- W empik go
Rok Zaćmienia - ebook
Rok Zaćmienia - ebook
Schyłek tysiąclecia. Wróżbici wieszczą koniec świata… John Fox, przedstawiciel kancelarii prawniczej z Chicago, przybywa na Śląsk w poszukiwaniu spadkobiercy. Trop prowadzi go do Czarnego Miasta, które pogrążone jest w chaosie Roku Zaćmienia. Ziemią szarpią wywołane zapadaniem się chodników kopalnianych wstrząsy, a krajobraz zasnuwa się dymem. John zostaje wciągnięty w labirynt korytarzy, gmatwaninę snów, wizji i wspomnień, które mieszają się z rzeczywistością, a czas traci swą ciągłość. Podróż do Czarnego Miasta okazuje się podróżą w głąb siebie. Dokąd zaprowadzi bohatera?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66730-68-7 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
którego plan wymyślił Salomon
i nakazał zbudować z kamieni ułożonych w koło?
Obserwując jego tysiąc okrążeń,
jego sferyczne drogi zakręcające tu i ówdzie,
ucz się o zamkniętym biegu życia
i jego nagłych zakrętach.
Poprzez kolejne obroty i koła delikatnie
zwija się w korytarze,
czasem widoczne, czasem ukryte.
Co dnia urzeka cię, igra z tobą,
i szydzi nawrotem nadziei,
jak sen zwodzący próżnymi zwidami.
Stary grecki manuskrypt
(fragm. w tłum. Anny Wende-Surmiak
i Marka Puszczewicza)ROZDZIAŁ I
Poszukiwania
Taksówka jechała wolno dziurawą szosą, podskakując na wybojach i kołysząc się na boki. Matowa kotara dymu za oknem rozsuwała się raz za razem, odsłaniając grobowce mijanych miast. Pokryte liszajami kamienice stały w milczących szpalerach po obu stronach drogi, wykwitając pleśnią ozdób świątecznych lub nerwowo mrugając przykurzonymi girlandami lampek choinkowych.
Zgarbieni ludzie z twarzami wtulonymi w szale przemierzali pokryte sadzą chodniki, nadając mijanym miejscom pozory życia. Czasem trzeba było zwolnić albo się zatrzymać. A to człowiek w łachmanach, ciągnący wózek ze złomem, przeciął ulicę, a to mamrocząca coś do siebie i wymachująca rękami kobieta w chustce na głowie skręciła z chodnika wprost pod koła. W takich momentach John Fox niechętnie podnosił głowę znad wyciągniętych z teczki dokumentów i wyglądał na zewnątrz z narastającym niepokojem.
Miał nadzieję, że załatwi wszystko w ciągu jednego dnia, góra dwóch, i czym prędzej wróci do siebie, do Chicago. Sprawa była banalnie prosta: wystarczyło odnaleźć niejakiego Tadeusza Bednarskiego, jedynego spadkobiercę Helmuta Bednarskiego, właściciela sieci salonów samochodowych Bednarski’s Cars. Kilka podpisów, uścisk dłoni i powrót do domu. Do Bednarskiego wysyłano listy, ale widocznie poczta nie wywiązała się należycie z obowiązków, może pomyłka w adresie lub problem z miejscowym listonoszem, bo nie doczekano się żadnego odzewu. Zdecydowano zatem, że ktoś musi polecieć do Polski i załatwić sprawę osobiście. Chodziło, po pierwsze, o honor kancelarii słynącej z solidności, a po drugie, o pieniądze. No, może w odwrotnej kolejności – o pieniądze i o honor.
Było to jego pierwsze samodzielne zadanie, czuł więc pewne napięcie. Powinien się cieszyć, że wreszcie obdarzono go zaufaniem, bo dotąd był raczej pomagierem od czarnej roboty, co najczęściej sprowadzało się do tego, że nosił akta za starszymi braćmi albo przeglądał dziesiątki teczek, którymi zarzucano jego biurko. Za dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, że dostał zlecenie tylko dlatego, że nikt inny go nie chciał. Obaj bracia wykręcili się dziesiątkami ważnych spraw na miejscu. Mieli poumawiane spotkania z klientami i napięty terminarz rozpraw, a do tego żony i dzieci, których nie chcieli opuszczać tuż przed świętami. A on co miał? Puste mieszkanie. Teczki z aktami może przerzucać ktokolwiek.
