teraz już równy
Przepaść, i z szczytu jakiego! On zatem
Znacznie silniejszy ze swoim piorunem!
Ale, kto wiedział o sile tej broni?!
Ni piorun przecie, ni jakiebądź męki
Zada Zwycięzca potężny a srogi,
Mnie nie przymuszą do żalu, nie zmienią
(Choć zmienionego w powierzchownym blasku)
Mej starej woli, zawziętego gniewu
W poczuciu siły znieważonej, takiej,
Co z Wszechpotężnym do walki stanąwszy,
Do uporczywej bitwy wprowadziła
Nieprzeliczone hufce zbrojnych duchów,
Gardzących śmiało Jego panowaniem,
Wolących moje; Jego wszechpotędze
Przeciwstawiając inną, i w tak długo
Wątpliwych losów bitwie w polach Nieba
Wstrząsły tron Jego. Cóż znaczy przegrana?
Nie wszystko znikło: trwa niezwyciężona
Wola, pragnienie zemsty i nienawiść
Nigdy niezgasła; trwa męstwo, co nigdy
Ani się podda, ani nie ustąpi,
I wszystko, czego pokonać niemożna.
Tej chwały nigdy Jego złość, ni siła
Ze mnie nie wydrze: schylać się, o łaskę,
Prosić na klęczkach, wielbić władzę tego,
Którego państwo, tą ręką wstrząśnięte,
Drżało w posadach, to byłoby hańbą
Nikczemną, wstydem, gorszym od upadku!
Kiedy wyrokiem losu nie możemy
Stracić natury naszej, siły boskiej,
A doświadczeniem świeżem nauczeni,
W walce nie gorsi, przezornością więksi,
Możemy z lepszą nadzieją zwycięstwa,
Jawnie, podstępem, a nieprzejednanie
Wojnę prowadzić z naszym wielkim wrogiem,
Co tryumfuje teraz, i w nadmiarze
Radości, rządząc sam, ciemięży Niebo.«
Tak się odezwał Anioł przeniewierczy,
Głośno chełpiący się, choć bólem zdjęty
I bezgraniczną rozpaczą miotany.
Jego zuchwały towarzysz mu na to:
»Książę! Zwierzchniku tylu panujących
Potęg, co pod twem dowództwem do boju
Poprowadzili tłumy Serafinów
Nieustraszonych, w najcięższych przewagach
Wiecznego Króla Niebios tron zachwiali,
Szukając podstaw, na których oparta
Jego najwyższa władza, skąd pochodzi?
Z siły, z przygody, czy też z przeznaczenia?
Widzę zbyt jasno, i boleję srodze
Nad tym wypadkiem, co pogrom sprowadził,
Nieba pozbawił nas i te potężne
Tłumy, poległe w haniebnem rozbiciu,
O ile mogą niebiańskie i boskie
Natury poledz: myśl i duch albowiem
Niepokonane, siła wkrótce wraca,
Choć chwała nasza i stan błogi zgasły,
Tu pochłonięte nędzą bezgraniczną!
Lecz gdy Zwycięzca (bo teraz już z musu
Wierzę w wszechmocność Jego, kiedy przemógł
Taką, jak nasza, siłę) na to tylko
Nam pozostawił całość ducha, życie,
Byśmy cierpienia nasze mocniej czuli,
Kary znosili, i pozostawali
Na pastwę jego mściwości i gniewu,
Lub mu służyli z prawa wojennego,
Jak niewolnicy, w samem wnętrzu piekła,
W czarnej czeluści w ogniu pracowali
I wszelkie jego spełniali zlecenia;
To cóż za korzyść nam z sił niezmniejszonych,
Z nieśmiertelności, jeśli nieśmiertelnej
Będziemy tylko podlegali karze?«
Na to porywczo Arcywróg odpowie:
«Spadły Cherubie, być słabym, to nędza
Zarówno w czynie, jak w znoszeniu doli,
Ale bądź pewny, czynić coś dobrego
Nigdy już naszem nie będzie zadaniem;
Jedyną naszą uciechą źle czynić,
By się sprzeciwić woli przeciwnika.
Opatrzność Jego z naszych złych uczynków
Stara się dobro wywodzić, nam zatem
Należy cel ten niweczyć, a dobro
Na złe obracać — co się może udać,
Może go martwić, jeśli się nie łudzę,
Może krzyżować jego przedsięwzięcia.
Oto Zwycięzca okrutny odwołał
Już swe odwetu i pogoni sługi
Wstecz do bram Nieba; ustał grad siarczysty,
Niesiony wichrem; pozostały fale
Płomieni, w które wpadliśmy z Niebiosów.
Może grom szparki z czerwonemi błyski,
Z wściekłością pędu niepohamowaną,
Wyczerpał już swe ostrza, bo przestaje
Huczyć przez otchłań pustą, bezgraniczną;
Nie traćmy pory, czy ją daje wzgarda,
Czy zasycony gniew Nieprzyjaciela.
