Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Republika - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Republika - ebook

Kiedy Josip Brik, największy autorytet w dziedzinie hitlerologii, wypada przez okno w hotelu i umiera na miejscu, rozpoczyna się bezkrólewie. Stan ten nie może trwać jednak długo, bo o zarządzanie dziedzictwem zmarłego będą konkurować jego dwaj niemal bliźniaczo podobni uczniowie – Friso de Vos, redaktor naczelny czasopisma poświęconego hitlerologii, oraz Philip de Vries, student Brika. Polem rywalizacji okaże się Wiedeń i doroczny kongres End of history, na którym szybko okaże się, że nie każdy jest tym, za kogo się podaje. W tej szalonej, skrzącej się nawiązaniami do literatury i popkultury powieści, Joost de Vries umiejętnie łączy elementy satyry akademickiej i literatury gatunkowej, tworząc wciągające i wielopoziomowe dzieło. Poza inteligentną rozrywką de Vries stawia w Republice ważne pytania: jak kształtuje się zbiorowa pamięć historyczna? I czy można jeszcze myśleć o Hitlerze w oderwaniu od popkultury?


Joost de Vries (1983) – holenderski pisarz, dziennikarz i eseista. Autor trzech powieści, dwóch książek eseistycznych i zbioru opowiadań. Republika to jego druga powieść, za którą otrzymał Gouden Boekenuil (obecnie Fintro Literatuurprijs), jedną z najważniejszych nagród literackich niderlandzkiego obszaru językowego. Republika została przełożona na 12 języków.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67713-38-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

– These are very nice land­scape dra­wings, Aste­rios, but eve­ry­thing is made up. Why don’t you try do­ing some from life?

– I don’t like dra­wing from life. Things are al­ways in the wrong place.

Da­vid Maz­zuc­chelli, Aste­rois Po­lyp

– I un­der­stand the mu­sic, I un­der­stand the mo­vies, I even see how co­mic bo­oks can tell us things. But there are full pro­fes­sors in this place who read no­thing but ce­real bo­xes.

– It’s the only avant-garde we’ve got.

Don De­Lillo, White No­ise

.

Czło­wie­kowi ta­kiemu jak Jo­sip Brik nie da się zbyt wiele za­rzu­cić. Ze zmienną re­gu­lar­no­ścią opusz­czał swoją chatkę na wrzo­so­wi­skach w celu od­wie­dzin Go­morry, jak zwykł na­zy­wać na­szą uczel­nię. Od­wie­dzał paru ko­le­gów, szedł do fry­zjera, jadł ka­napkę w kam­pu­so­wym bi­stro, tak żeby ni­komu nie umknęła jego obec­ność, i tra­dy­cyj­nie pod ko­niec dnia czła­pał do re­dak­cji „Lu­na­tyka, cza­so­pi­sma po­świę­co­nego re­por­ta­żom o Hi­tle­rze wy­da­wa­nego od 1991 roku”, za­ło­żo­nego przez, mię­dzy in­nymi, Jo­sipa Brika.

– Po­wiedz szcze­rze, Friso, je­steś moim del­fi­nem czy Ro­be­spierre’em?