Ojciec wezwał go więc do siebie. Siedział, jak zawsze, za tym swoim potężnym mahoniowym biurkiem. John zajął miejsce na wskazanym mu krześle, które okazało się dziwnie niskie. Miał wrażenie, że ojciec widzi tylko czubek jego głowy. Za dobrze go znał, żeby się nie domyślić, że posadzenie go na tym krześle to nie przypadek. Miał się poczuć mały, nic nieznaczący. Niepotrzebnie zadał sobie trud z tym meblem – pomyślał. Przecież właśnie tak czuję się cały czas.
Ojciec wygłosił tyradę w stylu: „Nadszedł dzień powierzenia ci odpowiedzialności, masz wreszcie okazję wykazać się i udowodnić swoją gotowość”, a potem: „W imię zaufania, którym obdarzają nas klienci, godnie reprezentuj kancelarię Fox and Sons”, oraz: „Nie zawiedź pokładanych w tobie nadziei”. Te ostatnie słowa wypowiedział specjalnym tonem, w którym wyczuwało się groźbę i przyganę (serwowaną tak na wszelki wypadek).
John spakował się i dwa dni później był już w drodze. Ojciec miał rację – to był ważny moment. Pierwsza sprawa, nawet taka prosta jak ta, polegająca na dostarczeniu dokumentów, to zawsze rodzaj testu, sprawdzenia gotowości, zaradności, profesjonalizmu. No i w jego przypadku nie jest to piesza wycieczka dwie przecznice od kancelarii, ale podróż na inny kontynent.
Szczęściarz z tego Bednarskiego. Takie pieniądze! Pewnie nawet nie znał wuja Helmuta, może nie wiedział o jego istnieniu, więc prawdopodobnie nie będzie mu przykro z powodu jego śmierci. Już sobie wyobrażał, jak spadkobierca kiwa głową z niedowierzaniem, potem klaszcze w dłonie uradowany, ściska z wdzięcznością rękę Foxa, a potem, po podpisaniu dokumentów, siedzi skamieniały, uśmiechając się do swoich marzeń, które lada dzień się spełnią. Bo z takimi pieniędzmi można wszystko, a w każdym razie wiele.
Mój Boże, gdyby mieć tyle gotówki... Dostać ją, jak ten Bednarski, z drugiego końca świata. Tyle by można zrobić! Całkiem możliwe, że John rzuciłby pracę w kancelarii ojca. Ostatnio dotarło do niego, że coraz mniejszą ma ochotę na ciągłe udowadnianie, że jest tak samo dobry jak starsi bracia, że się nadaje. Wstaje, jedzie do biura, wykonuje te same czynności co zawsze i stwarza pozory, że się stara, ale tak naprawdę działa na zasadzie wprawionej w ruch nakręcanej zabawki. I coraz częściej towarzyszy mu uczucie, że coś w tej zabawce się psuje, że któraś część się uszkodziła, zatarła albo nadłamała. Coś zaczyna zgrzytać, a zabawka pracuje coraz wolniej, z małymi, na razie niezauważalnymi dla innych, przestojami. Ale on wie – coś się kończy. I gdyby otrzymał taki spadek, dałby sobie pewnie spokój z tą robotą szumnie zwaną rodzinną kancelarią.
Najchętniej wyprowadziłby się gdzieś daleko.
Mógłby wziąć ze sobą dziadka. Zamieszkaliby we dwóch. Może kupiłby ranczo albo dom nad jeziorem? Łowiliby ryby, siedząc w ciszy na pomoście, a wieczorami wpatrywaliby się w ogień w kominku, dziadek paliłby fajkę, opowiadał te swoje szalone historie, stukając palcem w rozłożony na kolanach album ze zdjęciami.
