- promocja
- W empik go
Republika - ebook
Republika - ebook
Kiedy Josip Brik, największy autorytet w dziedzinie hitlerologii, wypada przez okno w hotelu i umiera na miejscu, rozpoczyna się bezkrólewie. Stan ten nie może trwać jednak długo, bo o zarządzanie dziedzictwem zmarłego będą konkurować jego dwaj niemal bliźniaczo podobni uczniowie – Friso de Vos, redaktor naczelny czasopisma poświęconego hitlerologii, oraz Philip de Vries, student Brika. Polem rywalizacji okaże się Wiedeń i doroczny kongres End of history, na którym szybko okaże się, że nie każdy jest tym, za kogo się podaje. W tej szalonej, skrzącej się nawiązaniami do literatury i popkultury powieści, Joost de Vries umiejętnie łączy elementy satyry akademickiej i literatury gatunkowej, tworząc wciągające i wielopoziomowe dzieło. Poza inteligentną rozrywką de Vries stawia w Republice ważne pytania: jak kształtuje się zbiorowa pamięć historyczna? I czy można jeszcze myśleć o Hitlerze w oderwaniu od popkultury?
Joost de Vries (1983) – holenderski pisarz, dziennikarz i eseista. Autor trzech powieści, dwóch książek eseistycznych i zbioru opowiadań. Republika to jego druga powieść, za którą otrzymał Gouden Boekenuil (obecnie Fintro Literatuurprijs), jedną z najważniejszych nagród literackich niderlandzkiego obszaru językowego. Republika została przełożona na 12 języków.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67713-38-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– These are very nice landscape drawings, Asterios, but everything is made up. Why don’t you try doing some from life?
– I don’t like drawing from life. Things are always in the wrong place.
David Mazzucchelli, Asterois Polyp
– I understand the music, I understand the movies, I even see how comic books can tell us things. But there are full professors in this place who read nothing but cereal boxes.
– It’s the only avant-garde we’ve got.
Don DeLillo, White Noise
.
Człowiekowi takiemu jak Josip Brik nie da się zbyt wiele zarzucić. Ze zmienną regularnością opuszczał swoją chatkę na wrzosowiskach w celu odwiedzin Gomorry, jak zwykł nazywać naszą uczelnię. Odwiedzał paru kolegów, szedł do fryzjera, jadł kanapkę w kampusowym bistro, tak żeby nikomu nie umknęła jego obecność, i tradycyjnie pod koniec dnia człapał do redakcji „Lunatyka, czasopisma poświęconego reportażom o Hitlerze wydawanego od 1991 roku”, założonego przez, między innymi, Josipa Brika.
– Powiedz szczerze, Friso, jesteś moim delfinem czy Robespierre’em?
Jego obecność wymagała porzucenia wszystkiego, czym się człowiek w danej chwili zajmował, i skierowania na niego całej uwagi z mocą stadionowego jupitera. Dla mnie, jako redaktora naczelnego „Lunatyka”, Brik był niewyczerpaną żyłą złota, kimś, kto niezmiennie co dwa miesiące dostarczał mi liczący 5000 słów esej na dowolny zaproponowany temat. Mój gabinet mieścił się na parterze przy dziedzińcu, wchodziło się do niego przez dwuskrzydłowe drzwi, i kiedy przychodził, otwierałem je szeroko i wystawiałem dwa żeliwne krzesła oraz przenośny stolik, które służyły nam za zaimprowizowany taras. Zaczynał mówić sam z siebie, o kanapce, o Jankesach, którzy mieli naprawdę udane lato, i o Obamach, o których niestety nie można było tego powiedzieć. Podczas gdy ja obsługiwałem wyśmienity ekspres do kawy, z wbudowanym młynkiem i spieniaczem do mleka, on zatrważająco dobrze, pod względem głosu i mimiki, naśladował różnych ludzi – od antyamerykanizującego Hugo Cháveza po kokieteryjne oxbridge’owskie oburzenie Emmy Watson, którą dopiero co widział w najnowszym filmie o Harrym Potterze. „We could all have been killed, Harry – or worse, expelled”. Chciał wiedzieć, jak miewa się Pip, czy dobrze się czuję i czy jestem zdrowy, co mógłby zrobić dla „Lunatyka”, czy byłem ostatnio w kinie na czymś godnym polecenia, i tak oto rozmowa zmierzała powoli, lecz nieubłaganie w stronę czegoś, co następowało za każdym razem, drobnej prośby, mogącej oznaczać zarówno weekendową opiekę nad jego dwoma sznaucerami, jak również, tak jak w tym przypadku, wyjazd na miesiąc do Chile:
– Byłem w Chile i spotkałem tam mężczyznę o nazwisku Hitler, i wiesz co, Friso, według mnie mógłbyś o tym napisać niezły artykuł.