Jego obec­ność wy­ma­gała po­rzu­ce­nia wszyst­kiego, czym się czło­wiek w da­nej chwili zaj­mo­wał, i skie­ro­wa­nia na niego ca­łej uwagi z mocą sta­dio­no­wego ju­pi­tera. Dla mnie, jako re­dak­tora na­czel­nego „Lu­na­tyka”, Brik był nie­wy­czer­paną żyłą złota, kimś, kto nie­zmien­nie co dwa mie­siące do­star­czał mi li­czący 5000 słów esej na do­wolny za­pro­po­no­wany te­mat. Mój ga­bi­net mie­ścił się na par­te­rze przy dzie­dzińcu, wcho­dziło się do niego przez dwu­skrzy­dłowe drzwi, i kiedy przy­cho­dził, otwie­ra­łem je sze­roko i wy­sta­wia­łem dwa że­liwne krze­sła oraz prze­no­śny sto­lik, które słu­żyły nam za za­im­pro­wi­zo­wany ta­ras. Za­czy­nał mó­wić sam z sie­bie, o ka­napce, o Jan­ke­sach, któ­rzy mieli na­prawdę udane lato, i o Oba­mach, o któ­rych nie­stety nie można było tego po­wie­dzieć. Pod­czas gdy ja ob­słu­gi­wa­łem wy­śmie­nity eks­pres do kawy, z wbu­do­wa­nym młyn­kiem i spie­nia­czem do mleka, on za­trwa­ża­jąco do­brze, pod wzglę­dem głosu i mi­miki, na­śla­do­wał róż­nych lu­dzi – od an­ty­ame­ry­ka­ni­zu­ją­cego Hugo Cháveza po ko­kie­te­ryjne oxbridge’owskie obu­rze­nie Emmy Wat­son, którą do­piero co wi­dział w naj­now­szym fil­mie o Har­rym Pot­te­rze. „We co­uld all have been kil­led, Harry – or worse, expel­led”. Chciał wie­dzieć, jak miewa się Pip, czy do­brze się czuję i czy je­stem zdrowy, co mógłby zro­bić dla „Lu­na­tyka”, czy by­łem ostat­nio w ki­nie na czymś god­nym po­le­ce­nia, i tak oto roz­mowa zmie­rzała po­woli, lecz nie­ubła­ga­nie w stronę cze­goś, co na­stę­po­wało za każ­dym ra­zem, drob­nej prośby, mo­gą­cej ozna­czać za­równo week­en­dową opiekę nad jego dwoma sznau­ce­rami, jak rów­nież, tak jak w tym przy­padku, wy­jazd na mie­siąc do Chile:

– By­łem w Chile i spo­tka­łem tam męż­czy­znę o na­zwi­sku Hi­tler, i wiesz co, Friso, we­dług mnie mógł­byś o tym na­pi­sać nie­zły ar­ty­kuł.

Na wie­czorne wy­kłady, które wy­gła­szał w wy­peł­nio­nej po brzegi sali raz czy dwa w mie­siącu, za­wsze re­zer­wo­wał dla mnie i Pippy miej­sca w pierw­szym rzę­dzie. Nie­ważne, czy mó­wił o Freu­dzie, czy o Hi­tle­rian Re­venge Plays (ga­tunku, który we­dług mnie wy­my­ślił) – za każ­dym ra­zem, kiedy wy­stę­po­wał przed szer­szą pu­blicz­no­ścią, wy­da­wał się zde­ner­wo­wany, a plamy potu wy­kwi­tały mu pod pa­chami ni­czym rany po­strza­łowe. Tak czy ina­czej sie­dział tam jak Jabba the Hutt, 115 kilo ży­wej wagi, jego głowa, oczy, ra­miona i dło­nie były ol­brzy­mie, brzuch i barki ko­lo­salne, a ko­szula spo­koj­nie mo­głaby ro­bić za kapę na łóżko. Prze­sa­dzam. Ma­leńki mi­kro­fo­nik na pul­pi­cie le­dwo się­gał mu do klatki pier­sio­wej, tak że nie­mal nad nim wi­siał, przez co trud­niej mu się od­dy­chało i dy­szał jesz­cze bar­dziej niż za­zwy­czaj.

(Na te­mat jego ar­ty­ku­la­cji, a wła­ści­wie jej braku, po­ja­wiały się naj­róż­niej­sze spe­ku­la­cje: mó­wił szybko i nie­skład­nie, se­ple­niąc, z ja­kimś cze­sko-pol­sko-ji­dy­szo­wym ak­cen­tem, któ­rego nie dało się jed­no­znacz­nie umiej­sco­wić – uro­dził się w Bel­gra­dzie, w Ju­go­sła­wii, ale od ósmego roku ży­cia miesz­kał ko­lejno w Bro­okly­nie, Chi­cago, Gro­nin­gen i Pa­ryżu; ak­cent ten nie miał teo­re­tycz­nie ra­cji bytu).