Widzisz posępną tę równinę pustą,
Ciemną siedzibę spustoszenia, tylko
Płomyki blade migocą złowrogo;
Tam się uchrońmy z wrzącej ogniem fali
I odpocznijmy, jeśli odpoczynek
Można tu znaleść. Potem, zgromadziwszy
Nasze rozbite wojsko, uradzimy,
Jakby na przyszłość najmocniej obrażać
Nieprzyjaciela, jak wyrównać nasze
Straty, jak ciężką pokonać niedolę,
Jakie nam wsparcie może nieść nadzieja,
Lub rozpacz jakie dać postanowienie.«
Te słowa Szatan rzekł do najbliższego
Współbrata, wznosząc ponad fale głowę
Z iskrzącym wzrokiem, inne jego członki
Na morzu ognia wzdłuż i wszerz leżały,
Zajmując kilka stajan; wzrostem równy
Owym z legendy olbrzymom, Tytanom,
Zrodzonym z Ziemi, walczącym z Jowiszem,
Bryareowi, albo Tyfonowi,
Pod starożytnym Tarsem w grocie skalnej
Mieszkającemu, lub Lewiatanowi,
Co go ze wszystkich swych tworów Bóg nadał
Największym wzrostem pośród pływających
Na oceanie. O nim to żeglarze
Opowiadają, iż gdy zaśnie czasem
W spienionych wodach u Norwegów brzegu
Bywa, że sternik łodzi zapóźnionej
Ma go za wyspę w wieczornym pomroku,
Wbija kotwicę w grubą łuskę skóry,
Przy jego boku od wiatru się chroniąc,
Czeka bezpieczny, aż zasłony nocy
Z nad wód podejmie bladawy poranek.
Tak rozciągnięty na ognistej fali
Leżał okuty Szatan; jużby nigdy
Odtąd nie podniósł się, ni ruszył głową,
Lecz wola Tego, co wszystkiem rozrządza,
Dała mu spełniać nowe czarne plany,
Aby zbrodniami wciąż powtarzanemi
Gromadził na się potępienia góry,
I obmyślając złe dla innych istot,
Widział z wściekłością, jak wszystka złość jego
Posłuży tylko za pobudkę łaski
I nieskończonej dobroci dla człeka,
Którego skusił, lecz jego samego
Zgniecie potrójna hańba, gniew i zemsta.
Teraz z topieli wznosi groźne członki:
Z obu stron fale ognia odepchnięte
Zygzakowatym płomieniem się toczą,
Pozostawiając w środku straszne pole.
Z rozpostartemi skrzydły lot kieruje
Szatan, w pomrocznem wznosząc się powietrzu,
Które uczuwa ciężar nadzwyczajny;
Zdąża do lądu, jeśli nazwać lądem
To, co gorzało niezgasłem zarzewiem,
Gdy morze ogniem roztopionym wrzało.
A barwa lądu taka, jakby siły
Podziemnych wiatrów przeniosły zrąb skały
Od gór Peloru, lub poszarpanego
Boku wciąż grzmiącej piorunami Etny;
Jej trzewia pełne żywiołów zapalnych
Gdy ogień zajmie, w górę strzela lawą
I pozostawia zgorzelisko, pełne
Kopcia i dymu: taki odpoczynek
Znalazła stopa przeklęta. Szedł za nim
Najbliższy spółbrat, oba chlubni wielce,
Że się z styksowej wydobyli fali,
Sądząc, że własną, jako bogów, siłą,
Nie z dopuszczenia Najwyższej Potęgi.
»Więc to siedlisko, to ląd, to powietrze?«
Rzekł potępiony Archanioł: »to miejsce,
Które musimy zająć zamiast Nieba?
Smętna ciemnica za blask eteryczny?
Więc niech tak będzie! Gdy On, teraz władca,
Narzucić może to, co zowie prawem,
Im dalej odeń jesteśmy, tem lepiej;
Równy rozumem, siłą stał się większym
I zapanował nad równymi sobie.
Żegnam was pola szczęśliwe, gdzie mieszka
Nieustająca radość i wesele!
Witaj, piekielny świecie, witaj zgrozo!
Głębio bezdenna, przyjm nowego pana!
Ducha nie zmienia zmiana miejsca, czasu,
Duch sam jest sobie miejscem, może sobie
Z Nieba utworzyć Piekło — Piekło z Nieba.
Gdzie? O to mniejsza, dość, że ten sam zawsze.
A czem? Czemkolwiek — byłem nie był mniejszym
Od tego, co go wielkim piorun zrobił.
Tu zresztą wolni będziemy: Wszechmocny
Te czarne lochy nie na to zbudował,
By ich zazdrościł; stąd nas nie wypędzi..
Można panować tu, a panowania
Warto pożądać, choćby nawet w Piekle.
Raczej pan w Piekle, niźli sługa w Niebie!