Na wieczorne wykłady, które wygłaszał w wypełnionej po brzegi sali raz czy dwa w miesiącu, zawsze rezerwował dla mnie i Pippy miejsca w pierwszym rzędzie. Nieważne, czy mówił o Freudzie, czy o Hitlerian Revenge Plays (gatunku, który według mnie wymyślił) – za każdym razem, kiedy występował przed szerszą publicznością, wydawał się zdenerwowany, a plamy potu wykwitały mu pod pachami niczym rany postrzałowe. Tak czy inaczej siedział tam jak Jabba the Hutt, 115 kilo żywej wagi, jego głowa, oczy, ramiona i dłonie były olbrzymie, brzuch i barki kolosalne, a koszula spokojnie mogłaby robić za kapę na łóżko. Przesadzam. Maleńki mikrofonik na pulpicie ledwo sięgał mu do klatki piersiowej, tak że niemal nad nim wisiał, przez co trudniej mu się oddychało i dyszał jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
(Na temat jego artykulacji, a właściwie jej braku, pojawiały się najróżniejsze spekulacje: mówił szybko i nieskładnie, sepleniąc, z jakimś czesko-polsko-jidyszowym akcentem, którego nie dało się jednoznacznie umiejscowić – urodził się w Belgradzie, w Jugosławii, ale od ósmego roku życia mieszkał kolejno w Brooklynie, Chicago, Groningen i Paryżu; akcent ten nie miał teoretycznie racji bytu).
Josip Legilimens Brik. 2 kwietnia 1955 roku. Środkowe dziecko, dwóch braci, dwie siostry. Właściwie jego nazwisko powinno się pisać z akcentem ostrym, Brík, ale gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych z niego zrezygnował, żeby ułatwić sprawę wydawcom, dziennikarzom i ogólnie Amerykanom. Profesorowie często go nie znosili, ale to tylko wzmacniało podziw, jakim darzyli go ich doktoranci. Razem ze świętej pamięci Jackiem Gladneyem należał do prekursorów hitlerologii, ale był też kimś więcej: dyplomowanym psychoanalitykiem, lacanistą, sekretarzem związku anty-derridiańczyków, późnym marksistą, nie-tylko-okazjonalnym prezenterem telewizyjnym. Jego najpopularniejszym i najbardziej znienawidzonym dziełem było studium porównawcze Robespierre’a i Hitlera, Czerwona Maszyna albo dlaczego rzeczy kosztują (2005), którego podstawowym zagadnieniem było to, że Zachód, zbyt znieczulony i uśpiony, nie był w stanie dokonać społecznych i kulturowych zmian, o których wiadomo, że są konieczne. Chcemy rewolucji bez rewolucji. Wojen bez ofiar, wyścigówek bez wypadków, piwa bez alkoholu, coli bez cukru, kawy bez kofeiny – zwyrodnienie wolnego rynku na wszystkich psychologicznych poziomach. Chcemy jak najwięcej za jak najniższą cenę i dlatego też poddamy się bez oporu kolejnym Robespierre’om czy Hitlerom.
