- W empik go
Rdza - ebook
Rdza - ebook
Przyjaźń poddana próbie i marzenie, które staje się ciężarem
Lato 2002 roku. Czekając na powrót rodziców z wielkiego miasta, siedmioletni Szymon układa monety na torach. Nie wie, że jego życie już nigdy nie będzie takie, jak dotychczas.
Kilka dekad wcześniej Tośka, babka Szymona, wyrusza w podróż. Wyrwana z bezpiecznego domu trafia do obcego świata, którego zasad musi się nauczyć. Dokona wyborów, z których konsekwencjami zmierzy się po latach.
Losy tych dwojga splatają się nieoczekiwanie. Zmuszeni żyć ze sobą, pomimo różnic, Szymon i Tośka próbują zrozumieć się nawzajem i uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8210-515-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2002
Tamtego dnia, kiedy wszystko się skończyło, pochylał się nad torami. Palce miał brudne od pyłu. Monety ułożył w rzędzie, tak żeby zachodziły jedna na drugą. Tylko trochę. Poprawił jeszcze dwie środkowe, odszedł kawałek, wrócił, poprawił znowu. Podniósł głowę i osłonił oczy. Pociąg zbliżał się od strony Miasta. Towarowy, czyli dobrze.
– No chodź – powiedział Budzik gdzieś z tyłu.
Cofnął się i otrzepał dłonie. Chwasty sięgały mu do kolan, trawa falowała powoli. Wrócił na wydeptaną ścieżkę i założył ręce za głowę. Kark miał gorący od słońca.
– Może nie odskoczą za daleko.
Budzik pokiwał głową. Stali tak i patrzyli w milczeniu. Stara lokomotywa ciągnęła za sobą jednakowe brązowe wagony. Duszno. Ciepło. Coraz głośniej.
Budzik oświadczył w końcu, że on w chwastach nie szuka. Ostatnio miał bąble od pokrzyw i w ogóle. Szymek kucnął przy nim i oparł ręce na kolanach. Słychać było tylko brzęczenie trzmiela wirującego w trawie i turkot ciężkich kół.
Przychodzili tu prawie zawsze, kiedy zostawał w Chojnach. Przynosili metalowe przedmioty, które udało im się znaleźć lub ukraść. Gwoździe, śruby, monety. Niektórych nie mogli później odszukać – pod ciężarem pociągu strzelały daleko w trawę albo w krzaki. Większość znajdowali. Szymek miał dwa zawiasy przypominające motyle, kilkanaście pozlepianych monet o różnych kształtach, zgniecione śruby i gwoździe, przecięty równo obuch młotka, kleksy zlepionego drutu i fantazyjnie rozerwany brzeszczot. Najbardziej lubił łańcuszek, znaleziony na parkingu przed blokiem i przetopiony przez lokomotywę w pełznącego węża o chropowatej skórze. Czasami wyobrażał sobie, że ma dziewczynę i że daje jej ten wyjątkowy prezent, a ona z wdzięczności zakochuje się w nim do szaleństwa. Chował to wszystko w pustej dziupli, w sadzie u babci. Babcia nie wiedziała, może nie chciała wiedzieć. Nieraz pewnie przyuważyła, jak gmerał przy starej jabłoni, z ręką po łokieć w grubym pniu.
Tym razem szczęście miał Budzik. Pod ciężarem lokomotywy jego gwoździe zmieniły się w podłużną, grubą pajęczynę. Część od razu się odłamała, została siatka nie większa niż dłoń. Budzik unosił zdobycz pod słońce i ze szczerbatym uśmiechem patrzył przez drobne prześwity. Po monetach nie było śladu, poleciały daleko w stronę lasu. Szymek zaczął ich szukać, ale szybko zrezygnował. Zlepka to tylko zlepka, uda się następnym razem. Na zlepkach świat się nie kończył, zwłaszcza w taki dzień, kiedy mama obiecała przywieźć z Warszawy nowego Asterixa: komu w taki dzień chciałoby się grzebać w trawie i w ostach. Starych monet miał jeszcze pół słoika. Wzruszył ramionami i poszedł za Budzikiem.
Wracali powoli, na przemian podając sobie płaski przedmiot o postrzępionych brzegach. Budzik twierdził, że kiedyś wszystkie swoje zlepki przyniesie z kryjówki w kurniku i ułoży na półce w pokoju. Ojcem się nie będzie przejmował. Kiedyś tak zrobi.
Minęli wyjazd na Trasę i Szymek zwolnił, wypatrując niebieskiego uno. Przystanął i odczekał chwilę, spodziewając się, że rodzice zaraz skręcą z głównej drogi. Nie skręcali. Tylko Hołowczyc pruł po swojemu w przeciwnym kierunku, blisko pobocza, potężny i straszny. Popychał koła grubymi ramionami, mrucząc coś w gęstą brodę.
Szymek miał nadzieję, że rodzice wrócą szybko, tak jak obiecali, chociaż z obietnicami rodziców to wiadomo: nic nie wiadomo. Lubił zostawać u babci Tosi, ale tym razem wieczorem leciał Diabelski Młyn z Królikiem Bugsem, a on miał jeszcze dużo pracy. Po powrocie do domu czekał go nudny rytuał z rybkami: żywy pokarm z zamrażarki, trochę suchego z torebki, przetarcie grzałki i filtra, dolewanie wody. No i najważniejsze: malowanie krów.
Krowy przywoził z pracy tata. Stały na dużych kartach, w niewielkiej ramce w lewym górnym rogu. Jeden bok, drugi i sam trójkątny łeb przodem. Duchy krów, cienkie obrysy bez łat, bo łaty należało zrobić samemu. Tata szybko nakreślał je w pracy i zaznaczał krzyżykiem tam, gdzie miało być czarne. Szymek siadał przy swoim biurku, włączał lampkę z czerwonym metalowym kloszem i uważnie zamalowywał plamy pisakiem. Gdyby się pomylił, trzeba by przepisywać całą kartę krowy od nowa. Zdecydowanie poruszał końcówką pisaka po skórze kolejnych zwierząt, ożywiając je, jedno po drugim. Prawie nigdy nie wyjeżdżał za kontur: miał siedem lat i pokolorował już w życiu setki krów.