Lecz czemuż naszych towarzyszów losu
Wiernych spółbraci, druhów, zostawiamy
Półmartwych w owem bagnie zapomnienia?
Czemu nie wezwiem ich, aby wraz z nami
Tę nieszczęśliwą siedzibę dzielili,
Albo raz jeszcze stanąwszy pod bronią,
Wypróbowali swą siłą, co można
Odebrać w Niebie, albo stracić w Piekle?«
Tak mówił Szatan, a Belzebub na to:
»Wodzu zastępów świetnych, które przemódz
Jeden Wszechmocny zdołał, gdy usłyszą
Twój głos, najżywszą rękojmię nadziei
W niebezpieczeństwie, w najcięższej potrzebie,
To najpewniejsze hasło w wrzawie bitwy,
I w tylu szturmach — nowem niewątpliwie
Przejmą się męstwem, nowem zbudzą życiem,
Mimo, że teraz na morzu ognistem
Obezwładnieni, rozciągnięci leżą; —
Nie dziw, po spadku z takiej wysokości!«
Zaledwie skończył, a już Czart zwierzchniczy
Ruszył ku brzegom; na barki zarzucił
Empirejskiego hartu tarczę ciężką.
Zwieszał się z ramion jej obwód szeroki
Nakształt księżyca, którego orbitę
Przez szkło optyczne artysta toskański
Ogląda wieczór ze szczytu Fiesole
Albo Valdarno, odkrywając nowy
Kraj, rzeki, góry w plamach księżycowych.
W ręku ma dzidę, obok której sosna
Ścięta w norweskich górach na maszt statku
Admiralskiego, byłaby pręcikiem;
Wspiera się na niej, stawiać z trudem kroki
Po rozpalonej ziemi: nie tak kroczył
Po lazurowem Niebie, — a powietrze,
Ziejące żarem, rani go dotkliwie.
Wytrzymał jednak i stanął u morza
Płomienistego; woła na swe hufce:
Anielskie kształty powikłane leżą
Gęsto, jak liście jesienne w strumieniach
Valombrozyjskich, gdzie lasy etruskie
Wysokie łuki wznoszą; lub jak trzcina
Porozrzucana, i w wodzie płynąca,
Kiedy Oryon w srogie wichry zbrojny,
Napadł na brzegi morza Czerwonego,
Którego tale niegdyś pochłonęły
Wraz z Buzyrysem memfickie rycerstwo,
Gdy nienawiścią przejęte goniło
Wychodźców z Gosen: ci, stojąc na brzegu
Bezpieczni, trupy płynące widzieli
I połamane wozów zbrojnych koła.
Tak rozproszeni podli zatraceńcy
Leżeli, gęsto pokrywając fale,
Zdrętwiali po tak ohydnej przemianie.
Czart na nich krzyknął, a piekielne głębie
Echem rozbrzmiały: »Książęta, Potęgi,
I wojownicy, kwiecie górnych Niebios,
Waszych przed chwilą, a teraz straconych,
Gdy taki strach zdjąć może Duchy wieczne.
Możeście miejsce to wybrali sobie
Na wypoczynek po trudach wojennych?
Może tu drzymać równie wam wygodnie
Jak na równinach Nieba; albo plackiem
W podłej postawie leżąc, przysięgliście
Wielbić Zwycięzcę, co teraz spogląda
Na Cherubinów swych i Serafinów,
Jak się tarzają w morzu ognia, obok
Porozrzucanej broni i chorągwi,
Aż szybcy szczwacze z bram niebieskich ujrzą
Sposobność, znijdą i zdepczą omdlałych,
Lub łańcuchami piorunów przybiją
Do dna samego tej czarnej przepaści:
Zbudźcie się, wstańcie, lub zgińcie na wieki!«
Słyszą, i wstydni wnet rwą się do lotu.
Tak ludzie śpiący, których obowiązkiem
Czuwać, gdy naraz słyszą głos zwierzchnika.
Powstają, chociaż na wpół przebudzeni.
Wprawdzie świadomi byli strasznej doli,
W jaką popadli, doznawali cierpień
Straszliwych, jednak głosu swego wodza
Wnet posłuchały tłumy niezliczone.
Jak dzielna laska potomka Amrama,
W dniu nieszczęśliwym egipskiej krainy
W górę wzniesiona, wywołała chmurę
Czarną szarańczy, wiatrami wschodniemi
Gnaną na państwo króla Faraona,
Co jak noc czarna przysłoniła cały
Kraj nadnilowy: tak też niezliczone
Były gromady złych duchów na skrzydłach,
Ulatujące pod kopułą Piekła
Wśród ogni, co ich zewsząd otaczały.
Aż kiedy skinął podniesioną dzidą
Ich sułtan wielki, wskazując kierunek,
Wnet się spuścili w równoważnym locie,
Całe, siarczyste zapełniając pole.
