Relacja Artura Gordona Pyma z Nantucket - ebook
Relacja Artura Gordona Pyma z Nantucket - ebook
Jedyna powieść Edgara Allana Poe wydana w 1838 roku opisuje niezwykłe losy Artura Gordona Pyma z wyspy Nantucket. Na morską wyprawę wyrusza on potajemnie, jako pasażer na gapę, na statku wielorybniczym „Grampus”. Doświadcza wielu przygód – sztormów morskich, buntu załogi, katastrof okrętowych, kanibalizmu, czy nadprzyrodzonych zjawisk z pogranicza koszmaru. Jak stwierdził wybitny poeta i eseista W.H. Auden, to „jedno z najlepszych opowiadań przygodowych, jakie kiedykolwiek napisano”. Entuzjazm amerykańskich czytelników towarzyszy tej powieści od chwili powstania aż do dziś. Według krytyków związki pomiędzy nią a arcydziełem Melvilla, Moby Dickiem, są bezdyskusyjne. Europa zachwyciła się tym tytułem już piórem Baudelaire’a, który jako pierwszy przetłumaczył dzieło Poego na język francuski. Później podobną estymę żywili do niej m.in. Jules Verne (który napisał jej kontynuację), H.P. Lovecraft, Paul Auster, czy Yann Martel. Jorge Louis Borges To najlepsza rzecz, jaką Poe napisał.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-06-4 |
Rozmiar pliku: | 1 009 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…zawierająca szczegółowe sprawozdanie z buntu i potwornej rzezi, do jakich doszło w czerwcu 1827 roku na pokładzie amerykańskiego brygu „Grampus" podczas żeglugi na południowe morza. A także opis odbicia statku przez ocalałych; oraz katastrofy morskiej i okropnego głodu, jaki cierpieli rozbitkowie, wybawienia ich przez brytyjski szkuner „Jane Guy", krótkiej podróży tej jednostki po Oceanie Antarktycznym, pojmania i masakry załogi na wyspach leżących na osiemdziesiątym czwartym równoleżniku, niewiarygodnych przygód i odkryć dokonanych na terenach znajdujących się jeszcze dalej na południu, do których doszło za sprawą wyżej wymienionych, nieszczęsnych wydarzeń.PRZEDMOWA
Kiedy kilka miesięcy temu, po wielu niezwykłych przygodach, jakich zaznałem na morzach południowych i na terenach znajdujących się w ich okolicach (co opisuję na kolejnych stronach tej relacji) wróciłem do Stanów Zjednoczonych, przypadek sprawił, że znalazłem się w towarzystwie kilku gentlemanów z Richmond w stanie Wirginia, którzy okazali głębokie zainteresowanie związane z odwiedzonymi przeze mnie rejonami. Owi panowie, odwołując się do mojego poczucia obowiązku, usilnie zachęcali mnie, bym publicznie ogłosił swoje sprawozdanie. Miałem jednak kilka powodów, by im odmówić – niektóre z nich były natury ściśle prywatnej i nie powinny obchodzić osób postronnych, ale istniały też inne. Powstrzymywał mnie między innymi fakt, że przez większą część wyprawy nie prowadziłem dziennika i obawiałem się, że nie będę w stanie – opierając się jedynie na wspomnieniach – napisać relacji dokładnej i spójnej, a zważywszy na naturalną i nieuniknioną przesadę – na którą wszyscy jesteśmy podatni, kiedy szczegółowo opisujemy wydarzenia mające przemożny wpływ na pobudzenie daru wyobraźni – zawierać ona będzie jedynie pozór prawdy. Kolejna przyczyna była taka, że przygody, o których chciałem opowiedzieć miały charakter naprawdę niezwykły, a niepotwierdzone (jeśli zapomnieć o świadectwie jednego człowieka, półkrwi Indianina) znalazłyby wiarę tylko wśród członków mojej rodziny i u bliskich przyjaciół, którzy znali mnie na tyle dobrze, by zaufać mej prawdomówności, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa większość czytelników potraktowałaby moje sprawozdanie jako zuchwałą, choć błyskotliwą fikcję. Głównym jednak powodem, który powstrzymał mnie przed podporządkowaniem się sugestiom doradców, były wątpliwości co do własnych umiejętności pisarskich.