Dziadek Konrad udawał, że wszystko jest w porządku i że czuje się znakomicie w domu seniora, do którego się przeprowadził, ale tak naprawdę nie znosił tego miejsca, stałych pór posiłków, rozmów o chorobach i zapachu środków czystości. Nie skarżył się, ale John, którego dziadek jako jedyny zawsze nazywał Jankiem, a potem Janem, znał go jak siebie samego i wiedział, że nie jest mu tam dobrze. Starszy pan nie był stworzony do takich miejsc. Potrzebował wolności, przestrzeni, swojego warsztaciku, w którym mógłby rzeźbić w drewnie, wycieczek, przygód, wyzwań.
Pod wpływem myśli o dziadku rysy Jana złagodniały i nawet zaczął się uśmiechać.
Taksówkarz zerkał raz za razem w lusterko, przyglądając się swojemu osobliwemu pasażerowi, który jeszcze chwilę temu wyglądał jak kłębek nerwów, co chwilę się rozglądał i co kilka minut pytał, o której będą na miejscu, a teraz siedział już spokojny, zadowolony, wręcz rozanielony.
Nagle taksówką szarpnęło, a kierowca zaklął siarczyście. Fox błyskawicznie oprzytomniał. Wyjrzał przez okno. Przechodzień w ciemnym płaszczu, który omal nie wpadł im pod koła, odgrażał się w ich stronę, wymachując pięścią.
– Kolejny wariat – mruknął taksówkarz, mając nadzieję, że jego pasażer nie widział zajścia, ale serce biło mu jak szalone. Przecież o mały włos nie potrącił człowieka. Nic, do cholery, nie widać w tym dymie – usprawiedliwiał się w myślach.
Fox westchnął i wrócił do przeglądania akt. Postukał palcem w adres Bednarskiego zapisany w notesie i spojrzał na zegarek.
– Przepraszam, czy daleko jeszcze? – spytał.
Znowu był spięty. Kierowca ponownie rzucił mu w lusterku ukradkowe spojrzenie.
– Za piętnaście minut będziemy – odparł i zakasłał głucho.
Jeszcze mnie czymś zarazi, jakąś śląską nieuleczalną grypą – pomyślał Jan, patrząc na jego przekrwione oczy i ziemistą cerę. Włożył dokumenty do czarnej skórzanej teczki. Oparł się i przymknął powieki. Był bardzo zmęczony – od ponad doby w podróży. Trochę spał w samolocie, ale urywane niespokojne drzemki, płytkie i kruche, w niczym nie przypominały mocnego, kamiennego snu, w który normalnie zapadał. Były raczej jak piasek drażniący oczy, jak mozaika poskładana z niepasujących do siebie elementów.
No i ta zmiana czasu!
Musiał się chyba chwilę zdrzemnąć, bo aż drgnął na dźwięk głosu kierowcy.
– Jesteśmy na miejscu!
Fox zapiął płaszcz, wziął do ręki teczkę i złapał za klamkę.
– Proszę tu na mnie zaczekać – rzucił.
Taksówkarz mruknął coś pod nosem, po czym ponownie się rozkaszlał. Na koniec głośno wytarł nos, co Fox uznał za zgodę. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokół.
Rząd kamienic z czerwonej cegły, pomalowane na czerwono ramy okien, część szyb powybijana. Gdzieniegdzie smętne szare firanki, zza których sączyło się niemrawe światło.
Spojrzał na budynek, do którego miał wejść.
Fasada do wysokości pierwszego piętra zawilgocona i spleśniała, pokryta drobnymi kropelkami brudnej wody, które lśniły w mdłym świetle latarni. Długie smugi wilgoci pięły się ku górze, jakby wielkie ręce wyślizgiwały się z rozmiękłej ziemi i chciały pochwycić budynek, by pociągnąć go w dół. Wszystkie okna były ciemne i gdyby nie to, że z komina buchał żółty gęsty dym, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.