Królik Bugs leciał o osiemnastej, najlepiej byłoby więc krowy pomalować wcześniej. Żeby po Bugsie opowiedzieć mamie w kuchni najfajniejsze momenty. Ona krzątała się przy garnkach, umywalce i prodiżu, a on siedział na małym narożniku, za kwadratowym stołem, obok sterty gazet, i opierając głowę o boazerię, szczegółowo relacjonował przygody bohaterów kreskówki. Mama zawsze się śmiała, nawet jeśli wcale nie były bardzo fajne.
Mogło się jednak okazać, że krów będzie za dużo i że nie da się ich ożywić przed Bugsem. Wtedy będzie musiał zostawić trochę na później, co oznaczało, że po kąpaniu będzie mniej czasu na Asterixa, a każdy wie, że Asterixa trzeba czytać na raz. Wszystko zależało od tego, ile krów przywiezie tata. Najwięcej zwykle było w środy, bo wtedy miał największy teren, ale w piątek też potrafił wrócić z grubym plikiem. Te były właśnie z piątku: rodzice pojechali do Warszawy na koncert od razu po pracy. Szymek postanowił, że jeśli krów będzie dużo, to zaryzykuje i spróbuje dokończyć Asterixa już w łóżku, pod kołdrą – miał lampkę w kształcie długopisu, którą dostał od wuja Rocha i której rodzice nie pozwalali używać do czytania w nocy, ale Asterix to Asterix, przecież nie będzie z nim czekał do rana.
Minęli staw, zardzewiałą przyczepę Doktora, kapliczkę i sklep spożywczy pani Dusznej. Jak zawsze obszczekał ich zza metalowej siatki mały pies Nagórnych.
Słońce grzało, daleko z przodu świat rozmazywał się nad asfaltem. Budzik coś mówił. Długo i głośno, jak to on. Później Szymek całymi latami próbował sobie przypomnieć, co to dokładnie było i czy może zrobili coś nie tak. Kojarzył tylko, że trochę jednak był zły na stracone monety. Mógł dłużej ich poszukać. Może leżą gdzieś tam, wcale niedaleko od torów, i wystarczyło trochę bardziej się postarać?
Pamiętał, że pożegnali się zwyczajnym kiwnięciem głów. Pomachał jeszcze tacie Budzika, przeganiającemu z podwórka tłustą kocicę z wielkim, napęczniałym brzuchem. Chwilę później był już przed domem babci. Wzdłuż drogi stały trzy samochody. Jeden należał do wujka Rocha – niebieski i błyszczący, a w środku zawsze pachniało wanilią. Pozostałych Szymek nie znał. Otworzył furtkę i założył drucianą pętlę na słupek.
Szedł wolno, szurając butami o ścieżkę z chodnikowych płyt. Potarł prawą rękę, wciąż pokrytą rudymi smugami. Złapał za klamkę i tak skończyło się to wszystko, całe to siedem lat, z których poza torami i malowaniem krów pamiętał później niewiele. Tego dnia nie usiadł za stołem w kuchni i nie nakarmił rybek. Nie przeczytał ani jednej strony nowego Asterixa. Obejrzał tylko kreskówki, ale nie w domu, nie na ulubionym miejscu na wersalce, oparty o wzgórze mniejszych i większych poduszek. Obejrzał je u babci, nikomu nie opowiedział później najfajniejszych momentów i nikt się z nich nie śmiał, nawet jeśli nie były bardzo fajne.
Złapał za klamkę i powoli wszedł do środka. W domu było dużo ludzi. Rozpoznał pana Nagórnego, rozmawiającego z kimś w rogu pokoju przez telefon. Zwrócił uwagę, że pan Nagórny ma na sobie buty, mimo że babcia każdemu kazała je zdejmować.
Zamknął drzwi i wszyscy przestali mówić. Jakiś mężczyzna w białej koszuli uśmiechnął się do niego i nic nie powiedział. Z kuchni szybkim krokiem wyszła babcia Tosia. Miała taką minę jak wtedy, kiedy podczas zabawy w żółwie ninja niechcący rozbił jej z Budzikiem trzy wytłaczanki jajek. Podeszła do Szymka, pochyliła się i zacisnęła mu długie palce na ramionach.
– Szymuś, posłuchaj.
***
Z pogrzebu nie pamiętał prawie nic.
Tylko raz zapytał, gdzie są rodzice, on chce do rodziców, gdzie jest mama, tylko raz, szybkim i nieprzerwanym ciągiem słów: gdzie jest mama rodzice ja chcę do rodziców gdzie rodzice, a potem już tylko płakał, krzyczał, odpychał babcię, kopał, wyrywał się, krzyczał jeszcze więcej, bolały gardło i głowa, ktoś go mocno trzymał za ręce, wujkowie, ciotki, sąsiedzi, wszyscy pochylali się nad nim, dłonie na głowie, przytulanie, całowanie, Szymuś, Szymuś, kochany Szymuś.
Odpowiedzieć nikt nie chciał. Dopiero kiedy się trochę uspokoił, ciocia Ala spod trójki, która mu kiedyś zrobiła taki dobry omlet z miodem, przytknęła mu czoło do czoła i z zamkniętymi oczami powiedziała cicho:
– Bozia wzięła ich do siebie, kochanie. Są już u Bozi.