Wśród dżentelmenów z Wirginii, którzy okazali żywe zainteresowanie moją relacją, zwłaszcza w części dotyczącej Oceanu Antarktycznego, znajdował się pan Poe, redaktor „Southern Literary Messeneger", miesięcznika wydawanego w Richmond przez pana Thomasa W. White'a. Namawiał mnie on usilnie, bym natychmiast sporządził dokładny opis tego, co widziałem i przeżyłem, i zaufał w bystrość umysłu i dojrzałość czytelników; nalegał przekonująco, że gdyby nawet moje pióro nie okazało się zbyt biegłe, to sama książka zyska powodzenie, a wszelkie potknięcia stylu nadadzą jej tym większej wiarygodności.
Pomimo takich argumentów nie zdecydowałem się postąpić według jego rady. Później (gdy przekonał się, że nie zamierzam zmienić zdania) zaproponował, bym pozwolił mu samodzielnie sporządzić relację z pierwszej części moich przygód – według dostarczonych przeze mnie faktów – i opublikować je w „Southern Messenger" jako zmyśloną historię. Nie miałem nic przeciwko temu, więc wyraziłem zgodę, zastrzegając, tylko by zachowano moje prawdziwe nazwisko. Dwie części tej rzekomo literackiej fikcji ukazały się w styczniowych i lutowych numerach „Messengera" z 1837 roku, a w celu podkreślenia, że ta historia to dzieło literackie, w spisie treści czasopisma jako autora umieszczono nazwisko pana Poe.
Reakcja na ten podstęp skłoniła mnie w końcu do sporządzenia starannego opracowania i publikacji wspomnianych wyżej przygód; przekonałem się bowiem, że pomimo baśniowej aury, jaką zmyślnie rozsnuto wokół tej części mojej opowieści, która ukazała się w „Messengerze" (bez najmniejszych nawet zmian lub przeinaczenia faktów), czytelnicy nie byli skłonni, by potraktować ją jak wytwór wyobraźni i na adres pana P. wysłano wiele listów, w których wyrażano wprost przeciwne opinie. Wskutek tego zrozumiałem, że przedstawiane przeze mnie fakty mówią same za siebie i stanowią wystarczający dowód na prawdziwość opowiedzianej historii i w związku z tym nie muszę się obawiać, że spotka mnie powszechne niedowierzanie.
Po tym wstępie będzie jasne, ile z tego, co zostało opisane, wyszło spod mego pióra; a także oczywiste, że żadne zdarzenia przytoczone na pierwszych stronach relacji przez pana Poe nie zostały przeinaczone. Nawet tym czytelnikom, którzy nie zetknęli się z „Messengerem", nie trzeba wskazywać, gdzie kończy się tekst jego autorstwa, a zaczyna mój; różnice stylu można dostrzec natychmiast.