Takiego tłumu Północ przeludniona
Nigdy z swych mroźnych nie pchnęła obszarów,
Gdy barbarzyńskie jej dzieci, jak potop,
Szukały przepraw przez Ren albo Dunaj,
Ku Południowi się rozpościerając
Od Gibraltaru do Libijskich piasków.
Zaraz z gromady każdej przełożeni
I dowodzący dążą ku tej stronie,
Gdzie stał wódz główny: nadludzkie postaci,
Bogom podobne, godności książęce,
Potęgi, które niegdyś zasiadały
Trony niebieskie; teraz ich nazwiska
Tam zapisywać przestano; z ksiąg życia
Są wykreślone, jako buntownicze.
Ani też nowych nazwisk używają,
Jakie im Ewy synowie nadali,
Odkąd po ziemi chodzą z dopuszczenia
Bożego, aby doświadczać człowieka.
Większą część ludzi obłudą i kłamstwem
Tak obłąkali, iż o Bogu Stwórcy
Swym zapomnieli, Jego niewidzialną
Chwałę na obraz zwierza zamienili,
Cześć mu oddając w wesołym obrządku,
Pełnym przepychu, złota; nawet czartom
Pokłony bili, biorąc ich za bóstwa.
Pod różną wtedy nazwą ludziom znanych
W różnych bałwanach wielbił świat pogański.
Muzo, kto pierwszy powiedz, kto ostatni
Powstał z ognistej fali przebudzony
Głosem wielkiego Mocarza! jak każdy
Według swej rangi stawał na wybrzeżu,
A za nim zbierał się tłum pospolity!
Główni ci byli, co z głębi otchłani
Szli, poszukując zdobyczy na ziemi,
I ośmielili się w późniejszym czasie
Stawiać swe trony obok tronu Boga,
Swoje ołtarze przy Jego ołtarzu.
Bożki, wielbione przez rozliczne ludy,
Śmiały się zbliżyć nawet do Jehowy,
Który wśród gromów, w orszaku Cherubów,
Miał na Syonie świętym swą stolicę.
W Jego świątyni stawiali posągi,
I przeklętemi rzeczami brzydzili
Święte obrzędy i uroczystości,
Ciemnością swoją urągając światłu.
Pierwszy straszliwy Moloch, król, zmazany
Krwią ofiar ludzkich i łzami rodziców,
Choć niesłyszących okrzyku rozpaczy,
Zagłuszanego hukiem trąb i kotłów,
Kiedy ich dzieci szły w ogień bałwana.
Ammonitowie cześć mu oddawali,
Rabba z bogatą w wodę okolicą,
Argob i Basan, aż do dalekiego
Potoku Amon. Nie przestając na tem
Wyzywającem sąsiedztwie, podstępem
Nawet tak mądre serce Salomona
Obłąkał, że mu wystawił świątynię
Wprost przed świątynią Boga prawdziwego,
Na wzgórzu hańby, gajem jego zrobił
Dolinę Ennon, odtąd Tofat zwaną,
Albo Gehenną, czarną jak wzór Piekła.
Szedł dalej Chomos, obrzydłe straszydło
Synów Moaba, od Aroer, Nebo,
I na południe pustyni Abarim,
W Horonaimie, w Hesebonie, dalej
W państwie Seona, za kwitnącą
Doliną Sibma, winogradem strojną,
I w Eleale, do bagien smolistych.
Zwan też Peorem, gdy Izraelitów
W drodze od Nilu, w Sittim, do obrzędów
Wszetecznych wabił — za co ukarani.
Stąd swe rozpustne orgie posuwał
Aż do owego wzgórza pohańbienia
Przy gaju kata Molocha; rozpusta
Przy okrucieństwie; aż wreszcie go strącił
Dobry Jozyasz na samo dno piekła.
Dalej szli owi od wód Eufratu
Starego, aż do strumienia, co dzieli
Od ziem syryjskich Egipt, a nosili
Nazwy Baala, albo Astaroty,
Męskie lub żeńskie, duchy bowiem mogą
Dowolnie przybrać płeć jedne lub drugą,
Tak giętka i tak prosta ich istota,
Nieskrępowana członkami, stawami,
Jak ciało ludzkie, — i w jakim chcą kształcie,
Większym lub mniejszym, jasnym albo ciemny
Mogą wypełniać swoje eteryczne
Cele i czyny miłości lub zemsty.
Dla nich to plemię Izraela często
Zapominało swojej żywej siły,
Opustoszałe mijając ołtarze
Święte, schylając głowy przed bożkami,
Wziętemi z bydląt; więc też te ich głowy
Równie się nisko w bitwach pochylały
I upadały, rażone włóczniami
Marnych zwycięzców. Była w tej gromadzie
Astarte, której rogi jak półksiężyc;
Fenicyanie zwali ją królową
Niebios, a do jej jasnego obrazu
W noc księżycową sydońskie dziewice
Wznosiły modły i śpiewy; w Syonie
Również ją czczono, i tam jej świątynia
Stała na wzgórzu hańby; ją zbudował
Ów król rozpustny, chociaż wielkiej duszy,
Co się pogankom pięknym dał tumanić,
I prędko popadł w sprośne bałwochwalstwo.