Jo­sip Le­gi­li­mens Brik. 2 kwiet­nia 1955 roku. Środ­kowe dziecko, dwóch braci, dwie sio­stry. Wła­ści­wie jego na­zwi­sko po­winno się pi­sać z ak­cen­tem ostrym, Brík, ale gdzieś w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych z niego zre­zy­gno­wał, żeby uła­twić sprawę wy­daw­com, dzien­ni­ka­rzom i ogól­nie Ame­ry­ka­nom. Pro­fe­so­ro­wie czę­sto go nie zno­sili, ale to tylko wzmac­niało po­dziw, ja­kim da­rzyli go ich dok­to­ranci. Ra­zem ze świę­tej pa­mięci Jac­kiem Glad­neyem na­le­żał do pre­kur­so­rów hi­tle­ro­lo­gii, ale był też kimś wię­cej: dy­plo­mo­wa­nym psy­cho­ana­li­ty­kiem, la­ca­ni­stą, se­kre­ta­rzem związku anty-der­ri­diań­czy­ków, póź­nym mark­si­stą, nie-tylko-oka­zjo­nal­nym pre­zen­te­rem te­le­wi­zyj­nym. Jego naj­po­pu­lar­niej­szym i naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nym dzie­łem było stu­dium po­rów­naw­cze Ro­be­spierre’a i Hi­tlera, Czer­wona Ma­szyna albo dla­czego rze­czy kosz­tują (2005), któ­rego pod­sta­wo­wym za­gad­nie­niem było to, że Za­chód, zbyt znie­czu­lony i uśpiony, nie był w sta­nie do­ko­nać spo­łecz­nych i kul­tu­ro­wych zmian, o któ­rych wia­domo, że są ko­nieczne. Chcemy re­wo­lu­cji bez re­wo­lu­cji. Wo­jen bez ofiar, wy­ści­gó­wek bez wy­pad­ków, piwa bez al­ko­holu, coli bez cu­kru, kawy bez ko­fe­iny – zwy­rod­nie­nie wol­nego rynku na wszyst­kich psy­cho­lo­gicz­nych po­zio­mach. Chcemy jak naj­wię­cej za jak naj­niż­szą cenę i dla­tego też pod­damy się bez oporu ko­lej­nym Ro­be­spierre’om czy Hi­tle­rom.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, był zwol­niony z obo­wiązku na­ucza­nia, mógł ro­bić, co mu się żyw­nie po­doba, jed­nakże na jego wy­kła­dach po­ja­wiała się za­wsze ta sama wierna grupa stu­den­tów spi­ja­ją­cych każde słowo z jego ust, czym uczel­nia uwiel­biała się prze­chwa­lać w swo­ich ulot­kach – tą prze­sy­coną in­te­lek­tu­ali­zmem at­mos­ferą, która „prze­kła­dała się nie tylko na go­dziny za­ję­ciowe”, co było god­nym po­dziwu eu­fe­mi­zmem na stwier­dze­nie, że naj­po­pu­lar­niej­szy wy­kła­dowca nie wy­kła­dał. Sam nie­odmien­nie wie­rzył w swój wpływ i czę­sto ko­kie­to­wał hi­sto­ryjką, jak to oj­ciec jed­nego ze stu­den­tów przy­szedł do niego i po­wie­dział: If you turn my kid com­mie, I will sue you!

Śmiał się do roz­puku z po­dob­nych rze­czy z wła­ści­wym so­bie uro­kiem, z głową od­chy­loną do tyłu, gul­go­cząc jakby płu­kał gar­dło. Całe ciało trzę­sło się ra­zem z głową.

Moja dziew­czyna, Pip (God bless her), le­żała u pod­staw jed­nej z naj­bar­dziej po­pu­lar­nych aneg­do­tek zwią­za­nych z Bri­kiem na kam­pu­sie – pod­czas jego prze­mowy na te­mat Edypa i seksu w fil­mach Hitch­cocka wstała i za­dała mu le­gen­darne już py­ta­nie, czy on sam kie­dy­kol­wiek upra­wiał seks, na co on udzie­lił jesz­cze bar­dziej le­gen­dar­nej od­po­wie­dzi:

– Seks? No. Ne­ver. To czyn­ność zbyt ko­gni­tywna.