A.G. PYM
Nowy Jork, lipiec 1838 rokuROZDZIAŁ I
Nazywam się Arthur Gordon Pym. Mój ojciec był szanowanym kupcem i zajmował się dostawami na statki i okręty w Nantucket, portowym mieście, w którym przyszedłem na świat. Mój dziadek, ojciec mojej matki, był wziętym adwokatem. Miał szczęście we wszystkich przedsięwzięciach i spekulował z powodzeniem akcjami instytucji finansowej, zwanej wówczas Edgarton New Bank. Dzięki temu, i pewnym innym kombinacjom, udało mu się zgromadzić pokaźną sumkę. Sądzę, że był do mnie przywiązany bardziej, niż do którejkolwiek innej istoty na świecie i dlatego spodziewałem się odziedziczyć po jego śmierci większość majątku. Gdy skończyłem sześć lat wysłał mnie do szkoły starego pana Rickettsa, ekscentrycznego jednorękiego gentlemana, dobrze znanemu wszystkim, którzy odwiedzali New Bedford. Przebywałem w tej szkole do szesnastego roku życia, a później przeniosłem się do szkoły na wzgórzu, prowadzonej przez pana E. Ronalda. Tam zaprzyjaźniłem się z synem pana Barnarda, kapitana żeglugi morskiej, który zazwyczaj dowodził statkami należącymi do Lloyda i Vredenburgha; pan Barnard jest znaną postacią w New Bedford i posiada też krewnych w Edgarton. Jego syn miał na imię Augustus i był starszy ode mnie prawie o dwa lata. Odbył z ojcem wyprawę na statku wielorybniczym „John Donaldson" i bez przerwy opowiadał mi o swoich przygodach na południowym Pacyfiku. Często odwiedzałem go w ich domu i spędzałem tam cały dzień, a czasem też nocowałem. Spaliśmy w jednym łóżku, a mój przyjaciel nie dawał mi zasnąć aż do świtu, opowiadając historie o tubylcach z wyspy Tinian oraz innych miejsc, które odwiedził podczas swoich podróży. Jego opowieści wywarły w końcu na mnie takie wrażenie, że zacząłem odczuwać pokusę, by samemu wyruszyć na morze. Posiadałem żaglówkę o nazwie „Ariel", która była warta mniej więcej siedemdziesiąt pięć dolarów. Miała półpokład, kajutę i ożaglowanie jak slup – nie pamiętam dokładnie, jaki był jej tonaż, ale bez problemów mogła pomieścić dziesięć osób. Na tej łódce zaczęliśmy odbywać szaleńcze wyprawy, a kiedy teraz o tym myślę, nie mogę się nadziwić, że nadal żyję.
Opowiem o jednej z tych przygód i potraktuję to jak wstęp do dłuższej i donioślejszej opowieści. Pewnego wieczoru pan Barnard wyprawił przyjęcie, pod którego koniec Augustus i ja mieliśmy już nieźle w czubie. Jak zwykle w takich przypadkach, zamiast wracać do domu, wolałem przespać się z nim w jego łóżku. Augustus położył się spokojnie (przyjęcie skończyło się niemal o pierwszej w nocy) i ani słowem nie poruszył swojego ulubionego tematu. Nie minęło nawet pół godziny, od kiedy udaliśmy się na spoczynek i już zaczynałem powoli zapadać w sen, gdy mój przyjaciel poderwał się nagle i klnąc okropnie, oznajmił, że skoro od południowego zachodu dmie tak wspaniała bryza, to żaden Arthur Pym, i w ogóle nikt na całym chrześcijańskim świecie nie namówi go, by poszedł spać. Nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony – nie wiedziałem, o co mu chodzi i pomyślałem, że to wino i mocniejsze trunki, które wypił, całkowicie go oszołomiły. Jednak dalsze słowa zaczął wypowiadać bardzo spokojnie; stwierdził, że wie, iż podejrzewam go o upojenie alkoholem, ale w rzeczywistości nigdy w życiu nie był równie trzeźwy. Jest tylko zniesmaczony, dodał, bo w tak cudowną noc wyleguje się w łóżku jak pies, więc postanowił wstać, ubrać się i wypuścić łodzią w jakiś zwariowany rejs. Nie potrafię zrozumieć, co mnie opętało, ale gdy tylko usłyszałem te słowa, poczułem dreszcz niebywałego podniecenia i błogości i uznałem jego szalony pomysł za jedną z najrozumniejszych i najbardziej zachwycających rzeczy na świecie. Wiatr wiał prawie jak podczas sztormu i było bardzo zimno – znak, że zbliżał się koniec października. Jednak wyskoczyłem z łóżka niemal jak w ekstazie i oznajmiłem Augustusowi, że jestem równie odważny co on, też mam dość wylegiwania się niczym pies i jestem całkiem gotów na zabawę i szaleństwa jak, nie przymierzając, ktoś taki jak Augustus Barnard z Nantucket.