Dalej szedł Tammuz, z każdoroczną raną,
Która na Liban w dni letnie ściągała
Panny syryjskie, by w pieśniach miłosnych
Opłakiwały jego smutną dolę,
Podczas, gdy potok, Adonis, ze skały
Toczył do morza wody purpurowe,
Niby płynące z każdorocznej rany
Tammuza. Ta baśń miłosna wzniecała
W córach Syonu podobne płomienie;
Widział wybuchy ich w przedsionku Świętym
Ezechiel, wzniesion nadziemskiem widzeniem,
Gdy obłąkanych Żydów bałwochwalstwo
Czarne potępiał. Dalej postępował
Ten, co się żalić śmiał, kiedy po bitwie
Arka Przymierza, jako łup zabrana,
Jego zwierzęcy posąg pokruszyła:
W jego świątyni własnej głowa, ręce
Odpadły, cały wraz runął na ziemię
Ku zawstydzeniu swoich wielbicieli;
To Dagon, potwór morski, pół człowieka,
Pół ryby; jednak wysoką świątynię
Miał zbudowaną w Azocie, postrachem
Będąc wybrzeży Palestyny, Gadu
I Askalonu, również w Akkaronie,
Aż do granicy Gazy. Za nim Remmon,
Który najchętniej przebywał w Damaszku,
Na urodzajnych wybrzeżach Abbamy,
U przezroczystych wód Farfaru rzeki.
I ten zuchwale lżył świątynię bożą,
Trędowatego stracił, zyskał króla,
Achaza, swego zdobywcę głupiego,
Którego skłonił, by ołtarzem Pańskim
Wzgardził, a inny na modłę syryjska
Zbudował, na nim zapalał ofiary
Obrzydłe, wielbiąc bożków zwyciężonych.
Szła też gromada nazwisk niegdyś słynnych
Oziris, Izis, Orus i ich orszak.
Potwornym kształtem i czarodziejstwami
Tak zwiedli Egipt i jego kapłanów,
Że fanatyczny lud swych błędnych bogów
Szukał w zwierzęcej raczej, niźli ludzkiej
Postaci. — I tej nie uszedł zarazy
Izrael, kiedy ulał na Horebie
Z pożyczanego złota cielca: zdwoił
Grzech zbuntowany król w Bethel i w Danie,
Na podobieństwo wołu czyniąc Stwórcę,
Jehowę, który w ciągu jednej nocy
Przechodząc Egipt, zabił pierworodnych
Wszystkich, i z nimi ich ryczące bogi.
Belial w końcu: odeń wszeteczniejszy
Duch nie spadł z Nieba, ni bardziej lubiący
Występność dla niej samej. Ni ołtarzy
Ofiarnych nie miał nigdzie, ani świątyń,
Lecz któż w nich częściej od niego przebywał,
Wtedy gdy kapłan sam stał się bezbożnym,
Jak złej pamięci synowie Heli’ego,
Co napełnili dom Boży gwałtami
I wyuzdaniem? Belial panuje
W pałacach, dworach i w miastach rozpustnych,
Gdzie wrzask hulaszczy, a wraz z nim zniewagi,
Krzywdy się wznoszą nad najwyższe wieże,
A gdy cień nocy przysłoni ulice,
Snują się po nich Beliala syny,
Zuchwali, pełni wina i bezwstydu.
Świadkiem Sodomy rynki i noc owa
W Gabaa, kiedy gościnnie matrony
Cześć poświęcono, by gorszych ujść gwałtów.
Ci byli pierwsi stopniem i potęgą;
Innych wymieniać byłoby zadługo;
Bogowie jońscy, których szczep Jawana
Wielbił jak bogów, lecz późniejszej doby
Niż Niebo z Ziemią ich sławni rodzice.
Szedł pierworodny Nieba, Tytan, za nim
Syny olbrzymy. Przez młodszego brata,
Saturna, tronu pozbawiony, jemu
Jowisz, syn jego i Rei, odpłacił
Podobną miarą; tak panował Jowisz!
Tych naprzód znała Kreta, góra Ida,
Potem z wierzchołka zimnego Olimpu
Rządzili średnią powietrza dziedziną,
Swojem najwyższem Niebem; lub na skale
Delfickiej, albo w Dodonie, wzdłuż granic
Całego kraju doryckiego; inni
Z starym Saturnem aż do Hesperyi
Uciekli; nawet na najodleglejszych
Celtyckich wyspach szukali czcicieli.
Szli tłumnie wszyscy ci i innych wielu
Z wzrokiem spuszczonym, chmurami osnutym,
Jednakże nie bez iskierki radości,
Widząc, że wodza nie ogarnia rozpacz,
Że nawet w zgubie jeszcze nie zgubieni.