Te­raz sie­dzie­li­śmy na że­liw­nych krze­seł­kach przed ga­bi­ne­tem. We wrze­śnio­wym po­wie­trzu wi­siało coś ostrego i cięż­kiego, za­po­wiedź pierw­szych je­sien­nych chło­dów. Brik pie­czo­ło­wi­cie wy­grze­by­wał ły­żeczką resztki pianki z fi­li­żanki i pró­bo­wał unik­nąć mo­jego wzroku. A więc. Chile.

– Wspo­mniany pan Hi­tler two­rzy mu­rale. Ol­brzy­mie ma­lo­wi­dła zgod­nie z so­cja­li­styczną men­tal­no­ścią.

Przez chwilę mil­cza­łem.

– Dużo ro­bot­ni­ków, rol­ni­ków, dzieci, In­dian. Ja­skrawe barwy, czer­wony i żółty. Bar­dzo zła sztuka moim zda­niem, na­prawdę nie­este­tyczna, ale przez to nie mniej in­te­re­su­jąca.

Na­dal mil­cza­łem. Nie­spo­koj­nie przy­glą­dał się swoim dło­niom, pa­znok­ciom, sto­pom, chyba roz­miar 41, tak ma­łym, że no­sek buta le­dwo wy­sta­wał spod no­ga­wek, a ja za­sta­na­wia­łem się nie­kiedy, ja­kim cu­dem jest w sta­nie utrzy­mać ten mo­nu­men­talny tu­łów w rów­no­wa­dze.

– Roz­ma­wia­łem z tym pa­nem Hi­tle­rem i jest go­towy nam po­móc w pracy nad ar­ty­ku­łem. W Chile jest o wiele wię­cej Hi­tle­rów – po­wie­dział. – Mógł­byś spę­dzić tro­chę czasu na miej­sco­wym uni­wer­sy­te­cie, znam tam parę osób i...

W tym mo­men­cie prze­rwa­łem mu, ze spo­ko­jem:

– Na ten te­mat już kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy. Czy nie bę­dzie to ar­ty­kuł, któ­rego ko­mizm opiera się tylko i wy­łącz­nie na tym, że na­zwi­sko „Hi­tler” po­ja­wia się w try­wial­nych, co­dzien­nych kon­tek­stach? „Hi­tler ocze­kuje nas na progu swo­jego urzą­dzo­nego po skan­dy­naw­sku domu. «Kawa czy her­bata?», pyta Hi­tler”. Ten żart za­czyna trą­cić myszką. Ten żart już trąci myszką.

Po­trzą­snął głową:

– Cho­dzi­łoby o ży­cie z brze­mie­niem hi­sto­rii. Friso, na­zwi­sko to naj­bar­dziej bez­po­śred­nia, naj­bar­dziej oso­bi­sta hi­sto­ria, jaką masz i kie­dy­kol­wiek bę­dziesz mieć.

– Oj­ciec Hi­tlera zmie­nił na­zwi­sko.

– Herr Alois Schic­kl­gru­ber.

– Sta­lin tak na­prawdę nie na­zy­wał się Sta­lin, Trocki nie na­zy­wał się Trocki.

– Lew Da­wi­do­wicz Bron­stein.

– Mi­chael Ke­aton zmie­nił na­zwi­sko. Wiesz, jak na­prawdę się na­zywa? Mi­chael Do­uglas.

– Nie­wia­ry­godne.

– A Hey­drich zmie­nił pi­sow­nię swo­jego na­zwi­ska, żeby wy­glą­dała na bar­dziej aryj­ską.

– Yesch. Sio­stra Hi­tlera, Paula, rów­nież zmie­niła na­zwi­sko po woj­nie.

– Na „Wolf”. Co swoją drogą jest nie­wąt­pliwą oznaką sza­cunku.

– O tym mó­wię: to wła­śnie ma­ski, które wy­bie­ramy, po­ka­zują na­sze praw­dziwe ob­li­cze.