Nie tracąc czasu, ubraliśmy się i szybko poszliśmy do łodzi. Cumowała ona przy starym, zmurszałym pomoście obok składu drewna Pankey and Company i uderzała burtami o chropowate bale. Augustus wsiadł do niej i zaczął wygarniać wiadrem wodę, którą była niemal do połowy wypełniona. Kiedy skończył, postawiliśmy kliwer i grotżagiel i z pełnym wiatrem wyruszyliśmy śmiało na morze.
Wiatr, jak już wspomniałem, od pewnego czasu dął już całkiem nieźle z południowego zachodu. Noc była bardzo jasna i zimna. Augustus trzymał ster, a ja usadowiłem się przy maszcie na dachu kajuty. Płynęliśmy niezwykle szybko, żaden z nas nie wyrzekł słowa, od kiedy odbiliśmy od brzegu. Po chwili zapytałem swojego towarzysza, jaki kurs zamierza obrać i kiedy uzna, że czas zawrócić. Pogwizdywał przez kilka minut, a potem odpowiedział opryskliwie:
– Ja płynę na morze, ty możesz wracać do domu, jeśli naprawdę tego chcesz!
Spojrzałem na niego i natychmiast zauważyłem, że pomimo pozornej nonszalancji był mocno wzburzony. W świetle księżyca widziałem go wyraźnie – jego twarz była bledsza niż najbielszy marmur, a dłoń drżała tak silnie, że ledwo był w stanie utrzymać ster. Zrozumiałem, że z Augustusem musiało dziać się coś złego i poważnie się zaniepokoiłem. W tamtym czasie miałem niewielkie pojęcie o kierowaniu łodzią i całkowicie zdawałem się na żeglarskie umiejętności mojego przyjaciela. Na dodatek oddaliliśmy się już od brzegu i ląd przestał nas chronić od wzmagającego się wiatru, jednak wstydziłem się okazać trwogę i przez prawie pół godziny zachowywałem całkowite milczenie.
W końcu nie mogłem już dłużej tego ścierpieć i powiedziałem Augustusowi, że powinniśmy wracać do domu. Także i teraz upłynęła co najmniej minuta, zanim zareagował i odpowiedział na moją propozycję.
– Może tak, może nie, ale mamy jeszcze tyle czasu, po co tak wcześnie wracać do domu? – odparł w końcu.
Spodziewałem się właśnie takiej odpowiedzi, ale w tonie jego głosu było coś takiego, że ogarnęła mnie nieopisana trwoga. Popatrzyłem uważnie na Augustusa. Miał sine wargi, a jego kolana drżały tak mocno, że ledwie mógł utrzymać równowagę.
– Na miłość boską, Augustusie! – krzyknąłem, teraz już śmiertelnie przerażony. – Czy coś ci dolega? Co się stało? Co zamierzasz zrobić?
– Stało? – wyjąkał, jakby lekko zdziwiony i w tej samej chwili wypuścił z dłoni drążek sterowy i runął na dno łodzi. – Nic… się… nie… stało, wracamy do domu… nie… widzisz…
Wszystko natychmiast stało się dla mnie jasne. Rzuciłem się ku niemu i podniosłem go. Był pijany – spity jak bela – i nie mógł już dłużej stać, mówić, ani widzieć. Miał szklane spojrzenie; gdy zrozpaczony puściłem go na chwilę, ponownie zwalił się jak kłoda na dno łodzi wypełnione wodą, z której przed chwilą go wyciągnąłem. Było jasne, że podczas wieczornego przyjęcia wypił znacznie więcej, niż przypuszczałem, i jego zachowanie w łóżku było wynikiem skrajnego opilstwa; taki stan, podobnie jak szaleństwo, często pozwala ofiarom udawać kogoś całkowicie panującego nad swoimi zmysłami i rozumem. Jednak chłodne nocne powietrze wywarło swój zwykły skutek i pod jego wpływem zniknął pozorny rozsądek, do Augustusa zaczęło docierać, że znajduje się w niebezpieczeństwie, a to jeszcze przyśpieszyło katastrofę. Teraz leżał już zupełnie nieprzytomny i było pewne, że jego stan nie ulegnie poprawie przez wiele godzin.