Technicznie rzecz biorąc, był zwolniony z obowiązku nauczania, mógł robić, co mu się żywnie podoba, jednakże na jego wykładach pojawiała się zawsze ta sama wierna grupa studentów spijających każde słowo z jego ust, czym uczelnia uwielbiała się przechwalać w swoich ulotkach – tą przesyconą intelektualizmem atmosferą, która „przekładała się nie tylko na godziny zajęciowe”, co było godnym podziwu eufemizmem na stwierdzenie, że najpopularniejszy wykładowca nie wykładał. Sam nieodmiennie wierzył w swój wpływ i często kokietował historyjką, jak to ojciec jednego ze studentów przyszedł do niego i powiedział: If you turn my kid commie, I will sue you!
Śmiał się do rozpuku z podobnych rzeczy z właściwym sobie urokiem, z głową odchyloną do tyłu, gulgocząc jakby płukał gardło. Całe ciało trzęsło się razem z głową.
Moja dziewczyna, Pip (God bless her), leżała u podstaw jednej z najbardziej popularnych anegdotek związanych z Brikiem na kampusie – podczas jego przemowy na temat Edypa i seksu w filmach Hitchcocka wstała i zadała mu legendarne już pytanie, czy on sam kiedykolwiek uprawiał seks, na co on udzielił jeszcze bardziej legendarnej odpowiedzi:
– Seks? No. Never. To czynność zbyt kognitywna.
Teraz siedzieliśmy na żeliwnych krzesełkach przed gabinetem. We wrześniowym powietrzu wisiało coś ostrego i ciężkiego, zapowiedź pierwszych jesiennych chłodów. Brik pieczołowicie wygrzebywał łyżeczką resztki pianki z filiżanki i próbował uniknąć mojego wzroku. A więc. Chile.
– Wspomniany pan Hitler tworzy murale. Olbrzymie malowidła zgodnie z socjalistyczną mentalnością.
Przez chwilę milczałem.
– Dużo robotników, rolników, dzieci, Indian. Jaskrawe barwy, czerwony i żółty. Bardzo zła sztuka moim zdaniem, naprawdę nieestetyczna, ale przez to nie mniej interesująca.
Nadal milczałem. Niespokojnie przyglądał się swoim dłoniom, paznokciom, stopom, chyba rozmiar 41, tak małym, że nosek buta ledwo wystawał spod nogawek, a ja zastanawiałem się niekiedy, jakim cudem jest w stanie utrzymać ten monumentalny tułów w równowadze.
– Rozmawiałem z tym panem Hitlerem i jest gotowy nam pomóc w pracy nad artykułem. W Chile jest o wiele więcej Hitlerów – powiedział. – Mógłbyś spędzić trochę czasu na miejscowym uniwersytecie, znam tam parę osób i...
W tym momencie przerwałem mu, ze spokojem:
– Na ten temat już kiedyś rozmawialiśmy. Czy nie będzie to artykuł, którego komizm opiera się tylko i wyłącznie na tym, że nazwisko „Hitler” pojawia się w trywialnych, codziennych kontekstach? „Hitler oczekuje nas na progu swojego urządzonego po skandynawsku domu. «Kawa czy herbata?», pyta Hitler”. Ten żart zaczyna trącić myszką. Ten żart już trąci myszką.
Potrząsnął głową:
– Chodziłoby o życie z brzemieniem historii. Friso, nazwisko to najbardziej bezpośrednia, najbardziej osobista historia, jaką masz i kiedykolwiek będziesz mieć.
– Ojciec Hitlera zmienił nazwisko.
– Herr Alois Schicklgruber.
– Stalin tak naprawdę nie nazywał się Stalin, Trocki nie nazywał się Trocki.
– Lew Dawidowicz Bronstein.
– Michael Keaton zmienił nazwisko. Wiesz, jak naprawdę się nazywa? Michael Douglas.
– Niewiarygodne.
– A Heydrich zmienił pisownię swojego nazwiska, żeby wyglądała na bardziej aryjską.
– Yesch. Siostra Hitlera, Paula, również zmieniła nazwisko po wojnie.
– Na „Wolf”. Co swoją drogą jest niewątpliwą oznaką szacunku.