Potem znowu wył. Babcia Tosia zabrała go sprzed kaplicy i z cmentarza, nic nie mówiła, jak to ona, ściskała go tylko za rękę i patrzyła przed siebie. Wsiedli do samochodu, pojechali pod budkę z lodami, zapytała, czy chce wanilię, czy kakao.
Siedzieli na ławce przed ratuszem i jedli lody, ona małe, on średnie, mieszane, bo w średnich i dużych pan z budki godził się łączyć smaki. Szymek jadł średnie po raz pierwszy w życiu.
Wrócili do domu babci, a wieczorem ktoś przywiózł mu jego zabawki i komiksy o Asteriksie, Lucky Luke’u i Tytusie. Nie opuszczali go ani na chwilę, jak nie babcia to ciocia Ala, jak nie ciocia to wujek Michał albo któryś z sąsiadów, wszyscy krążyli wokół niego, pytali, przytulali czasem, był nawet tata Budzika, i tylko on jedyny nie krążył, nie pytał ani nie przytulał, jak to tata Budzika.
Kiedy wreszcie zostawili go samego, bo uznali, że śpi, zebrał najcenniejsze zabawki i zaniósł je do łazienki. Babcia zapytała przez drzwi, czy się dobrze czuje i czy wszystko w porządku, a on odpowiedział, że czuje się dobrze, bo w porządku przecież nie było nic. Otworzył pralkę i schował wszystkie zabawki do środka. Przykrył ręcznikiem, zamknął okrągłe drzwiczki i wrócił do pokoju, gdzie już czekali: babcia, wujek, sąsiadka babci. Potem zasnął naprawdę, a później było już to drugie życie, bez Miasta, sterty poduszek na wygniecionej wersalce, bez rybek, komiksów i rodziców.
***
Następnego dnia rano babcia poprosiła, żeby poszedł z nią do królików i przepiórek. Powiedziała, że dobrze będzie, jeśli nauczy się wszystkiego. Przyda jej się pomoc. Chciałby pomóc, prawda?
Nie chciał, ale skinął głową. Przepiórek nie lubił, królików nie cierpiał. Były wielkie, gwałtowne, jeden go kiedyś ugryzł. Chodziły po swoich drewnianych klatkach, czasem tupały dziwnie, czasem uciekały. Nie rozumiał, po co je babcia trzyma, po co je karmi i w ogóle po co to wszystko: wymienianie wody, zgarnianie bobków, sypanie ziarna – bez sensu. Ale poszedł i stał tak przy niej, patrząc, jak robi to wszystko, i słuchając, jak mówi do nich, chociaż bardziej chyba do siebie.
Nagle się rozpłakał i usiadł na ziemi. Babcia podniosła go i poprowadziła do domu, króliki stały się nieważne. Zrobiła mu kakao, sobie też, usiedli na kanapie, włączyli telewizor.
– Musisz być teraz bardzo odważny – powiedziała tylko, a potem patrzyli na teleturniej. Szymek pił powoli kakao, spoglądał to na ekran, to na babcię, i czekał, aż coś się stanie, bo przecież coś się musiało stać. Ale nic się nie działo: ani tamtego poranka, ani wieczorem, ani następnego dnia i po tygodniu też nic. Minął miesiąc i dalej nic, tylko babcia Tosia, odwiedziny różnych wujków i ciotek, sąsiedzi, cmentarz, króliki, przepiórki, targ, zakupy w Mieście, nic więcej, nic. Czasami dość już miał tego czekania. Potrafił wówczas przez cały dzień płakać i wyć, nic wtedy nie pomagało. Chciał, żeby go mama zawołała na oblizywanie drewnianej łyżki po mieszaniu ciasta na murzynek. Chciał, żeby tata pozwolił mu usiąść obok siebie przy stole w dużym pokoju i patrzeć, jak robi to, co ludzie nazywali „najbardziej niezwykłym hobby na świecie”, a w czym on sam widział jedynie kolumny cyferek.
Bywało też, że nie miał już siły i czuł, jakby w ogóle go nie było: siedział przed domem albo w swoim pokoju, który przecież wcale nie był jego, bo jego pokój zniknął razem z rodzicami i ze wszystkim innym, więc siedział w swoim – nie swoim pokoju w domu babci, patrzył za okno, patrzył na dywan albo po prostu przed siebie i znikał, ale szybko zrozumiał, że na długo tak zniknąć się nie da.
Tamtego dnia babcia zostawiła go przed telewizorem i wróciła do królików. Później krzątała się po domu, gdzieś dzwoniła, coś gotowała, jakby się bała choć na chwilę nic nie robić. W końcu wzięła się do prania, to znaczy chciała, bo nagle zawołała Szymka, a kiedy nie przyszedł, przyszła sama.
– Szymuś, a dlaczego schowałeś zabawki do pralki?
Zerwał się wtedy z kanapy i pobiegł do łazienki, otworzył pralkę. Na pewno już ich nie ma, na pewno już zabrane, ale nie, jednak były.
Usiedli na schodach, babcia od strony balustrady, on przy ścianie, i długo rozmawiali. Powiedział jej, że już tak nie chce, że niech już wrócą, bardzo prosi, będzie grzeczny, powiedział też, dlaczego i przed kim ukrył zabawki.
***
Doktor leżał w ubraniu, w dłoniach gniótł wymiętą książkę. Nogi zwieszone za łóżko, łóżko prawie na pół powierzchni przyczepy, przyczepa jak to przyczepa: dawno się przyzwyczaił.
Najbardziej na świecie chciał zasnąć, zemdleć albo przynajmniej zalać się w trupa. Od pogrzebu Elizy i Telka nie napił się ani razu, choć dziś właściwie przecież mógłby, dziś były jego urodziny. Sześćdziesiąte piąte, wszystkiego najlepszego, dziękuję. Myślał, czy by nie pójść pod sklep, ale nie miał po co. Hołowczyc pewnie już czeka, ale Hołowczyc zawsze czeka, nic już w życiu nie ma prócz czekania pod sklepem.