Trudno sobie wyobrazić, jak ogromnie byłem przerażony. Niedawno wypite wino wywietrzało mi z głowy, na skutek czego mój strach i brak stanowczości wzrosły co najmniej dwukrotnie. Wiedziałem, że w żaden sposób nie zdołam pokierować łodzią, a gwałtowny wiatr i silny odpływ wkrótce sprowadzą na nas zgubę. Za nami najwyraźniej zbierała się burza; nie mieliśmy ani kompasu, ani prowiantu; było jasne, że jeżeli nadal będziemy płynąć obecnym kursem, to o świcie stracimy ląd z oczu. Te oraz mnóstwo innych, nie mniej okropnych myśli, przelatywały mi przez głowę z oszołamiającą szybkością, co na kilka chwil sparaliżowało mnie tak, że nie byłem w stanie nic robić. Łódź – pod pełnymi żaglami (ani kliwer, ani grot nie były zrefowane) – pędziła po wodzie z szaloną szybkością, a dziób całkowicie zanurzał się w pianie. To prawdziwy cud, że jeszcze nie stanęła bokiem do fali, ponieważ, jak wspomniałem, Augustus puścił ster, a ja byłem zbyt wzburzony, by zrozumieć, że sam powinienem go przejąć. Na szczęście łódź trzymała stały kurs, a ja stopniowo zacząłem odzyskiwać przytomność umysłu. Wiatr w dalszym ciągu wzmagał się zatrważająco; za każdym razem, kiedy tylko zdołaliśmy ześlizgnąć się z fali, kolejna załamywała się na rufie i zalewała nas wodą. Na dodatek byłem tak zdrętwiały z zimna, że niemal zupełnie straciłem czucie w rękach i nogach. W końcu jednak udało mi opanować rozpacz – zebrałem się na odwagę, rzuciłem się do grotżagla i poluzowałem go. Jak było do przewidzenia, żagiel przeleciał nad dziobem, nabrał wody i pociągnął maszt poza burtę. Ten wypadek uratował mnie od natychmiastowej zagłady. Teraz gnałem z wiatrem przez wzburzone morze tylko z rozwiniętym kliwrem, ale przestałem się lękać, że za chwilę spotka mnie śmierć. Ująłem ster i odetchnąłem z ulgą, zrozumiałem, że nadal mamy szansę na ocalenie. Augustus wciąż leżał nieprzytomny na dnie łodzi; istniało poważne niebezpieczeństwo, że tam utonie (woda w miejscu, gdzie upadł miała prawie stopę głębokości), więc postanowiłem podnieść go trochę. Aby utrzymać go w pozycji pionowej, opasałem mojego przyjaciela liną, którą przywiązałem do żelaznego pierścienia na dachu kajuty. Wykonałem to wszystko, jak tylko potrafiłem najlepiej, a następnie – drżąc z chłodu i przerażenia – poleciłem się Bogu i postanowiłem znosić wszystko, co tylko mogło mnie spotkać, z pełnym hartem ducha.
Natychmiast, gdy powziąłem to postanowienie, usłyszałem głośny i przeciągły krzyk, lub raczej ryk, który brzmiał, jakby wydobywał się z gardeł tysiąca diabłów i który zdawał się przenikać całe powietrze wokół mnie i łodzi. Do końca życia nie zapomnę uczucia śmiertelnej trwogi, jaka wtedy mnie ogarnęła. Włosy stanęły mi dęba na głowie, czułem, jak krew krzepnie mi w żyłach, a serce przestaje bić, lecz nie ośmieliłem się rozejrzeć, by stwierdzić, co takiego było przyczyną mojej paniki. Padłem bez przytomności jak kłoda, na ciało mojego towarzysza.