Mó­wił te­raz ci­chym, słod­kim gło­sem, nie­mal się miz­drząc:

– Oto mamy czło­wieka, który hen, w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, pod­pi­suje swoje lar­ger than life ob­razy wła­snym na­zwi­skiem. Żad­nych ini­cja­łów. Wła­sne na­zwi­sko, w peł­nym brzmie­niu, w rogu, wy­raź­nie czy­telne: „Hi­tler”. Ten męż­czy­zna albo nie boi się hi­sto­rii, albo jest od niej zu­peł­nie ode­rwany. To jest nasz te­mat, w tym tkwi po­ten­cjał!

Od­po­wie­dzia­łem uśmie­chem na jego uśmiech.

– Wiesz, co jest fajne? Kiedy ro­dzi ci się syn. Yesch. To je­dyna szansa na za­dość­uczy­nie­nie; prze­ciw­ży­cie, jak gdy­byś mógł na nowo się na­zwać, roz­po­cząć nowe ży­cie, roz­po­cząć czy­jeś ży­cie, your­self 2.0. Zgad­nij, jak miał na imię oj­ciec tego Hi­tlera? Zga­dza się: Hi­tler.

– Przy oka­zji, Pippa sends her love – po­wie­dzia­łem i wy­cza­ro­wa­łem z biurka mi­skę z pla­sti­kową po­krywką, w któ­rej znaj­do­wał się tu­zin cia­ste­czek ma­śla­nych do­mo­wej ro­boty. Brik wsu­nął je w dwóch kę­sach i kiedy po ja­kimś cza­sie na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się sam dzie­kan Chil­ton, za­ofe­ro­wał mu ostat­nie cia­steczko ni­czym Ju­sti­nus z Na­ssau, prze­ka­zu­jący Spi­noli klu­cze do bram Bredy.

– Pa­no­wie, pa­no­wie – po­zdro­wił nas Chil­ton, ści­ska­jąc swo­imi dłu­gimi pal­cami dłoń Brika nieco dłu­żej niż było to ko­nieczne.

Wal­ter Chil­ton był od Brika kilka lat star­szy i nie­sły­cha­nie go lu­bił, z wza­jem­no­ścią. Na­wet je­śli (jak po­dej­rze­wało wiele osób na wy­dziale) był ty­pem czło­wieka ota­cza­ją­cego się chęt­niej psami niż ludźmi, to Brik sta­no­wił wy­ją­tek. Śmiał się ze wszyst­kiego, co ten mó­wił, i z nie­prze­rwa­nym roz­ba­wie­niem bęb­nił koń­ców­kami pal­ców o sie­bie na­wza­jem, kiedy go słu­chał („zu­peł­nie jak Mr Burns z Simp­so­nów”, za­uwa­żył kie­dyś Brik).

– O czym tak ra­do­śnie ga­wę­dzi­cie? – za­py­tał.

– O na­zi­stach – od­po­wie­dzia­łem.

Ro­ze­śmia­li­śmy się ser­decz­nie. Chil­ton miał wą­ską głowę i taki sam uśmiech. Po­cho­dził z ro­dziny tak sta­rej, że jej ko­rze­nie się­gały da­lej niż May­flo­wer, ta­kiej no­wo­an­giel­skiej ary­sto­kra­cji, gdzie ro­bie­nie ka­riery nie le­żało w do­brym gu­ście, i za każ­dym ra­zem, kiedy wi­dzia­łem go prze­cho­dzą­cego obok mo­jego ga­bi­netu w twe­edo­wej ma­ry­narce jak u ko­mik­so­wego Ol­liego B. Bom­mela, wy­glą­dał jak gdyby sam był zdzi­wiony tym, że się tu znaj­duje.

– Mia­łem wy­kła­dowcę, który za­strze­lił kie­dyś dwóch na­zi­stów jed­nym na­bo­jem – ode­zwał się Chil­ton bez­na­mięt­nie.

Brik i ja za­mil­kli­śmy.

– Na­prawdę. Nie­opo­dal Re­ma­gen. Bie­gli gę­siego uliczką. Opo­wie­dział mi o tym pod­czas mo­jego balu ab­sol­wen­tów. To nie tak, że oni ist­nieli tylko w fil­mach, you know.