Spostrzegł to, zmienił się Szatan na twarzy,
Lecz wkrótce pycha zwyczajna wróciła.
Więc w mowie szumnej, mającej pozory
Godności, chociaż bez jej treści, wzbudził
Ich słabiejącą odwagę. Dał rozkaz,
By na bojowy odgłos trąb i surmy
Wzniesiono jego potężną chorągiew.
Tego zaszczytu, jako prawa swego,
Żądał Azazel, Cherubin sążnisty,
I zaraz z drążka gładkiego rozwinął
Chorągiew państwa; wzniesiona wysoko,
Wiatrem szarpana, jak meteor błysła,
W drogie kamienie i w złoto przybrana,
Na niej trofea i godła Serafów.
A jednocześnie wrzaskliwe mosiądze
Brzmiały bojowym dźwiękiem; tuż się rozległ
Okrzyk całego wojska, aż zadrżały
Nietylko Piekła sklepienia: strach wstrząsnął
Państwem Chaosu i Nocy Prastarej.
I tejże chwili w pomroku piekielnym
Wzniesiono dziesięć tysięcy sztandarów
Powiewających barwami świetnemi,
A z niemi razem zabłysnął las cały
Dzid przeogromnych; w ściśniętych kolumnach
Nieprzemierzenie długich i głębokich
Hełmy i tarcze gęsto połyskały.
Szli doskonałą falangą doryjską,
Przy dźwięku słodkich fletów i piszczałek,
Które przed bitwą wysoko wznosiły
Uczucia dawnych świata bohaterów,
Nie zapalczywość wściekłą, lecz odwagę,
Rozważną, stałą, niedopuszczającą
Obawy śmierci, lub myśli odwrotu.
Urocze dźwięki fletów łagodziły
Myśli wzburzone, wyganiały troskę,
Bojaźń, zwątpienie, smutek i niepokój
Z duszy śmiertelnych, jak i nieśmiertelnych.
Tak zjednoczeni, z myślą ustaloną,
W milczeniu szli przy miłym fletni głosie,
Co im łagodził stąpanie po ziemi
Ogniem dyszącej; zbliżywszy się, stają
Straszliwie długim, wyciągniętym frontem,
Z błyszczącą bronią, jak starzy żołnierze,
Do dzid lub tarczy noszenia przywykli,
Komendy wodza możnego czekając.
Ten doświadczonem okiem mierzy długie
Szeregi zbrojne, ich szyk i postawę
Bogom właściwą; liczbę ich rozważa;
Serce mu rośnie pychą, chełpliwością,
Z tak wielkiej siły: nigdy bowiem
Jeszcze, od czasu jak człowiek stworzony,
Nie było wojska, coby z tem mierzone
Zasługiwało na inne nazwanie,
Jak małoludków, których zwyciężyły
Żórawie. Choćby z pól flegrejskich
Plemię olbrzymów złączyło się w jedno
Z bohaterami, co wiedli bój w Tebach
I pod Pergamem z bogami zmieszani,
Obudwu stronom pomagającymi;
Chociażby dodać rycerstwo Bretonów
I Armoryki pod wodzą Artusa,
Których waleczność sławią pieśni stare,
I wszystkich chrzczonych i niewiernych z bitew
Pod Aspramontem, czy pod Montalbanem
Pod Trebizondą, Damaszkiem, w Marokko,
I tych z Bizerty, z afrykańskich brzegów,
Gdy Karol Wielki wraz z palatynami
Swymi padł w boju pod Fontarabią.
Chociaż tak bardzo wojska tego dzielność
Ponad śmiertelnych była, jednak posłuch
Groźnego wodza był zupełny; wyższy
Nad wszystkich wzrostem, dumny, okazały,
Sterczał jak wieża; kształt jego nie stracił
Jeszcze całego pierwotnego blasku,
Wyglądał jako Archanioł strącony,
Tylko się przyćmił w nim nadmiar jasności,
Jak słońca, kiedy o wschodzie spogląda
Przez mgłą przetkane ziemi horyzonty.
Tracąc promienie, albo gdy się skryje
Za księżyc podczas zaćmienia: złowrogim
Zmrokiem okrywa ziemię, i obawą
Zmiany przeraża królów; tak ciemniejąc,
Archanioł świecił jeszcze nad innymi.
Głęboką blizną grom zorał mu czoło
A na policzkach zwiędłych siadła troska;
Ale brwi kryły niezłomną odwagę
I pychę, chłodno szukającą zemsty,
Srogość miał w oczach, a czasami ślady
Żalu i bólu na widok wspólników,
A raczej swojej zbrodni zwolenników.
O, jak inaczej wyglądali w Niebie!
Teraz skazani każdy na swój udział
W wiecznie mającej trwać piekielnej kaźni!