Gdy odzyskałem zmysły, okazało się, że znajduję się w kabinie wielkiego statku wielorybniczego („Pingwina"), który płynął do Nantucket. Nade mną stało kilka osób, a Augustus, blady jak śmierć, energicznie rozcierał mi ręce. Kiedy zobaczył, że otworzyłem oczy, jego okrzyki wyrażające radość i wdzięczność wywołały na przemian śmiech i łzy otaczających nas, srogich postaci. Szybko wyjaśniła się tajemnica naszego ocalenia. Zatopił nas statek wielorybniczy, który pędząc do Nantucket wyostrzał na wiatr pod wszystkimi żaglami, jakie tylko dało się postawić i w rezultacie znalazł się niemal pod kątem prostym w stosunku do naszego kursu. Kilku ludzi stało na „oku", ale za późno dostrzegło naszą łódź i już nie można było uniknąć kolizji. To ich ostrzegawcze okrzyki były właśnie tym rykiem, który przeraził mnie tak bardzo. Jak mi powiedziano, ogromny statek przemknął po nas z równą łatwością, z jaką nasza łódź przemknęłaby po ptasim piórze, i ta przeszkoda w żaden sposób nie zdołała wpłynąć na jego kurs. Z naszego pokładu nie podniósł się ani jeden okrzyk; wśród ryku wichru i morza usłyszano tylko cichy zgrzyt, który zniknął, gdy niszczycielski kil rozpruł swoją ofiarę… nic więcej. Kapitan „Pingwina", E.T.V. Block z Londynu, uznał naszą łódź (która, jak pamiętamy, została wcześniej pozbawiona masztu) za bezwartościowy, opuszczony wrak; nie zamierzał się nim przejmować i chciał tylko płynąć dalej. Na szczęście dwaj ludzie z „oka" przysięgali, że widzieli człowieka przy sterze naszej łodzi i twierdzili, że istnieje szansa na jego ocalenie. Wywiązała się dyskusja, podczas której Block wpadł w gniew i po chwili powiedział, że nie ma ochoty wiecznie wypatrywać na wodzie roztrzaskanych wraków; że jego statek nie zawróci dla takiego głupstwa; a jeżeli jakiś człowiek był w rozbitej łodzi, to sam jest sobie winien… może się utopić i iść do… i tu zaklął okropnie. Teraz zabrał głos pierwszy oficer Henderson, który, jak i reszta załogi, był szczerze oburzony przemową wyrażającą tak nieludzkie okrucieństwo. Czuł, że marynarze go popierają i wygarnął kapitanowi prosto z mostu, że uważa go za idealnego kandydata na szubienicę i że sprzeciwi się jego rozkazom, choćby miał za to zawisnąć natychmiast po zejściu na ląd. Pognał na rufę, potrącając przy tym kapitana (który zbladł, ale nie odezwał się słowem), chwycił za ster i krzyknął głośno: „Kurs na nawietrzną!". Załoga pobiegła na stanowiska i statek zawrócił. Wszystko to trwało prawie pięć minut i trudno było wyobrazić sobie, że nadal istnieje możliwość ocalenia człowieka – jeśli, faktycznie znajdował się on na łodzi. Jednakże, jak to już czytelnikowi wiadomo, Augustus i ja zostaliśmy uratowani; i wydaje się, że nasze wybawienie nastąpiło dzięki tym niemal niepojętym, szczęśliwym zdarzeniom, jakie mądrzy i pobożni przypisują działaniu Opatrzności.