– O tym mówię: to właśnie maski, które wybieramy, pokazują nasze prawdziwe oblicze.
Mówił teraz cichym, słodkim głosem, niemal się mizdrząc:
– Oto mamy człowieka, który hen, w dwudziestym pierwszym wieku, podpisuje swoje larger than life obrazy własnym nazwiskiem. Żadnych inicjałów. Własne nazwisko, w pełnym brzmieniu, w rogu, wyraźnie czytelne: „Hitler”. Ten mężczyzna albo nie boi się historii, albo jest od niej zupełnie oderwany. To jest nasz temat, w tym tkwi potencjał!
Odpowiedziałem uśmiechem na jego uśmiech.
– Wiesz, co jest fajne? Kiedy rodzi ci się syn. Yesch. To jedyna szansa na zadośćuczynienie; przeciwżycie, jak gdybyś mógł na nowo się nazwać, rozpocząć nowe życie, rozpocząć czyjeś życie, yourself 2.0. Zgadnij, jak miał na imię ojciec tego Hitlera? Zgadza się: Hitler.
– Przy okazji, Pippa sends her love – powiedziałem i wyczarowałem z biurka miskę z plastikową pokrywką, w której znajdował się tuzin ciasteczek maślanych domowej roboty. Brik wsunął je w dwóch kęsach i kiedy po jakimś czasie na horyzoncie pojawił się sam dziekan Chilton, zaoferował mu ostatnie ciasteczko niczym Justinus z Nassau, przekazujący Spinoli klucze do bram Bredy.
– Panowie, panowie – pozdrowił nas Chilton, ściskając swoimi długimi palcami dłoń Brika nieco dłużej niż było to konieczne.
Walter Chilton był od Brika kilka lat starszy i niesłychanie go lubił, z wzajemnością. Nawet jeśli (jak podejrzewało wiele osób na wydziale) był typem człowieka otaczającego się chętniej psami niż ludźmi, to Brik stanowił wyjątek. Śmiał się ze wszystkiego, co ten mówił, i z nieprzerwanym rozbawieniem bębnił końcówkami palców o siebie nawzajem, kiedy go słuchał („zupełnie jak Mr Burns z Simpsonów”, zauważył kiedyś Brik).
– O czym tak radośnie gawędzicie? – zapytał.
– O nazistach – odpowiedziałem.
Roześmialiśmy się serdecznie. Chilton miał wąską głowę i taki sam uśmiech. Pochodził z rodziny tak starej, że jej korzenie sięgały dalej niż Mayflower, takiej nowoangielskiej arystokracji, gdzie robienie kariery nie leżało w dobrym guście, i za każdym razem, kiedy widziałem go przechodzącego obok mojego gabinetu w tweedowej marynarce jak u komiksowego Olliego B. Bommela, wyglądał jak gdyby sam był zdziwiony tym, że się tu znajduje.
– Miałem wykładowcę, który zastrzelił kiedyś dwóch nazistów jednym nabojem – odezwał się Chilton beznamiętnie.
Brik i ja zamilkliśmy.
– Naprawdę. Nieopodal Remagen. Biegli gęsiego uliczką. Opowiedział mi o tym podczas mojego balu absolwentów. To nie tak, że oni istnieli tylko w filmach, you know.
Roześmiałem się, ale obecność Chiltona nigdy nie oznaczała swobodnej atmosfery i ruchem ręki typowym dla profesjonalnego wykidajły zaczął dyrygować Brikiem, który wstał z krzesła i posłusznie poszedł z nim załatwiać jakieś sprawy związane z PR-em. Brik obrócił się jeszcze:
– Chile, Friso. Przemyśl to jeszcze.