To jeszcze poleży, może poczyta, każdy fragment znał na pamięć, od kilku lat pożerał w kółko tę samą książkę, tę cholerną, przepiękną, niebezpieczną, cudowną, niepozorną i słodką książkę, od której wszystko się zaczęło.
Po raz kolejny pomyślał, że gdyby nie ta książka i gdyby nie jego idiotyczne marzenie o wyjeździe do Berlina, może Eliza i Telek wciąż by żyli. Wyjechać miał tego samego dnia, kiedy oni… Nie, to było niemożliwe, absurdalne, niedorzeczne i niemożliwe, ale już dawno temu przyzwyczaił się przecież do rzeczy niemożliwych. Mógł tłumaczyć to sobie, jak chciał, lecz w środku bezsennej nocy i tak przypomni sobie znowu: rodzice Szymka zginęli w wypadku przez niego. Odłożył książkę na podłogę i wcisnął ręce pod głowę. Myślał, co by było, gdyby jednak pojechał tamtego dnia do Berlina, gdyby spełnił to jedyne marzenie, które miał w życiu, gdyby ten jeden raz zrobił coś innego niż to, co robić trzeba.
Myślał o tym, kim mógłby się wtedy stać, i o tym, kim stał się dawno temu. Nie zawsze był Doktorem. Kiedyś miał na imię Michał i nikt nie nazywał go inaczej. Michał, a matka mówiła nawet Michaś, parę dziewczyn zresztą też. Teraz już tylko Doktor, przez tamten jeden cholerny wieczór.
Usłyszał pukanie do drzwi.
Podźwignął się, nałożył okulary, otworzył.
Tośka.
Chyba po raz pierwszy od wypadku. Stała przed nim, niecierpliwa, jakby już ją zdążył czymś zdenerwować, a przecież nie zdążył.
– Wejdziesz? – Odsunął się, robiąc jej miejsce. I zaraz, trochę ciszej, zagadnął: – Jak ty się czujesz, co? Pomóc ci jakoś?
Nic nie powiedziała, patrzyła na niego tym swoim wzrokiem, który dobrze znał.
– Co robisz? – zapytała.
– A co ja mogę robić?
Znowu cisza i dalej ten wzrok, aż miałby ochotę się uchylić.
– Bo potrzebuję, cobyś ze mną do Miasta pojechał.
– Teraz?
– Pralkę muszę kupić.
***
Wyjechali na obwodnicę kilkaset metrów od miejsca wypadku, tak jak już zawsze będzie się wyjeżdżać z Chojen: kilkaset metrów od miejsca wypadku. Za wiaduktem skręcili do Miasta. Odezwała się, dopiero kiedy mijali stację benzynową.
– On się boi, że mu Bozia zabawki zabierze.
– Słucham?
– Szymek się boi. Bo mu zabrała rodziców, to się boi, że i zabawki zabierze. I pochował je w pralce. Co mam zrobić, przecież mu nie każę ich wyciągać, niech sobie je tam trzyma.
Minęli drogę dojazdową do Wood-Mizera, na rondzie skręcili w prawo. Za cmentarzem wojennym popatrzył na nią i powiedział:
– Kurwa, Tośka, gdybym ja ci mógł jakoś…
Machnęła ręką, opędzając się od niego, od tej sytuacji, a może od wszystkiego innego również, i przez resztę drogi już nie rozmawiali.
***
Nową pralkę ustawili w korytarzu na górze, między łazienką a pokojem, który przeznaczyła dla Szymka. Wnieśli ją we trójkę: ona, Michał i Andrzej Budzikiewicz. Kupiła ją w promocji, podobna była do tej starej, trochę jakby bardziej zaokrąglona z przodu. Andrzej długo majstrował przy odpływach, mówił że takie podłączenie to trochę prowizorka, ale na parę tygodni wystarczy, potem by trzeba fachowca, żeby kiedyś nie zalało. Podziękowała mu, Michała ucałowała w policzek, nie dziękując. Michałowi się nie dziękowało, bo za co. Michał to Michał.
Zabrała się do prania. Przyniosła z łazienki ubrania, rzuciła je na podłogę. Same czarne. Zakryła twarz rękoma i oddychała głęboko. Nie wolno ci, Tośka, ani mi się waż: machnęła ręką, tą bez dwóch palców, i upchnęła wszystko w nowej pralce. Spojrzała na zegarek. Wpół do dziewiątej. W pokoju obok Szymek leżał już w łóżku, może spał, może jeszcze nie, zajrzała: jeszcze nie.
Miał na sobie niebieskie spodnie od pidżamy i koszulkę z wizerunkiem bohaterów jakiejś bajki, których imion będzie się musiała nauczyć, tak jak będzie się musiała nauczyć wielu innych rzeczy, o których nie miała pojęcia. Patrzył w okno, jedną rękę opierając o kaloryfer. Nie chciała mówić do niego, nie chciała go przytulać, najchętniej zamknęłaby drzwi bez słowa i nastawiła pranie. Stała w progu i patrzyła na to drobne, siedmioletnie ciało.
Tylko jednego człowieka naprawdę w życiu kochała. Niewidzialnego Człowieka, który od dawna miał czterdzieści trzy lata i więcej już mieć nie będzie. Elizkę kochała, owszem, ale tak, jak się kocha córkę, Andrzeja Budzikowskiego kochała przez jakieś piętnaście minut, tego dnia, o którym oboje niby zapomnieli i o którym oboje pewnie zawsze będą pamiętać. I to wszystko. A teraz on, ten mały chłopiec, którego chyba bardziej żałowała, niż kochała, chociaż chciałaby inaczej, przecież powinna, przecież wnuk.
– Nie śpisz, Szymek?
Pokręcił głową.