Ro­ze­śmia­łem się, ale obec­ność Chil­tona ni­gdy nie ozna­czała swo­bod­nej at­mos­fery i ru­chem ręki ty­po­wym dla pro­fe­sjo­nal­nego wy­ki­dajły za­czął dy­ry­go­wać Bri­kiem, który wstał z krze­sła i po­słusz­nie po­szedł z nim za­ła­twiać ja­kieś sprawy zwią­zane z PR-em. Brik ob­ró­cił się jesz­cze:

– Chile, Friso. Prze­myśl to jesz­cze.

By­li­śmy przy­ja­ciółmi. Po­dró­żo­wa­li­śmy sa­mo­lo­tem na inne kon­ty­nenty, urzą­dza­li­śmy wy­prawy po Al­pach wy­na­ję­tymi sa­mo­cho­dami, by­łem z nim na 85 uro­dzi­nach jego matki. Z tego co wie­dzia­łem, nie po­sia­dał kra­wata. Mimo że nie trak­to­wał mnie jako in­te­lek­tu­al­nego do­radcy – od tego miał si­twę fi­lo­zo­fów i in­nych my­śli­cieli – to by­łem pierw­szą osobą, która czy­tała jego tek­sty i je­śli znaj­do­wa­łem w nich coś nie­ja­snego albo na­pi­sa­nego nie­dbale, sto­so­wał się do mo­ich uwag. Nie by­łem uczo­nym; zaj­mo­wa­łem się ra­czej umie­jęt­nym prze­sta­wia­niem aka­pi­tów czy po­pra­wia­niem in­ter­punk­cji. Do­piero mniej wię­cej pół roku po prze­pro­wadzce do Ame­ryki, na jego prośbę, uświa­do­mi­łem so­bie, jak silny wy­wiera na mnie wpływ. Pew­nego zi­mo­wego ranka szli­śmy przez kam­pus, kiedy na­gle od­nio­słem wra­że­nie, że się po­tknął. Od dru­giej albo trze­ciej ope­ra­cji prze­pu­kliny miał ja­kieś pro­blemy z lewą nogą, swego ro­dzaju neu­ro­lo­giczne scho­rze­nie, przez które jego stopa w nie­prze­wi­dzia­nych mo­men­tach sta­wała na ziemi w dziwny spo­sób. Przy­po­mi­nało to tę­tent albo za­my­ka­jącą się pu­łapkę na my­szy – stopa po­ru­szała się na­gle szyb­ciej niż łydka, klap!, przez co zda­wało się, że skrę­cił kostkę.

Na­tych­miast go zła­pa­łem, jedną ręką pod pa­chą, drugą za ra­mię. Nic się jed­nak nie stało, na­wet nie upadł, ale mia­łem go w swo­ich ra­mio­nach i w tym mo­men­cie po­ją­łem, jak mi z tym do­brze, z jego cia­łem, z fi­zycz­nym czło­wie­czeń­stwem – z tym, że ist­nieje, jako istota na ziemi.

From: Fr.De­vos@cor­nell.edu

To: J.L.Brik@cor­nell.edu

Date: 11 stycz­nia

Sub­ject:

Drogi Briku,

po­wie­dzia­łeś, że nie mu­szę do Cie­bie ma­ilo­wać, ale mimo wszystko to ro­bię. Po to, żeby po­wie­dzieć, co na­stę­puje: mia­łeś ra­cję, a ja nie – nie dziwi Cię, że po tych wszyst­kich la­tach na­dal uznaję to za coś nie­co­dzien­nego?

Ostrze­ga­łeś mnie, a ja Cię nie po­słu­cha­łem – głupi ja, głupi ja. Wbrew Twoim ostrze­że­niom za­czą­łem swą prze­mowę od żar­tów, wielu żar­tów. Wspo­mi­na­łeś już, wi­dząc ko­lej­ność pre­le­gen­tów, że być może będę wy­stę­po­wał za wcze­śnie i rze­czy­wi­ście; wy­sze­dłem na scenę po ra­bi­nie, który mó­wił o żar­tach opo­wia­da­nych so­bie z ro­dzeń­stwem w war­szaw­skim get­cie, czło­wieku o przej­rzy­stych nie­bie­skich oczach i me­lo­dyj­nym ba­ry­to­nie, za po­mocą któ­rego mógłby uśpić cały sie­ro­ci­niec.