Gdy statek stanął w łopocie, pierwszy oficer kazał spuścić jolkę i wskoczył do niej z dwoma marynarzami, tymi sami, którzy (jak sądzę), wznieśli alarm, gdy zobaczyli mnie u steru. Ledwie wypłynęli za zawietrzną (księżyc ciągle jeszcze jasno świecił), kiedy statek obrócił się na stronę nawietrzną i w tej samej chwili Henderson zerwał się z miejsca i krzyknął do załogi: „Wstecz!". Nie odezwał się żadnym innym słowem, zniecierpliwiony bez przerwy wykrzykiwał „Wstecz! Wstecz!". Marynarze wiosłowali najszybciej, jak potrafili, jednak przez ten czas okręt zdążył już zupełnie się obrócić i ruszył z wiatrem, chociaż na pokładzie cała załoga pracowała nad refowaniem żagli. Pierwszy oficer, pomimo iż wiązało się to ze sporym niebezpieczeństwem, uchwycił się ławki wantowej, gdy ta tylko znalazła się w jego zasięgu. Statek znów przechylił się na fali, odsłaniając sterburtę prawie po sam kil i wtedy przyczyna niepokoju Hendersona stała się jasna dla wszystkich. Dostrzeżono ciało mężczyzny przyczepione w niezwykły sposób do gładkiego i lśniącego kadłuba („Pingwin" był okuty miedzią), które obijało się gwałtownie o dno statku przy każdym jego ruchu. Statek chwiał się na falach i po kilku nieskutecznych próbach, z których każda groziła posłaniem jolki na dno, zostałem wreszcie uwolniony z tej śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji i wyciągnięty na pokład – tym mężczyzną bowiem byłem właśnie ja. Okazało się, że spod warstwy miedzi na kadłubie wystawał drewniany kołek i to on zatrzymał mnie w ów osobliwy sposób, gdy przepływałem pod statkiem. Ostrze kołka przedziurawiło kołnierz mojej kurtki z grubego zielonego sukna, wbiło się w kark i utkwiło między mięśniami tuż pod prawym uchem. Położono mnie natychmiast do łóżka, choć wydawało się, że życie już ze mnie uszło. Na okręcie nie było lekarza. Jednak kapitan zajął się mną z pełnym oddaniem – chciał, jak sądzę, zrehabilitować się w oczach załogi za swoje odrażające zachowanie na samym początku opisanych wyżej wydarzeń.
Tymczasem Henderson znów odbił jolką od statku, pomimo iż wiatr dął teraz z siłą huraganu. Już po kilku minutach natrafił na szczątki naszej łodzi, a wkrótce po tym jeden z jego ludzi zapewnił go, że wśród wycia burzy słyszy wołanie o ratunek. To zachęciło odważnych marynarzy, by nie ustawali w swych wysiłkach – przez ponad pół godziny kontynuowali poszukiwania, pomimo że kapitan Block raz za razem dawał im sygnały do powrotu, a każda chwila na wzburzonych falach w tak kruchej łódce nieuchronnie wiązała się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Doprawdy, trudno wręcz sobie wyobrazić, jakim cudem ta mała jolka nie uległa natychmiastowemu zniszczeniu. Zbudowano ją jednak, by służyła marynarzom ze statku wielorybniczego i dlatego, jak mniemam, została zaopatrzona w komory powietrzne wzorem niektórych łodzi ratunkowych używanych na wybrzeżu Walii.
Po bezskutecznych poszukiwaniach, które, jak wspomniałem, trwały ponad pół godziny, postanowiono wracać na statek. Zaledwie to uzgodnili, gdy usłyszeli słaby krzyk dobiegający od strony jakiegoś ciemnego przedmiotu, który szybko przepłynął obok nich. Puścili się za nim w pogoń i wkrótce go doścignęli. Okazało się, że jest to dach kajuty „Ariela". Augustus utrzymywał się na wodzie u burty i resztką sił walczył o życie. Gdy pochwycili go, zobaczyli, że jest przywiązany liną do drewnianego dachu kajuty. Właśnie tą liną, którą, jak pamiętamy, przewiązałem go w pasie (i aby utrzymać w pozycji pionowej przytwierdziłem do żelaznego pierścienia) i właśnie to prawdopodobnie uratowało mu życie. „Ariel" był wątłej konstrukcji i kiedy stracił wręgi, rozpadł się na kawałki; jak można się było spodziewać, kajuta pod naporem wlewającej się wody została wyrwana z pokładu i dryfowała (bez wątpienia razem z innymi szczątkami) po powierzchni morza. Augustus utrzymywał się na wodzie wraz z nią i w ten sposób uniknął okropnej śmierci.