– Bo wiesz, nową pralkę kupiłam, ale tamtą oczywiście zostawię, to sobie… no, jak tam chcesz. Chciałam ci się zapytać, czy nie będzie ci przeszkadzać, jak teraz nastawię pranie. Mniej więcej na godzinę.
Myślała, że nie odpowie. Wciąż patrzył za okno, jakby jej tu w ogóle nie było; jakby to, że się ma siedem lat, oznaczało, że już się nie słyszy tych, co mają ponad siedemdziesiąt.
– Chyba nie – powiedział.
– To nastawię. Jakby ci przeszkadzało, zawołaj mnie, to wyłączymy. Nie musimy być tacy aż znowu czyści.
Od razu pożałowała, bo ani to nie zabrzmiało śmiesznie, ani nic, zresztą nigdy nie miała poczucia humoru. On jednak pokiwał głową i uśmiechnął się lekko, chyba po raz pierwszy, od kiedy zostali we dwoje. Odwzajemniła uśmiech, zeszła na dół i zamknęła się w małym pokoju obok schodów. Potem szybko: wersalka, poduszka. Ryczała, sama się siebie wstydząc. Wróciła na górę i zrobiła pranie. Kiedy wreszcie położyła się do łóżka, policzyła dni na palcach i uświadomiła sobie, że Michał miał dzisiaj sześćdziesiąte piąte urodziny.
Sześćdziesiąt pięć lat. Przecież nie może mieć tyle, bo sama go prowadzała na spacery, kiedy dopiero uczył się mówić, sama straszyła go stróżem, kiedy był niegrzeczny, i sama smażyła z nim placki, kiedy nie było rodziców. Pamiętała jego jasną czuprynę i to, jak na każde stuknięcie w okno wzruszał ramionami i stwierdzał, zamyślony:
– Może motyt, może ptapta.
Taki chłopiec nie może mieć sześćdziesięciu pięciu lat, to po pierwsze jest niedorzeczne, a po drugie niesprawiedliwe. Ona sama miała siedemdziesiąt jeden, to też niesprawiedliwe, siedemdziesiąt jeden lat to mają starsze panie, nie ona. Ona przecież jest dzieckiem i biegnie po łóżku w czasie bombardowania; jest dziewczyną i ucieka do domu Starego Górala Kłody, a później wraca, schowana w sianie na wozie; jest kobietą i leży naga obok tego jedynego człowieka, którego kocha w życiu, i któremu szepcze na ucho: z tobą to bym mogła umrzeć.
Ale nagle wszystko się wywraca: Niewidzialny Człowiek znika, pojawia się za to Elizka, pojawiają się zmarszczki, problemy i asfalt na drodze w Chojnach, kolejni ludzie odchodzą, odchodzą siły, zdrowie i płat tynku na ścianie w salonie, odchodzi w końcu również Elizka i zostaje tylko ten kruchy, drobny siedmiolatek.
***
Wieczorami Bozia krążyła wokół domu. Słyszał ją, jak szeleści w drzewach, jak szura po dachu, jak droczy się z małym psem Nagórnych. Nie przychodziła codziennie. Unikała długich, ciepłych wieczorów. Lubiła niepogodę. Wiatr, deszcz, najlepiej burzę. Wtedy szalała. Kręciła się wokół domu, szarpała za rynny, łamała gałęzie i biła w parapet. Wiedziała, gdzie jest pokój Szymka. Czasami słyszał, jak próbuje wepchnąć okno do środka. W złości miotała deszczem.
Po raz pierwszy przyszła po pogrzebie rodziców. Usłyszał ją już po zmierzchu. Nie spał, a ona chodziła przy murze. Delikatnie pociągnęła za parapet, jakby na próbę, a potem zaszurała po dachu. Bał się wyjść spod kołdry, krzyknąć, zawołać babcię. Leżał bez ruchu i próbował nie oddychać. Zaciskał powieki i słuchał. Kiedy dźwięki ustały, chwycił kaloryfer i trzymał się go mocno, dopóki nie zasnął. Następnego ranka wziął z garażu biały sznurek od snopowiązałki i od tamtej pory przed snem przywiązywał sobie nogę do jednego z grubych, chłodnych żeber. Zdarzało się, że budził się przez to w nocy, kiedy sznurek wpijał mu się w ciało – zamroczony odczepiał go i wracał pod kołdrę – najczęściej jednak całą noc przesypiał bezpieczny, przywiązany.
Bozia nigdy nie pokazała mu się wyraźnie. Widywał ją kątem oka albo w oddali, jak przemyka pomiędzy czarnymi drzewami w sadzie. Była ciemna i nie miała wyraźnego kształtu. Czasami przypominała krzak agrestu, innym razem wiła się tuż przy ziemi, schowana w falującej trawie.
Rano już jej nie było. Rano budził go dźwięk młynka do kawy. Babcia siadała z tym młynkiem w fotelu, nieopodal schodów, i kręciła wściekle, a terkot niósł się po całym domu. Tę pierwszą kawę piła zawsze na zewnątrz, na niewykończonym od wielu lat tarasie. Stała wyprostowana na betonowym prostokącie i patrzyła na brzozy, grządki warzyw, klatki z królikami. Czasami stawiała kawę przy drzwiach i brnęła powoli przez trawę, by przyjrzeć się którejś z powykręcanych jabłoni. Wracała i piła dalej, tak codziennie.
Później jedli śniadanie. Musiał wstawać, to nic, że wakacje. Wstawał, ale do śniadania trzeba było siadać ubranym, nie tak jak w domu – w domu mógł być w pidżamie i jeśli chciał, a chciał zawsze, to dostawał chałkę z nutellą. Tutaj mógł sobie chcieć, nutelli nie było, bo niezdrowa, były co najwyżej konfitury, okropne i kwaśne, więc jadł kanapki z pasztetem albo z wędliną, okropne prawie tak samo.