W oknie na pierwszym piętrze zapaliło się światło. To musi być mieszkanie Bednarskiego – pomyślał Jan. Energicznie ruszył ku bramie i wszedł po roztańczonych drewnianych schodach. Zapukał w wypaczone drzwi, które wydawały się nie pasować do futryny, jakby umieszczono je tu prowizorycznie, na chwilę.
Długo czekał na jakikolwiek ruch po drugiej stronie, aż w końcu usłyszał trzaśnięcie, jakieś głosy i drobne kroczki. W drzwiach ukazała się chuda, może sześcioletnia dziewczynka o wybałuszonych bladoniebieskich oczach, które przywodziły na myśl morskie stworzenia o śliskich galaretowatych ciałach. Za jej plecami pojawiły się trzy mniejsze szkraby, wszystkie brudne i zasmarkane. W nozdrza uderzał zapach stęchlizny.
Jeśli to dom Bednarskiego, to naprawdę ucieszy się ze spadku – uznał.
– Jest ktoś dorosły w domu? – zapytał, starając się uśmiechnąć.
– Mama jest, ale śpi – odpowiedziała dziewczynka, po czym odwróciła się i zawołała przeciągle: – Maaamoooo! Maaaamoooo!
Najwidoczniej głośne wołanie nie dało oczekiwanego rezultatu, ponieważ w mieszkaniu panowała cisza.
– Obudzę ją – powiedział malec stojący za starszą siostrą i pognał w głąb lokalu.
Dwa pozostałe maluchy podeszły nieco bliżej i przyglądały się Foxowi z ciekawością swoimi rybimi oczami, rozdziawiając pyszczki. Spostrzegł, że jedno z nich ma zupełnie mokre spodnie. Wygląda na to, że dzieciak się zsikał – pomyślał.
Po chwili do przedpokoju wtoczyła się rozczochrana kobieta ubrana wyłącznie w rozciągniętą i poplamioną koszulkę. Sine nogi pokryte miała strupami. Była chuda jak zagłodzony pies.
– O co chodzi? – zapytała, prześlizgując się po Foxie meduzami swoich oczu.
– Szukam pana Tadeusza Bednarskiego. Podobno mieszka w tej kamienicy. Zna go pani?
– Nie znam – powiedziała twardo obronnym i agresywnym tonem, zupełnie nieadekwatnym do sytuacji. Jeszcze raz przesunęła po przybyłym tępym wzrokiem i widocznie uznała go za nieszkodliwego, bo dodała spokojniej: – Nie mieszka tu nikt taki. Jak tu przyszliśmy, wszystkie mieszkania były puste. Wybraliśmy sobie to. – Wskazała ręką na obdrapany przedpokój, wieszak pełen stęchłych ubrań i stertę leżących pod nim butów.
– Jak to? – Fox nie zrozumiał.
– Normalnie. Cały budynek był pusty. Uznaliśmy, że nic się nie stanie, jak sobie jedno mieszkanie zajmiemy na jakiś czas – wyjaśniła obojętnie.
Wpatrywał się w nią, analizując sytuację.
– A czy zna pani kogoś, kto mieszka w tej okolicy nieco dłużej? Może ktoś będzie wiedział, gdzie szukać pana Bednarskiego – podjął z nadzieją.
Meduzooka spojrzała na niego i pokiwała głową.
– Niestety. Nie znam tu nikogo.
Zatoczyła się i wycofała do mieszkania. Dziewczynka bez słowa zatrzasnęła Foxowi drzwi przed nosem.
Wrócił do taksówki, wyciągnął z teczki dokumenty i zaczął je przeglądać.
– Gdzie jedziemy? – zapytał kierowca, odwracając się.
– Momencik, zaraz znajdę. – Jan przez chwilę gorączkowo przerzucał kartki. – O, jest! Wie pan, gdzie jest kopalnia Bożydar?
– Pewnie, że wiem – obruszył się taksówkarz. Ktoś podejrzewa, że mógłby nie wiedzieć, gdzie jest jaka kopalnia?