Byliśmy przyjaciółmi. Podróżowaliśmy samolotem na inne kontynenty, urządzaliśmy wyprawy po Alpach wynajętymi samochodami, byłem z nim na 85 urodzinach jego matki. Z tego co wiedziałem, nie posiadał krawata. Mimo że nie traktował mnie jako intelektualnego doradcy – od tego miał sitwę filozofów i innych myślicieli – to byłem pierwszą osobą, która czytała jego teksty i jeśli znajdowałem w nich coś niejasnego albo napisanego niedbale, stosował się do moich uwag. Nie byłem uczonym; zajmowałem się raczej umiejętnym przestawianiem akapitów czy poprawianiem interpunkcji. Dopiero mniej więcej pół roku po przeprowadzce do Ameryki, na jego prośbę, uświadomiłem sobie, jak silny wywiera na mnie wpływ. Pewnego zimowego ranka szliśmy przez kampus, kiedy nagle odniosłem wrażenie, że się potknął. Od drugiej albo trzeciej operacji przepukliny miał jakieś problemy z lewą nogą, swego rodzaju neurologiczne schorzenie, przez które jego stopa w nieprzewidzianych momentach stawała na ziemi w dziwny sposób. Przypominało to tętent albo zamykającą się pułapkę na myszy – stopa poruszała się nagle szybciej niż łydka, klap!, przez co zdawało się, że skręcił kostkę.
Natychmiast go złapałem, jedną ręką pod pachą, drugą za ramię. Nic się jednak nie stało, nawet nie upadł, ale miałem go w swoich ramionach i w tym momencie pojąłem, jak mi z tym dobrze, z jego ciałem, z fizycznym człowieczeństwem – z tym, że istnieje, jako istota na ziemi.
From: Fr.Devos@cornell.edu
To: J.L.Brik@cornell.edu
Date: 11 stycznia
Subject:
Drogi Briku,
powiedziałeś, że nie muszę do Ciebie mailować, ale mimo wszystko to robię. Po to, żeby powiedzieć, co następuje: miałeś rację, a ja nie – nie dziwi Cię, że po tych wszystkich latach nadal uznaję to za coś niecodziennego?
Ostrzegałeś mnie, a ja Cię nie posłuchałem – głupi ja, głupi ja. Wbrew Twoim ostrzeżeniom zacząłem swą przemowę od żartów, wielu żartów. Wspominałeś już, widząc kolejność prelegentów, że być może będę występował za wcześnie i rzeczywiście; wyszedłem na scenę po rabinie, który mówił o żartach opowiadanych sobie z rodzeństwem w warszawskim getcie, człowieku o przejrzystych niebieskich oczach i melodyjnym barytonie, za pomocą którego mógłby uśpić cały sierociniec.
Następnie ja, z butą, bo jeśli organizujesz konferencję wokół Hitler & the sick joke; on Holocaust and humour, musisz być konkretny, tak to sobie tłumaczyłem. No więc zacząłem: „Dlaczego Hitler popełnił samobójstwo? Bo dostał rachunek za gaz. Słyszeliście o tej komedii romantycznej z Hitlerem? He’s just not that into Jew. To nie jest zabawne, mój ojciec umarł w Auschwitz. Był pijany i spadł z wieży strażniczej. Parę dni temu poszedłem na bal przebierańców jako Hitler. Każdego to bawiło, do czasu aż znaleźli trzech martwych Żydów w schowku na miotły”.
Na sali panowała cisza jak makiem zasiał. 250 twarzy i każda wpatrzona we mnie. Nie mam Twojej mimiki, Brik, ani Twojej intonacji, Twojego rytmu. Tej teatralności. Ci ludzie nie widzieli we mnie kogoś, kto sprawnie demonstruje im przebrzmiałość żartów z Hitlera, ale chłopca, który rozpaczliwie stara się kozaczyć.
Po konferencji wszyscy rzucili się ku rabinowi o niebieskich oczach, łkające kobiety padały mu w ramiona, a mężczyźni ściskali mu dłonie, jak gdyby właśnie pobił rekord świata. Mnie z kolei unikano jak dżumy i samotnie udałem się do bufetu, ale nie zdążyłem nawet wziąć talerza, kiedy kobieta od cateringu, ostentacyjnie spoglądająca w przeciwną stronę (jak gdyby dawała cynki swojej wspólniczce w kasynie), wskazała mi milcząco na tabliczkę, zgodnie z którą na osobę przypadała tylko jedna bułeczka z czekoladą, dziękujemy.