Po śniadaniu jechali na cmentarz. Przed bramą babcia kupowała dwa znicze. Stawiała je w miejsce poprzednich, nawet jeśli tamte jeszcze się paliły. Zawsze poprawiała jakiś wieniec czy wstęgę, choćby o centymetr, ale poprawiała. Nie modliła się – zamykała oczy i stała tak, nic nie mówiąc. Szymek patrzył na dwie białe tabliczki, na których widniały imiona Eliza i Telesfor, odwracał wzrok i szybko, w nieoczekiwanym momencie spoglądał raz jeszcze, ale imiona na tabliczkach wciąż były te same. Eliza. Telesfor. Na odchodne, prowadząc go przed sobą, babcia mówiła pod nosem, jakby do siebie:
– Przyjedziemy jutro.
W drodze powrotnej czasami zatrzymywali się na lody. Rozmawiali niewiele. Z wielu podsłuchanych rozmów Szymek wiedział już wtedy, co się stało. Wiedział, że wracając z Warszawy, rodzice uderzyli w drzewo tuż przed zjazdem z Trasy i że nie wiadomo dlaczego. Wiedział, że to wielka tragedia, że tacy młodzi, że jedyna z Chojen, co się za granicą kształciła, że o słodki Boże i że takie jest życie.
Kończyli lody, wracali do domu. Babcia przebierała się i szła do królików. On z nią, bo kazała. Musisz się nauczyć, mówiła, kiedy próbował tłumaczyć, że nie chce, że nie lubi. Stał za nią i patrzył, jak wykonuje te same czynności: kupy, ziarno z karmą, woda, siano, czasami pół główki sałaty, czasami przesadzanie królika z klatki do klatki i zaraz wyciąganie go z powrotem.
Dopiero kiedy skończyła, mógł robić, co chciał. Miał czas do obiadu. Po obiedzie musiał jeszcze pójść z nią do kotłowni, gdzie mieszkały przepiórki, a potem wreszcie miał spokój. Aż do następnego dnia, kiedy śniadanie, cmentarz, króliki – wszystko od nowa.
Dni tygodnia też były uporządkowane. W piątki jeździli do miasta po zakupy. On prowadził wózek. Czasami w dziale z gazetami pozwalała mu wziąć „Giganta” z komiksami o Sknerusie McKwaczu i całej reszcie. Najczęściej nie. W sobotę była godzina gimnastyki i wieczorne czytanie książki, w niedzielę programy dokumentalne o zwierzętach na Dwójce, deser po obiedzie i uroczyste oglądanie Na dobre i na złe. W poniedziałki wieczorem przychodziły dwie panie na karty, we wtorek trzeba było jechać do pana Romka, który kupował od babci jaja. W środę wieczorem Szymek wieszał na ogrodzeniu pusty worek po karmie, bo w czwartek rano przyjeżdżała Naturka. Słychać ją było z daleka. Skoczna melodia płynęła przez Chojny, wywabiając ludzi z domów. Żółty, ubłocony samochód z głośnikiem na dachu zatrzymywał się przy wywieszonych workach i taczkach ustawionych przy drodze. Melodia cichła na moment, drzwi otwierały się na całą szerokość i zza kierownicy wysuwał się zwinnie pan Jurek, całe jego sto kilogramów, okrągła twarz i szyja niczym pień. Wokół głowy kręciły mu się rude włosy. Szymek zbiegał po schodach, wsuwał buty i zaraz był przy furtce. Pan Jurek zawsze podawał mu rękę, jak dorosłemu, Szymek ściskał ją mocno. Zwrócił uwagę, że pan Jurek, w przeciwieństwie do innych ludzi, nie zadaje mu żadnych pytań, nie pochyla się nad nim, nie opowiada zabawnych historii, tylko opiera się o samochód i czeka.
Babcia kupowała paszę dla przepiórek i karmę dla królików, którą mieszała później z ziarnem. Pan Jurek zanosił worki do kotłowni i stawiał je w wyznaczonym miejscu. Wręczając mu pięćdziesiąt złotych, babcia mówiła zawsze:
– Za tę resztę to sobie, synek, jaką bułkę kup czy coś.
Czasami Szymek jechał z nim do sklepu, bo pani Duszna nie obsługiwała rudych. Na widok rudego klienta odwracała się nagle i znikała na małym zapleczu: podobno tak od zawsze.
Szymek wchodził sam. Kupował coca-colę, wafelki, czasem bułkę z parówką. Płacił pieniędzmi pana Jurka, na zewnątrz przekazywał mu zakupy, oddawał i pan Jurek jechał dalej, a on wracał do babci, noga za nogą, dom za domem, wszystko coraz bardziej znajome. Złotówkę, którą dostawał zwykle na lizaka albo na co tam chcesz, zazwyczaj kładł później na torach.
Z Budzikiem widywał się codziennie. Najczęściej umawiali się jeszcze przed obiadem – szli na huśtawkę, do lasu lub pokopać piłkę. Czasami próbowali podglądać przez okno Werę Matusiak albo upolować jakąś kuropatwę z procy. Po południu najczęściej chodzili na tory. Rozkładali na szynach kolejne przedmioty, a potem szukali ich w trawie. Machali maszynistom i liczyli wagony. Budzik kilka razy pytał o wypadek, o pogrzeb i czy było strasznie. W końcu przestał, były ciekawsze tematy. Na przykład czy są duchy. Budzik uważał, że są.
– W krzakach za Ochyrą stała kiedyś stodoła i na nią zrzucili bomby i tam się spaliło chyba ze sto osób i umarli wszyscy i teraz straszą – oświadczył któregoś dnia, kiedy siedzieli na drzewie i strzelali z procy do ptaków.
Szymek celował z przymrużonymi oczami. Wystrzelił, chybił, jak zwykle. Mruknął, że duchów nie ma.