Za jego winę miliony duchów
Wygnane z Nieba, i z wiecznej jasności
Za jego rokosz wyrzucone; jednak
Wierne zostały mu nawet po stracie
Wieczystej chwały. Tak, gdy ogień z nieba
Uderzy w dęby puszcz, lub w górską sosnę,
Z spalonym szczytem, pozbawione liści,
Wznoszą się dumnie na pogorzelisku.
Teraz chce mówić: więc zdwojone szyki
Z dwu stron zachodzą, otaczają wodza
Wraz z jego sztabem; słuchają ciekawie.
Trzy razy zaczął, i mimo hardości
Trzy razy łzami wybuchnął takiemi,
Jakiemi płaczą Anioły; nareszcie
Rzekł te zmieszane z westchnieniami słowa:
»O, miryady Duchów nieśmiertelnych!
Potęgi, równe tylko Wszechmocnemu,
Z nim tylko walka była nie bez chwały,
Chociaż jej wynik straszliwy, jak świadczy
To miejsce i ta okropna przemiana:
Język się wzdryga, gdy ją wspomnieć musi.
Lecz jakaż dzielność ducha proroczego,
Jaka z zasobów wiedzy przeszłych czasów,
Lub z teraźniejszych, mogła wywnioskować,
Że takie siły bogów zjednoczone,
Jak te tu stoją, doznają porażki?
Bo kto uwierzy teraz, choć po klęsce,
Że te potężne wszystkie legiony,
Których wygnanie opróżniło Niebo,
Raz się nie porwą jeszcze samodzielnie
I nie zdobędą gniazda swego rodu?
Świadkiem mi całe to wojsko niebieskie,
Czy przez wahanie moje lub zlęknięcie
Upadły nasze nadzieje. Monarcha
W Niebie rządzący bezpiecznie zasiadał
Dotąd na tronie swym, podtrzymywany
Sławą odwieczną, układem, zwyczajem.
Rozwijał przepych królewski nad miarę,
A siły taił; to nas pokusiło
By zrobić zamach, stąd nasza zaguba.
Dziś znamy jego moc, znamy i nasze,
Ani wyzywać zatem nie będziemy
Do nowej walki, ani się jej lękać.
Wyzwanym lepiej nam działać podstępem,
Kiedy zawiodła siła; niechaj kiedyś
Od nas wie o tem, że kto siłą gromi,
Osiąga tylko połowę zwycięstwa.
Przestrzeń wyłoni może nowe światy;
Już dawniej w Niebie chodziła pogłoska,
Że On niebawem stworzy świat, a na nim
Osadzi nowe plemię, i w swej łasce
I Na równi stawi je z synami Nieba.
Trzeba to zbadać, może pierwsza nasza
Wycieczka będzie tam, może gdzieindziej;
Bo w tej piekielnej jaskini nie mogą
W ciągłej niewoli żyć niebiańskie Duchy,
Ni się okrywać pomrokiem otchłani.
Lecz te zamiary rozważyć wszechstronnie
Powinna Rada. Pokój znikł, bo ktoby
Radził poddanie? Wojnę zatem, wojnę
Jawną lub skrytą trzeba postanowić.«
Rzekł, a na słów tych jego zatwierdzenie
Wnet miliony mieczów płomienistych
Dobyły straszne Cheruby; blask nagły
Rozświecił Piekło; wściekle się miotali
Przeciwko Bogu, groźno uderzając
Dobytą bronią w tarcze na znak wojny,
Rycząc wyzwanie ku Niebios sklepieniom.
Stało w pobliżu wzgórze, a szczyt jego
Ogniem i dymem buchał, boki kryła
Gładka skorupa, znak to nieomylny,
Że wzgórze w łonie swem, działaniem siarki
Skrywało rudę metaliczną. Duchem
I am oddział liczny, jakoby saperów,
Poleciał, rydle i oskardy w ręku.
Ci to przed wojskiem królewskiem biegają,
By wytknąć obóz lub okop usypać.
Dowodził nimi Mammon, najpochylszy
Z duchów strąconych z Nieba, bo tam nawet,
Wzrok i myśl na dół zwracając, podziwiał
Więcej posadzkę niebieską ze złota,
Niż wszystko święte i boskie w wizyach
Błogosławionych. Z jego to podszeptu
1 Ludzie bezbożną ręką jęli szarpać
Wnętrzności matki ziemi, by ukryte
Skarby znajdować. Teraz jego rzesza
Szeroką raną otwarła brzeg wzgórza
I kłęby złota wydzierała. Nie dziw,
Że skarby rosną w Piekle: to najlepszy
Grunt tej truciznie cennej. Ci, co wielbią
Rzeczy znikome i z podziwem mówią
O babilońskich i memfickich gmachach,
Niechaj to wiedzą, że największy pomnik
Siły i sztuki, owoc wielu wieków,
Rąk niezliczonych, pracy nieustannej,
Nie zrówna temu, co w jednej godzinie
Wybudowały duchy potępione.
Tuż przy równinie, w przelicznych komorach,
Którym z pod spodu dopływały strugi
Płynnego ognia z ognistego morza,
Druga gromada sztucznie wytapiała.