Po wciągnięciu go na pokład „Pingwina" upłynęła chyba więcej, niż godzina, zanim ocknął się i zrozumiał, jaka katastrofa przydarzyła się naszej łodzi. W końcu doszedł do siebie na tyle, że był w stanie obszernie opowiedzieć o wrażeniach, jakich doznał, walcząc o życie. Po wyrwaniu kajuty znalazł się pod powierzchnią wody; zmysły wróciły mu, gdy wirował dookoła własnej osi z niewiarygodną szybkością, a lina zdążyła trzy lub cztery razy ściśle opleść mu szyję. Chwilę później poczuł, że gwałtownie unosi się w górę i nagle uderzył silnie głową o coś twardego i ponownie stracił przytomność. Kiedy znów ją odzyskał, zaczął jaśniej zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje, chociaż nadal był zdezorientowany i otumaniony. Wiedział już, że zdarzył się jakiś wypadek i znajduje się w wodzie, jednak jego twarz wystaje nad powierzchnię i udaje mu się (choć z trudem) oddychać. Możliwe, że w tym czasie kajuta gnała z wiatrem i ciągnęła za sobą Augustusa, który płynął na plecach. Rzecz jasna, dopóki mógł utrzymać ciało w takim położeniu, nie groziło mu utonięcie. Po kilku chwilach fala wyrzuciła go wprost na dach kajuty; usiłował utrzymać tę pozycję, wołając od czasu do czasu o pomoc. Na chwilę przedtem, nim dostrzegł go Henderson, wyczerpany rozluźnił swój chwyt, wpadł do morza i uznał, że jest zgubiony. W czasie trwania tych zmagań nie myślał o „Arielu" ani o żadnych sprawach związanych z katastrofą. Pomieszane uczucia przerażenia i rozpaczy całkowicie odebrały mu sprawność władz fizycznych i umysłowych. Kiedy w końcu został uratowany, zupełnie stracił przytomność i jak wcześniej wspomniałem, dopiero godzinę po wciągnięciu go na pokład „Pingwina" w pełni zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Jeśli chodzi o mnie – z trudem przywrócono mnie do życia, znajdowałem się bowiem w stanie bliskim śmierci; przez trzy i pół godziny zawodziły wszystkie sposoby, aż wreszcie postąpiono zgodnie z radą Augustusa i natarto mnie flanelowymi myjkami nasączonymi gorącą oliwą. Rana na szyi, chociaż wyglądała paskudnie, okazała się niegroźna i wkrótce się zagoiła.
„Pingwin" zawinął do portu około dziewiątej rano, po spotkaniu z jedną z najsilniejszych burz, jaka kiedykolwiek nawiedziła okolice Nantucket. Obaj z Augustusem zdołaliśmy punktualnie stawić się na śniadaniu u pana Barnarda – które na szczęście było nieco spóźnione z powodu wieczornego przyjęcia. Sądzę, że wszyscy przy stole byli zbyt zmęczeni, by zauważyć nasze wyczerpanie i sponiewierany wygląd; rzecz jasna nie zdołalibyśmy przejść uważniejszej lustracji. Jednak chłopcy w wieku szkolnym potrafią dokonywać cudów, jeśli chodzi o podobne oszustwa i jestem głęboko przeświadczony, że żaden z naszych przyjaciół w Nantucket nie podejrzewał, iż straszliwa historia, jaką opowiadali w mieście pewni marynarze o staranowaniu na morzu jakiejś łodzi, w wyniku czego miało utonąć trzydziestu, lub nawet czterdziestu nieszczęśników, ma jakikolwiek związek z „Arielem", Augustusem, czy mną. Między sobą dość często rozmawialiśmy na ten temat i zawsze towarzyszył nam przy tym dreszcz grozy. Podczas jednej z tych rozmów Augustus wyznał mi szczerze, że nigdy w całym swoim życiu nie doświadczył tak nieznośnego uczucia trwogi, jak wtedy, gdy na pokładzie naszej małej łodzi odkrył, jak bardzo jest pijany i poczuł, że nie potrafi wyzwolić się spod wpływu alkoholu.
Liczni badacze zwracają uwagę, że kliwer nie miałby gdzie się utrzymać, skoro łódź straciła maszt. Ma to świadczyć o słabej orientacji autora w żeglarstwie (przyp. tłum., jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).