Budzik zapewniał, że są, że wie to na sto procent i przecież by nie kłamał. Zeszli z drzewa i ruszyli w stronę zaniedbanego gospodarstwa Ochyry. Budzik prowadził. Szedł szybko, wymachując rękoma. Chude przedramiona opalone miał na brąz. Nad postrzępionym ściągaczem koszulki widać było blade płatki odchodzącej skóry.
Minęli kilka domów i łąkę z bramką zbitą kiedyś z listew przez starszych chłopaków. Kawałek dalej Budzik zatrzymał się i wskazał zachwaszczony zagajnik.
– To tu.
Podeszli trochę bliżej, krok za krokiem, powoli. Młode drzewa, trawa do kolan, osty. Stodoły i duchów ani śladu. Szymek obgryzał paznokieć przy kciuku. Rozglądał się na boki. Budzik patrzył prosto przed siebie i tłumaczył:
– Wszyscy spaleni. Sto albo i może więcej ludzi. Może dwieście nawet. Ojciec mówił, że w nocy tu lepiej nie przychodzić, bo straszą. I co, ojciec by kłamał?
Szymek upierał się, że nie wierzy, Budzik nazywał go boidudkiem, w końcu zaczęli się licytować, kto jest odważniejszy.
– A ja to mogę nawet tam iść i normalnie nasrać – oświadczył Budzik.
Szymek twierdził, że tego nie zrobi. Założyli się. Ustalili, że przegrany daje zwycięzcy drugą najlepszą zlepkę ze swojej kolekcji: zawias sprasowany w motyla albo pajęczynę z gwoździ. Uścisnęli sobie dłonie i Budzik ruszył między krzaki.
Uśmiechał się tym swoim szczerbatym uśmiechem. Przystanął na środku zarośniętego placu, ściągnął spodnie do kostek, ukucnął.
Po południu Szymek wręczył mu swojego metalowego motyla z zawiasu.
***
Następnego ranka babcia zobaczyła sznurek.
Usiadła na łóżku i przykryła Szymka pod szyję. Nie spał już, udawał, że śpi. Nagle potrząsnęła nim, czuł, jak zamyka mu na ramieniu swoją mniejszą dłoń. Zapytał ją kiedyś, czemu na jednej ręce ma pięć palców, a na drugiej tylko trzy, ale nie chciała powiedzieć. Mruknęła, że odpadły jej przez głupotę. Teraz głos miała poważny:
– Szymek.
Mocniej zacisnął powieki.
– Szymek!
Popatrzył na nią, nic nie powiedział.
– Co to jest? – zapytała, pociągając za sznurek.
Chciał przykryć odsłoniętą stopę kołdrą, ale babcia już go odwiązywała: długo męczyła się z supłem na kaloryferze, wreszcie się udało, zwinęła sznurek w kulkę i znów wbiła wzrok prosto w niego.
– No słucham.
Powiedział jej wtedy wszystko – o dźwiękach, o Bozi, o tym, jak chce mu w nocy wejść do pokoju, i o tym, że się jej boi.
Długo zaciskała mu rękę na ramieniu i oddychała głęboko. Pachniała karmą dla królików. W końcu zabrała dłoń, schowała sznurek do kieszeni w kamizelce i pochyliła się bliżej.
– To jest bardzo dobrze, że ty się boisz. Jak byłam mała i wracałam po ciemku ze szkoły, to też się zawsze bałam, że coś na mnie z krzaków przy drodze wyskoczy. Tak już mi na zawsze zostało. Starczy dźwięk, to podskoczę. Ale to dobrze, Szymuś. Bo co to jest za wielka sztuka chodzić po ciemku, jak się ciemności nie boisz? Sztuka jest chodzić po ciemku, jak się od tego cały człowiek trzęsie. To jest wielkie szczęście, bać się, Szymuś. Tylko wtedy można pokazać, że się jest odważnym.
Patrzył na nią bez słowa, otulony kołdrą. Chciał, żeby przytuliła go i już nie puściła.
– Ale wiesz co? – powiedziała nagle, prostując się. – Jak ta Bozia wejdzie nam do domu, to ja ją zastrzelę.
Długo się nie odzywał. Przenosił wzrok z okna na nią i z niej na okno. W końcu zapytał:
– A czym? Przecież, babcia, nawet nie masz pistoletu.
– Mam pistolet. I ją zastrzelę tym pistoletem, jak tu wejdzie. Rozumiesz? Zastrzelę. Nikogo się ze mną nie musisz bać.
Wstawała już, kiedy poprosił, żeby mu pokazała. Podniósł się wyżej i oparł głowę o ścianę. Westchnęła i zamknęła oczy. Słyszał, jak szepcze coś sama do siebie. Potem zostawiła go i wróciła z blaszanym pudełkiem po kawie. Wyjęła pistolet, obróciła go w dłoniach:
– Prawdziwy i strzela. No, widziałeś, to się przestań przywiązywać do kaloryfera. Jakby przyszła, to krzyknij po babcię, a babcia przybiegnie i tę francę zastrzeli.
***
W jednej pralce trzymał zabawki, drugiej słuchał wieczorami. Szumiała co kilka dni w korytarzu, tuż obok drzwi do jego pokoju, odstraszając Bozię rytmicznymi obrotami bębna. Wtedy był bezpieczny, zasypiał spokojnie.
Wcześniej, w pierwszym życiu, pranie było po południu, robiła je mama. Wracała z pracy, włączała muzykę, wkładała zakupy do szafek i lodówki, kręciła się po mieszkaniu i znikała w łazience. Zanim rozlegał się znajomy bulgot pralki, Szymek słyszał jeszcze zgrzyt otwieranego okna i trzask zapalniczki. Mama paliła jednego papierosa dziennie, zawsze w łazience, zawsze sama. Czasami chciał do niej wejść, zapytać ją o coś bardzo ważnego albo opowiedzieć jakąś strasznie śmieszną historię z bajki, ale prosiła, żeby z tym poczekał.