Samochód ruszył, a Fox opadł ciężko na siedzenie. Dobrze, że wcześniej wnikliwie przejrzał akta i teraz od razu błysnęło mu w głowie, że na którejś stronie była adnotacja o miejscu pracy Bednarskiego. Byle jak najszybciej to załatwić. Czuł się bardzo zmęczony.
– Zaraz będziemy – rzucił przez ramię kierowca, a Jan wyjrzał przez okno.
Budynki kopalni przywiodły mu na myśl martwe cielska wielorybów kołyszące się na dnie oceanu. Łuszczące się płaty skóry smętnie zwisały z metalowych stelaży żeber, a plankton sadzy wolno wirował w ziarnistym powietrzu.
– Poczekać? – upewnił się taksówkarz, zatrzymując się przed wejściem.
Fox potwierdził, a potem podreptał w kierunku bramy. Strażnik pokierował go do niskiego budynku znajdującego się po prawej stronie. Wszędzie było pusto i cicho. Jan wszedł do ciasnego, pomalowanego brązową farbą olejną korytarza i ruszył do jedynych otwartych drzwi.
Za biurkiem siedziała starsza korpulentna kobieta z włosami zafarbowanymi na dziwny buraczkowy kolor. Mieszała głośno kawę, a pokój wypełniony był papierosowym dymem.
– Tak? – zdziwiła się na widok eleganckiego mężczyzny ze skórzaną teczką.
– Dzień dobry. Szukam pana Tadeusza Bednarskiego. Podobno tutaj pracuje.
– Nie sądzę – odrzekła kobieta i zaciągnęła się papierosem, mrużąc oczy.
– Proszę? – Fox nie zrozumiał.
– Nie sądzę, żeby tu pracował – doprecyzowała, wydmuchując siny obłok dymu.
– Skąd pani wie? Zna pani wszystkich pracowników? – zdumiał się adwokat, próbując powstrzymać kaszel.
– Wiem stąd, drogi panie, że od zeszłego roku nikt tu nie pracuje – odparła spokojnie. – Nikt z wyjątkiem mnie i kilku strażników.
– Kopalnia nie działa?! – Fox nie mógł w to uwierzyć.
Że też taksówkarz nie powiedział ani słowa na ten temat – pomyślał. Taki kawał drogi na marne.
– Uroczyście zamknięta – powiedziała kobieta, po czym upiła łyk kawy i ponownie zaciągnęła się papierosem. – Byli wojewoda, orkiestra, dzieci ze szkoły. A od tamtego dnia pusto. Siedzę tu sama. – Zerknęła na jego zmartwioną minę. – Po co go pan szuka?
– Spadek dostał – odparł smętnym głosem. – Z Ameryki.
– Coś takiego?! – Klasnęła w dłonie uradowana. – Jak w filmie!
– Tak, jak w filmie, tylko najpierw muszę go znaleźć. – Pokiwał głową.
– Znajdzie się! Musi się znaleźć! Spadek z Ameryki! – ekscytowała się Buraczkowa. – Zaraz sprawdzimy w archiwum. Może będę mogła panu pomóc.
Spojrzał na nią z nadzieją.
Pociągnęła jeszcze raz papierosa i zgasiła go w popielniczce, po czym wstała i podeszła do drzwi prowadzących do pokoju obok. Gdy je otworzyła, ich oczom ukazało się pogrążone w półmroku pomieszczenie zapchane chaotycznie poustawianymi meblami.
– Bednarski, tak? – zapytała, a gdy Fox potwierdził, zapaliła światło i zniknęła w labiryncie regałów i szafek na dokumenty. – Jak ma na imię? – zawołała po chwili z głębi pokoju.
– Tadeusz.