Zwróciliśmy na siebie uwagę w Utrechcie, w krużganku budynku należącego do uniwersytetu, na placu Katedralnym. On dawał wykład z okazji rozpoczęcia roku akademickiego; ja z kolei towarzyszyłem mojej siostrze, która śpiewała tam jakąś arię, coś Händla. Później, w pociągu podczas podróży powrotnej do Groningen, gdzie czekała mnie jeszcze obrona magisterki, a na niego, profesora wizytującego, chuchano i dmuchano, ucięliśmy sobie pogawędkę. W pewnym momencie opowiedziałem mu dowcip: „Rabin pyta studenta: «Co to jest – zielone, wisi na murze i gwiżdże?». Student zastanawia się chwilę i mówi, że nie wie. «Śledź» – odpowiada rabbi. Student oponuje: «Śledź wprawdzie może być zielony i wisieć na murze, ale na pewno nie potrafi gwizdać». «Cóż», mówi rabbi, «więc nie gwiżdże».
Już się nie pozbierał. So it doesn’t whistle. Humor tkwił we wzruszeniu ramionami.
From: Fr.Devos@cornell.edu
To: J.L.Brik@cornell.edu
Date: 2 marca
Subject: Ups.
Najdroższy Josipie,
szybki liścik. W żadnym razie nie czuj się zobowiązany odpisywać. W biurze znalazłem Twój segregator z czymś, co, jak podejrzewam, musi być wykładem dla towarzystwa O’Neill na Harvardzie. Z pewnością zostawiłeś go przez przypadek, ale być może (pomyślałem) miałbyś wyrzuty sumienia, prosząc mnie o przeczytanie go (z powodu prac nad kolejnym numerem „Lunatyka”, który w przyszłym tygodniu idzie do druku) i pozostawiłeś to przypadkowi. Nieważne; rzuciłem okiem. Chcesz, żebym go zredagował? Mógłbym Ci to wysłać pojutrze; jutro, jeśli to coś pilnego.
Wczoraj – ogromne faux pas. Pewnie już o tym słyszałeś, ale rano podskoczyłem do Twojego domu za miastem, żeby odszukać na zaś DVD, o których wspominałeś (Pip znajduje się w trybie gotowości, żeby zająć się Twoją prezentacją w PowerPoincie), mniejsza z tym, buszowałem trochę w kuchni, gdy usłyszałem coś na górze – pewnie któryś z kotów, pomyślałem – więc pobiegłem tam i otworzyłem drzwi od sypialni, gdzie ukazały mi się gołe plecy z wytatuowanym na nich motylem, nieważne, pewnie znasz tę somatykę lepiej ode mnie... Zrobiłem w tył zwrot, wybiegłem z pokoju i zawołałem jeszcze „Przepraszam pana!”.
Myślę, znaczy się mam nadzieję, że dzięki temu uratowałem sytuację. Nagle poczułem się jak w Skradzionych pocałunkach Truffauta (które pożyczyłeś ode mnie 2 lata temu, remember!?), kiedy to Delphine Seyrig tłumaczy swojemu młodszemu kochankowi różnicę między uprzejmością a taktem. Wyobraź sobie: wchodzisz do łazienki, w której naga kobieta stoi pod prysznicem. Uprzejmością byłoby zamknąć szybko drzwi i krzyknąć „Przepraszam panią!”. Taktowne byłoby zamknięcie drzwi i krzyknięcie „Przepraszam pana”, co implikowałoby, że nie widziałeś nic intymnego ani nawet płci osoby pod prysznicem.
Tak czy inaczej, odczuwam zażenowanie, ale liczę, że nie doprowadzi to do jakichś niezręczności między mną a tą kobietą (a przez to Tobą!), tak długo jak będziemy ufali paradoksowi przestrzeni publicznej: wszyscy mogą wiedzieć o jakimś nieprzyjemnym fakcie, dopóki nikt nie wypowie go na głos.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------