Na­stęp­nie ja, z butą, bo je­śli or­ga­ni­zu­jesz kon­fe­ren­cję wo­kół Hi­tler & the sick joke; on Ho­lo­caust and hu­mour, mu­sisz być kon­kretny, tak to so­bie tłu­ma­czy­łem. No więc za­czą­łem: „Dla­czego Hi­tler po­peł­nił sa­mo­bój­stwo? Bo do­stał ra­chu­nek za gaz. Sły­sze­li­ście o tej ko­me­dii ro­man­tycz­nej z Hi­tle­rem? He’s just not that into Jew. To nie jest za­bawne, mój oj­ciec umarł w Au­schwitz. Był pi­jany i spadł z wieży straż­ni­czej. Parę dni temu po­sze­dłem na bal prze­bie­rań­ców jako Hi­tler. Każ­dego to ba­wiło, do czasu aż zna­leźli trzech mar­twych Ży­dów w schowku na mio­tły”.

Na sali pa­no­wała ci­sza jak ma­kiem za­siał. 250 twa­rzy i każda wpa­trzona we mnie. Nie mam Two­jej mi­miki, Brik, ani Two­jej in­to­na­cji, Two­jego rytmu. Tej te­atral­no­ści. Ci lu­dzie nie wi­dzieli we mnie ko­goś, kto spraw­nie de­mon­struje im prze­brzmia­łość żar­tów z Hi­tlera, ale chłopca, który roz­pacz­li­wie stara się ko­za­czyć.

Po kon­fe­ren­cji wszy­scy rzu­cili się ku ra­bi­nowi o nie­bie­skich oczach, łka­jące ko­biety pa­dały mu w ra­miona, a męż­czyźni ści­skali mu dło­nie, jak gdyby wła­śnie po­bił re­kord świata. Mnie z ko­lei uni­kano jak dżumy i sa­mot­nie uda­łem się do bu­fetu, ale nie zdą­ży­łem na­wet wziąć ta­le­rza, kiedy ko­bieta od ca­te­ringu, osten­ta­cyj­nie spo­glą­da­jąca w prze­ciwną stronę (jak gdyby da­wała cynki swo­jej wspól­niczce w ka­sy­nie), wska­zała mi mil­cząco na ta­bliczkę, zgod­nie z którą na osobę przy­pa­dała tylko jedna bu­łeczka z cze­ko­ladą, dzię­ku­jemy.

Zwró­ci­li­śmy na sie­bie uwagę w Utrech­cie, w kruż­ganku bu­dynku na­le­żą­cego do uni­wer­sy­tetu, na placu Ka­te­dral­nym. On da­wał wy­kład z oka­zji roz­po­czę­cia roku aka­de­mic­kiego; ja z ko­lei to­wa­rzy­szy­łem mo­jej sio­strze, która śpie­wała tam ja­kąś arię, coś Hän­dla. Póź­niej, w po­ciągu pod­czas po­dróży po­wrot­nej do Gro­nin­gen, gdzie cze­kała mnie jesz­cze obrona ma­gi­sterki, a na niego, pro­fe­sora wi­zy­tu­ją­cego, chu­chano i dmu­chano, ucię­li­śmy so­bie po­ga­wędkę. W pew­nym mo­men­cie opo­wie­dzia­łem mu dow­cip: „Ra­bin pyta stu­denta: «Co to jest – zie­lone, wisi na mu­rze i gwiż­dże?». Stu­dent za­sta­na­wia się chwilę i mówi, że nie wie. «Śledź» – od­po­wiada rabbi. Stu­dent opo­nuje: «Śledź wpraw­dzie może być zie­lony i wi­sieć na mu­rze, ale na pewno nie po­trafi gwiz­dać». «Cóż», mówi rabbi, «więc nie gwiż­dże».