Najpierw było słychać jakieś chrobotanie, jakby kobieta skrobała w mijane szafki. Odgłos się oddalał, a potem na kwadrans zapadła cisza. Fox nasłuchiwał coraz bardziej zaniepokojony. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie powinien wejść do środka i sprawdzić, czy kobiecie nic się nie stało, ale właśnie w momencie, gdy miał to zrobić, w pomieszczeniu obok coś upadło i rozległy się kroki, aż wreszcie Buraczkowa ukazała się, triumfalnie machając teczką.
– Mam! – Usiadła ciężko i zaczęła przerzucać pożółkłe kartki, marszcząc brwi i sapiąc. W końcu się rozpromieniła. – Bingo! – wykrzyknęła. – Dostał mieszkanie z kopalni parę lat temu. I to tu, niedaleko – dodała, wskazując na okno, za którym majaczyły w dymie surowe bryły bloków pobliskiego osiedla. – Zapiszę panu adres.
– Ratuje mnie pani! – ucieszył się Fox, biorąc z jej rąk kartkę.
– Będzie o tym w gazetach? – zapytała na pożegnanie.
– Może będzie – odparł z uśmiechem adwokat, w którego wstąpiły nowe siły.
Przed kopalnią czekał taksówkarz i chociaż osiedle znajdowało się tuż obok, Jan wsiadł do samochodu, żeby jak najkrócej narażać się na działanie wiszącej w powietrzu sadzy. Chwilę kluczyli pomiędzy szarymi blokami.
– To tutaj – rzucił kierowca, a gdy pasażer chwycił za klamkę, zapytał: – Zaczekać?
– Zaczekać – odparł Jan. – To ostatni adres – powiedział pocieszająco, widząc przekrwione spojrzenie mężczyzny we wstecznym lusterku. – Potem pojedziemy do hotelu.
W odpowiedzi taksówkarz rozkaszlał się tak intensywnie, że z jego oczu pociekły łzy.
Fox spojrzał na budynek, do którego miał wejść. Szary wieżowiec, nie wiadomo jak wysoki, bo widać go tylko do piątego piętra. Reszta tonęła w czarnej chmurze. Dziurawy chodnik. Błoto. Pusto. Sądząc po numerze mieszkania, Bednarski mieszka na siódmym lub ósmym piętrze.
Wsiadł do windy i nacisnął ósemkę. Guzik był nadpalony. Winda, złowieszczo trzeszcząc, ruszyła do góry. Wysiadł i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Mieszkanie Bednarskiego znajdowało się na wprost windy. Była nawet tabliczka z nazwiskiem.
Energicznie zapukał, raz, a potem ponownie.
Nic, cisza.
Nacisnął więc dzwonek, który zaterkotał histerycznie, sprawiając, że Fox się skrzywił, jakby nagle rozbolały go zęby. Wewnątrz mieszkania żadnego poruszenia, nadal cisza. Postanowił zapukać jeszcze raz. To jego ostatnia szansa na załatwienie wszystkiego dzisiaj. Gdyby to się udało, przespałby się w hotelu i z samego rana ruszyłby na lotnisko. Marzył o tym.
Nagle poczuł, że ktoś mu się przygląda. Rozejrzał się. Wydało mu się, że drzwi na końcu korytarza są lekko uchylone.
– Dzień dobry – zawołał, ruszając w tamtą stronę.
Drzwi się zamknęły.
A może Bednarski jest u sąsiadów i sprawdzał, kto się do niego dobija? Może z jakiegoś powodu się ukrywa, ma jakieś długi czy coś w tym rodzaju? To możliwie, przecież stracił robotę. Fox postanowił to sprawdzić.
Ledwie ruszył w tamtą stronę, drzwi ponownie się uchyliły, a na progu stanęła nieduża kobieta w kwiecistym fartuchu ze sztucznego połyskliwego materiału i z plastikowymi różowymi wałkami na głowie. Na nogach miała zrobione na drutach wełniane papcie.
– Pan do Bednarskiego? – zapytała konspiracyjnym szeptem, uważnie mu się przyglądając.
W jej oczach było coś chłodnego, stalowego, coś, co przywodziło na myśl wbijające się w ciało cienkie szpitalne igły.
– Tak – odpowiedział Fox. – Nie wie pani, gdzie może być?