Kruszec, natychmiast oddzielając złoto
Od szlaku: trzecia, z niemniejszą szybkością
Rozliczne formy wytwarzała w gruncie;
A z owych komor dziwnemi przewody
Płynął szmelc, puste wypełniając jamy,
Jako w organach, za jednym podmuchem
Wydaje dźwięki cały rząd piszczałek.
Teraz od ziemi budynek olbrzymi
Jak mgła się wznosi, z jednoczesnem brzmieniem
Śpiewów łagodnych, słodkich symfonii.
Gmach jak świątynia, doryckie kolumny,
Wkoło pilastry z złotym architrawem;
Nic brakowało gzymsu, ani fryzu,
Ni rzeźb wypukłych; dach z kutego złota.
Ani Babilon, ani wielki Kair
Nie wyrównały takiej wspaniałości,
Gdy blaskiem lśniące wznosiły świątynie
Dla Serapisa lub Belusa, bożków,
Albo stolice swym królom, gdy Egipt
Współzawodniczył w bogactwach i zbytkach
Z państwem Assura. Wysokie kolumny
Tworzyły rzędy, a za podwojami
Bronzowej bramy otwartej był widok
Na wielką halę z posadzką kamienną,
Równą i gładką; z sklepionego dachu
Sztuką magiczną zwieszały się liczne
Rzędy gwiaździstych lamp, świeczników jasnych,
Te, odżywiane naftą i asfaltem,
Dawały światło słonecznemu równe.
Skwapliwe rzesze biegły, podziwiały:
Ten chwalił utwór, tamten architekta,
Znanego w Niebie z niejednej budowy
Wysokiej, zdobnej w wieże! Aniołowie
Dzierżący berła tam mieli swe trony,
Jako książęta. Nadał ich potęgą
Najwyższy Władca i zakreślił władzę.
Nazwisko tego architekta znane
I czczone było w Grecyi; u ludów
Zaś Auzonii zwan był Mulcyberem.
Opowiadano tam, że Jowisz, gniewny,
Zrzucił go z blanków kryształowych Nieba:
Spadał Mulcyber od wczesnego rana
Do południowej pory dnia letniego,
I od południa do wieczornej rosy;
Wtedy z zenitu spadł jak gwiazda błędna
Na Lemnos, wyspę Egejskiego morza.
Lecz to opowieść mylna: dawno przedtem
Spadł on ze swoją zbuntowaną zgrają;
I nie pomogło mu, że w Niebie wznosił
Wysokie wieże: nic mu nie nadały
Jego machiny sztuczne: spadł na głowę
Wraz z swą czeladzią, i buduje w piekle.
Teraz skrzydlate heroldy, z rozkazu
Panującego, bardzo pompatycznie,
Przy hucznym dźwięku trąb głoszą tłumowi,
Że się odbędzie rada uroczysta
W Pandemonium, wysokiej stolicy
Szatana z jego sztabem; że mandaty
Z każdego pułku i z każdej gromady
Wzywają, według rangi i wyboru,
Co najgodniejszych. Przyszli wnet z setkami,
Inni arbitrów tysiące przywiedli,
Zapchały tłumy przysionki i bramy,
Najbardziej wielką halę (podobniejszą
Do krytej dachem równiny, na której
Zbrojni rycerze przed tronem sułtana
Do walki na śmierć, albo do skruszenia
Lancy wzywali najdzielniejszych pogan);
Na ziemi, w górze, gęste roje pędzą
I brzęczą ruchem skrzydeł, jak na wiosnę
Pszczoły, gdy słońce wstępuje w znak Byka.
Rojno i gwarno opuszczają ule,
Dążą w zarośla, krzątają się żwawo
Wśród rosy świeżej, wśród kwiatów w rozkwicie;
Lub na deszczułce gładkiej, tem przedmieściu
Swej cytadeli, zbudowanej z słomy,
Nowym balsamem obciążywszy członki,
Radzą nad państwa swojego sprawami.
Podobna ciżba zaległa powietrze,
Aż na znak dany: cud oto! — ci sami,
Co wzrostem zdali się olbrzymów ziemskich
Przenosić, naraz małemi karłami
W ciasnej przestrzeni tłoczą się bez liczby,
Jak Pigmejczycy z po za gór Indyi,
Albo jak elfy, zgrabne, pląsające
W północ na brzegu lasu, lub u źródła.
Widzi je wieśniak zapóźniony, może
Śni mu się tylko, że widzi, gdy księżyc
Z nieba rozstrzyga wątpliwość, i coraz
Niżej ku ziemi krąg blady zatacza;
One wesołe tańczą bez wytchnienia,
Rzeźwą muzyką czarują słuch chłopa,
Ale z weselem strach w serce mu wnika.
Tak niecielesne duchy kształty swoje
Olbrzymie do tej szczupłości przywiodły,
Że się mieściły przestrono, choć weszły
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.