– To jest czas dla mnie – mówiła i z powrotem zamykała drzwi.
Na te kilka minut znikała naprawdę. Nie było jej wtedy przy nim, nie było jej w mieszkaniu, być może nie było jej w ogóle. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Cisza stawała się coraz bardziej drażniąca, kreskówki wydawały się głupie, komiksów nie chciało mu się nawet przeglądać. Wreszcie drzwi łazienki się otwierały i mama istniała znowu: otwierała gazetę, zmieniała płytę w wieży, piekła ciasto. Wszystko wracało na swoje miejsce, Szymek też.
Któregoś razu, kolorując krowy, poplamił na czarno swoją ulubioną koszulkę ze Splinterem z Żółwi ninja i pobiegł do mamy, roztrzęsiony, bo przecież to była koszulka ze Splinterem, z szefem żółwi ninja, koszulka najlepsza na świecie. Położyła mu wtedy dłonie na ramionach i poważnym głosem oświadczyła:
– Nic się nie bój. Włożymy koszulkę do pralki i uratujemy Splintera.
Chciał, żeby mu obiecała, że w pralce Splinter się nie zniszczy ani że nie utonie, że te czarne krechy zejdą i że wszystko będzie dobrze. Odparła, że w jej pralce Splinter będzie bezpieczny. Pralka ratowała już Lilo i Stitcha, Papę Smerfa, Mike’a Wazowskiego z Potworów i spółki, Lucky Luke’a oraz jego konia. Żadnemu z nich nic się nie stało, a koń Lucky Luke’a wyglądał po praniu nawet na bardziej zadowolonego niż wcześniej. Tak, w pralce mamy wszystko było bezpieczne.
Teraz, mieszkając u babci, Szymek żałował, że pralka nie była większa i że nie wszedł do niej razem z rodzicami przed tym ich wyjazdem do Warszawy. U babci było nudno, dziwnie i czasami strasznie smutno, szczególnie wieczorami, szczególnie kiedy wszystko milczało, a rodzice wciąż nie żyli. Leżał wtedy z otwartymi oczami i słuchał sunących w oddali pociągów.
W jego pierwszym życiu pociągi były znacznie głośniejsze. Mieszkali w sześciopiętrowym bloku przy ulicy Opałki, niedaleko dworca. Miał pokój z oknem od strony ulicy i wieczorami, przykryty kołdrą po szyję, wsłuchiwał się w tajemnicze szumy oraz gwizdy dochodzące zza ogródków działkowych. U babci pociągi ledwie było słychać. Czekał, aż któryś zagwiżdże, rzadko gwizdały. Jeździły daleko, przy lesie, tam, gdzie chodził z Budzikiem.
Na torach miał zresztą ostatnio mało szczęścia. Cztery razy z rzędu nie znalazł swojej zlepki, cztery razy z rzędu słuchał radosnych pisków Budzika, cztery razy z rzędu wracał do domu z niczym. Leżał teraz z rozkopaną kołdrą w rogu łóżka, zastanawiając się, co i jak zrobić, żeby było dobrze. Opcji było wiele, wybrał najbardziej ryzykowną z nich: ułoży stosik z czterech lub pięciu nieważnych starych monet, które miał w słoiku, a na wierzch da otrzymaną od pana Jurka złotówkę. Taka wysoka konstrukcja była bardzo niebezpieczna, ale czuł, że jutro będzie miał szczęście. Z tą myślą zasypiał.
Rano obudził się na dźwięk młynka do kawy i dalej było to, co zawsze: śniadanie, króliki, zakupy w Mieście, babcia nieczuła na prośby o nowy numer „Giganta”, potem obiad, bardzo dobry, bo z marchewką, potem jeszcze przepiórki i dopiero wolne. Był piątek, ciepło, cztery dni pecha na torach już za nim, dzisiaj będzie miał szczęście, dzisiaj to jego dzień. Budzik niósł metalową płytkę, zwędzoną z warsztatu ojca tak jak prawie wszystko, z czego robił zlepki. Zamierzał położyć ją na szynie lekko ukosem, żeby ucięło dwa rogi i rozprasowało ją wzdłuż. Szymek pozostał przy ryzykownej wieży z monet.
Ułożyli wszystko i usiedli w piachu na skraju ścieżki. W lesie szumiało. Wiatr potrząsał gałęziami drzew, chmury zbierały się daleko nad Miastem. Szymek gwizdał na źdźble trawy i nie myślał o niczym. Pociąg pojawił się kilka minut później, osobowy i szybki, czyli szanse małe. Przejechał, wypełniając sobą cały świat. Zaraz zaczęli przetrząsać krzaki i chwasty.
Tym razem szczęście znowu miał wyłącznie Budzik. Pod ciężarem lokomotywy jego płytka zmieniła się w długi i lśniący język. Po monetach nie było śladu, poleciały gdzieś daleko w stronę lasu. Szymek szukał ich, przetrząsając kolejne znajome kępy, pięć, dziesięć minut, dwadzieścia. Budzik z początku pomagał, później usiadł z powrotem przy drodze i oglądał nowy element kolekcji. Wiało coraz bardziej, zaczynało mżyć. Szymek, czerwony na twarzy, wyrywał trawę garściami. Kopnął młodą brzozę, odskoczył, jęknął z bólu. Wyprostował się i spojrzał na kolejny nadjeżdżający pociąg. Oddychał powoli. Nie wiedział, kiedy zaczął płakać. Stał tak, rozczochrany, drobny, opalony, z wypiekami na twarzy i rękoma opuszczonymi luźno wzdłuż tułowia, a potem wszedł na tory i zamknął oczy.