– A czego pan od niego chce? – zainteresowała się.
– Proszę się nie obawiać. Mam dla niego dobre wiadomości.
Kobieta nie była usatysfakcjonowana. Najwidoczniej oczekiwała nieco więcej informacji, ale prawnik z jakiegoś powodu czuł, że właśnie jej nie powinien zbyt wiele mówić. Oboje milczeli przez chwilę.
– Nie ma go od kilku tygodni. – Zniżyła głos do szeptu. – Ostatnio widziałam go w połowie listopada.
Jan wpatrywał się w kobietę wyczekująco.
– A wie pani, gdzie on jest? – zapytał w końcu. – To pilne. – Chwilę spoglądał w igły jej oczu, aż wreszcie się poddał. Trzeba jej powiedzieć, informacja za informację. – Spadek dostał – wyszeptał.
Kobiecina wzięła głęboki wdech, najwyraźniej zadowolona.
– Może wiem... – powiedziała powoli. – Ale jakby co, proszę mu nie mówić, że wie pan ode mnie. Będzie na mnie, że szpieguję ludzi albo że plotki roznoszę, rozumie pan.
– Nic nie powiem – zapewnił.
Kobieta nachyliła się i pokiwała palcem, żeby zbliżył się do niej, zrobił więc, co kazała. Z bliska pachniała wybielaczem i octem.
– Wyjechał do Czarnego Miasta – wyszeptała mu do ucha, po czym wyprostowała się i spojrzała na niego z triumfem.
Zamrugał oczami, nic z tego nie rozumiejąc.
– Do Czarnego Miasta?
– Ciii... – Jego rozmówczyni rozejrzała się w panice. – Nic więcej nie wiem – powiedziała stanowczo i nim zdążył zareagować, zapytać o dokładniejszy adres i dowiedzieć się, dlaczego to taka tajemnica, kobieta wycofała się bezszelestnie w tych swoich wełnianych kapciuszkach i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Wpatrywał się w nie jeszcze chwilę, po czym wolno ruszył w stronę windy.
Czarne Miasto. Trochę mało precyzyjna informacja, ale lepsze to niż nic. Na razie nie miał pomysłu, jak miałby odszukać Bednarskiego, znając tylko nazwę miejscowości, ale może coś wymyśli, zapyta w jakiejś instytucji na miejscu, na policji, w urzędzie... Zobaczy się.
Westchnął. Wygląda na to, że jutro zamiast na lotnisko pojedzie do Czarnego Miasta. W drodze do hotelu próbował się czegoś dowiedzieć o tym miejscu od taksówkarza, ale ten nie był skory do rozmowy. Kaszlał i pociągał nosem. Wydawał się rozpalony i Fox pomyślał, że pewnie ma gorączkę. W końcu podarował sobie rozmowę i pod hotel podjechali w kompletnej ciszy.
– Bardzo panu dziękuję – rzekł, wręczając taksówkarzowi banknot.
Ten, zobaczywszy kwotę i walutę, gwałtownie zamachał rękami.
– Nie mam wydać! Nawet w złotówkach nie mam tyle!
– Proszę nie wydawać. Zająłem panu cały dzień. W dodatku pan, zdaje się, zaziębiony. Doceniam poświęcenie.
Taksówkarz wyskoczył z auta i otworzył przed nim drzwi.
– Jutro też będzie mnie pan potrzebował? Pytał pan o Czarne Miasto...
Fox potwierdził, a kierowca się rozpromienił. Chciał coś powiedzieć, ale przydusił go kolejny atak kaszlu.
– Gdybym jutro nie dał rady, przyślę szwagra – wysapał w końcu. – Na którą ma być auto?
– Umówmy się tutaj na dziewiątą rano – odparł prawnik.
Odebrał od kierowcy wyciągniętą z bagażnika walizkę, uścisnął mu rękę i wszedł do hotelu, ciesząc się, że nie musi rano troszczyć się o transport.
Może to dobry znak – pomyślał.