Już się nie po­zbie­rał. So it do­esn’t whi­stle. Hu­mor tkwił we wzru­sze­niu ra­mio­nami.

From: Fr.De­vos@cor­nell.edu

To: J.L.Brik@cor­nell.edu

Date: 2 marca

Sub­ject: Ups.

Naj­droż­szy Jo­si­pie,

szybki li­ścik. W żad­nym ra­zie nie czuj się zo­bo­wią­zany od­pi­sy­wać. W biu­rze zna­la­złem Twój se­gre­ga­tor z czymś, co, jak po­dej­rze­wam, musi być wy­kła­dem dla to­wa­rzy­stwa O’Ne­ill na Ha­rvar­dzie. Z pew­no­ścią zo­sta­wi­łeś go przez przy­pa­dek, ale być może (po­my­śla­łem) miał­byś wy­rzuty su­mie­nia, pro­sząc mnie o prze­czy­ta­nie go (z po­wodu prac nad ko­lej­nym nu­me­rem „Lu­na­tyka”, który w przy­szłym ty­go­dniu idzie do druku) i po­zo­sta­wi­łeś to przy­pad­kowi. Nie­ważne; rzu­ci­łem okiem. Chcesz, że­bym go zre­da­go­wał? Mógł­bym Ci to wy­słać po­ju­trze; ju­tro, je­śli to coś pil­nego.

Wczo­raj – ogromne faux pas. Pew­nie już o tym sły­sza­łeś, ale rano pod­sko­czy­łem do Two­jego domu za mia­stem, żeby od­szu­kać na zaś DVD, o któ­rych wspo­mi­na­łeś (Pip znaj­duje się w try­bie go­to­wo­ści, żeby za­jąć się Twoją pre­zen­ta­cją w Po­wer­Po­in­cie), mniej­sza z tym, bu­szo­wa­łem tro­chę w kuchni, gdy usły­sza­łem coś na gó­rze – pew­nie któ­ryś z ko­tów, po­my­śla­łem – więc po­bie­głem tam i otwo­rzy­łem drzwi od sy­pialni, gdzie uka­zały mi się gołe plecy z wy­ta­tu­owa­nym na nich mo­ty­lem, nie­ważne, pew­nie znasz tę so­ma­tykę le­piej ode mnie... Zro­bi­łem w tył zwrot, wy­bie­głem z po­koju i za­wo­ła­łem jesz­cze „Prze­pra­szam pana!”.

My­ślę, zna­czy się mam na­dzieję, że dzięki temu ura­to­wa­łem sy­tu­ację. Na­gle po­czu­łem się jak w Skra­dzio­nych po­ca­łun­kach Truf­fauta (które po­ży­czy­łeś ode mnie 2 lata temu, re­mem­ber!?), kiedy to Del­phine Sey­rig tłu­ma­czy swo­jemu młod­szemu ko­chan­kowi róż­nicę mię­dzy uprzej­mo­ścią a tak­tem. Wy­obraź so­bie: wcho­dzisz do ła­zienki, w któ­rej naga ko­bieta stoi pod prysz­ni­cem. Uprzej­mo­ścią by­łoby za­mknąć szybko drzwi i krzyk­nąć „Prze­pra­szam pa­nią!”. Tak­towne by­łoby za­mknię­cie drzwi i krzyk­nię­cie „Prze­pra­szam pana”, co im­pli­ko­wa­łoby, że nie wi­dzia­łeś nic in­tym­nego ani na­wet płci osoby pod prysz­ni­cem.

Tak czy ina­czej, od­czu­wam za­że­no­wa­nie, ale li­czę, że nie do­pro­wa­dzi to do ja­kichś nie­zręcz­no­ści mię­dzy mną a tą ko­bietą (a przez to Tobą!), tak długo jak bę­dziemy ufali pa­ra­dok­sowi prze­strzeni pu­blicz­nej: wszy­scy mogą wie­dzieć o ja­kimś nie­przy­jem­nym fak­cie, do­póki nikt nie wy­po­wie go na głos.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: