Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Rok zmian - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
3779 pkt
punktów Virtualo

Rok zmian - ebook

SUKCES, POPULARNOŚĆ, WOLNOŚĆ.

Przekaz od wszechświata czy samospełniające się proroctwo?

Pod wpływem noworocznej wróżby zgorzkniały architekt Remigiusz Stańczyk postanawia radykalnie zmienić swoje życie. Od tej chwili znajomą i nudną rutynę zastępuje chaos, a wszystko zaczyna się sypać.

Komisarz Dariusz Pikul prowadzi śledztwo w sprawie zaginionej kobiety, a jego osobiste życie staje na głowie, gdy w mieszkaniu zjawia się nigdy wcześniej niewidziana dorosła córka. Od tej pory nic już nie będzie takie samo.

Psycholog Albert Turecki mieszka z zaborczą matką, która nie pozwala mu normalnie żyć. Jego jedynym ratunkiem staje się ucieczka do świata brutalnych fantazji. Kiedy wreszcie podejmuje próbę wyrwania się spod kontroli, traci nad sobą panowanie i budzi swoją mroczną naturę.

To rok zmian. Czas, w którym upadają wypracowane schematy, a życie ulega przewartościowaniu. Wydaje się, że nic nie jest w stanie zapobiec nadchodzącej katastrofie. A kiedy Stańczyk, Pikul i Turecki spotkają się twarzą w twarz, musi dojść do tragedii.

Mieczysław Gorzka powraca w nowym, zaskakującym thrillerze, który prowokuje do refleksji nad granicami dobra i zła, wpływem przypadku na nasze życie, skutkami nieprzemyślanych decyzji podjętych pod wpływem impulsu… oraz o traumach, które zostawiają głębokie blizny.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-763-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Początek

To były już ostat­nie sekundy sta­rego roku. Niby takie same jak te wcze­śniej­sze, jed­nak zupeł­nie inne. Nio­sły ze sobą smu­tek tego, co ode­szło, a rów­no­cze­śnie radość z tego, co nie­długo nadej­dzie.

Przy­naj­mniej tak o tym myślał Remi­giusz Stań­czyk. Kilka minut temu uciekł przed gwa­rem syl­we­stro­wej imprezy na bal­kon przy sypialni na pię­trze. Bal­kon znaj­do­wał się po prze­ciw­nej stro­nie domu niż salon, w któ­rym bawili się goście. Nikt go tu nie znaj­dzie, a poza tym pew­nie nikt go nie będzie szu­kał. Towa­rzy­stwo było już mocno wsta­wione, a jego żona jak zawsze obtań­co­wy­wała wszyst­kich face­tów po kolei, zupeł­nie o nim zapo­mi­na­jąc. Po dwu­dzie­stu latach mał­żeń­stwa nic go to już nie obcho­dziło. Bar­dziej cenił sobie moż­li­wość ode­rwa­nia się od zgiełku i w tej jedy­nej chwili w roku poob­co­wa­nia w spo­koju z wła­snymi myślami.

Polu­zo­wał kra­wat, zapa­lił cien­kiego papie­rosa i oparł się o barierkę. Było wyjąt­kowo cie­pło i miał z tego miej­sca bar­dzo dobry widok na mia­sto. Zaraz eks­plo­dują sztuczne ognie. Był prze­ciwny fajer­wer­kom, co nie zmie­niało faktu, że przy­cią­gały jego wzrok i trudno mu było odmó­wić sobie kil­ku­mi­nu­to­wej kon­tem­pla­cji świetl­nych efek­tów. Spoj­rzał na zega­rek.

Pięt­na­ście sekund. Wypro­sto­wał się. Gdzieś w oddali, na dru­gim końcu mia­sta, już pole­ciały w niebo pierw­sze ognie. Ktoś się pospie­szył, jak co roku zresztą.

Ostat­nie dzie­sięć sekund sta­rego roku.

Z dru­giej czę­ści domu usły­szał gło­śne odli­cza­nie gości:

– Dzie­więć, osiem, sie­dem…

Co przy­nie­sie mu nad­cho­dzący nowy rok? Miał nadzieję, że zmiany, dużo zmian. I przede wszyst­kim siłę, żeby o te zmiany powal­czyć.

– …sześć, pięć, cztery…

Zacią­gnął się resztką papie­rosa i pstryk­nął nie­do­pał­kiem na traw­nik na dole. Ile razy obie­cy­wał sobie, że wresz­cie coś zmieni w życiu? Odcho­dził wła­śnie kolejny rok nie­speł­nio­nych obiet­nic zło­żo­nych samemu sobie. Może wresz­cie zawal­czy o swoje życie? Obie­cał to sobie już dwa lata temu, kiedy koń­czył czter­dzie­ści lat. Bez­sku­tecz­nie. Może teraz się uda? Niczego już nie będzie sobie obie­cy­wał, po pro­stu zacznie dzia­łać.

Nie­zła myśl!

– …trzy, dwa, jeden! Szczę­śli­wego nowego roku!!!

W zgodny krzyk gości wdarły się odgłosy strze­la­ją­cych w sufit kor­ków od szam­pana, a mia­sto eks­plo­do­wało milio­nem świa­teł. Naj­pierw widział wybu­chy na nie­bie, a dopiero potem, mocno spóź­niony, docie­rał do niego ich odgłos. Sza­leń­stwo. Kupa kasy wystrze­lona bez sensu w kosmos. Urwane palce, pora­nione dło­nie, popa­rzone oczy, przy­pa­lone włosy na gło­wie. Tak, sza­leń­stwo, nie można było tego nazwać ina­czej.

Wypa­lił jesz­cze jed­nego papie­rosa i wszedł do sypialni, nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi bal­ko­no­wych. Goście naj­wy­raź­niej skoń­czyli już skła­dać sobie życze­nia i znowu ode­zwała się gło­śna muzyka. Syl­we­ster z Jedynką, Dwójką, Pol­sa­tem, czy dia­bli wie­dzą z czym i gdzie. Tan­deta, która raniła jego ludz­kie uczu­cia. Szkoda, że nie ma na to para­gra­fów.

Tak jak przy­pusz­czał, nikt go nie szu­kał.

Wyszedł z sypialni i wszedł do swo­jego pokoju, gdzie w biurku miał zawsze coś moc­niej­szego. Wycią­gnął szkla­neczkę z szu­flady, z szafki jakąś cho­ler­nie drogą whi­sky, którą dostał kie­dyś od zado­wo­lo­nego klienta. Nalał sobie pra­wie do pełna. Szkoda, że nie miał tu lodu, ale trudno, na dół nie pój­dzie. Jako gospo­darz bar­dzo się dzi­siaj oszczę­dzał, w prze­ci­wień­stwie do jego żony, która z rów­nym zapa­łem tań­czyła, jak i opróż­niała kie­liszki z czer­wo­nym winem. Pew­nie jak zwy­kle obrzyga toa­letę przy sypialni. Kie­dyś by go to obcho­dziło, ale teraz miał to gdzieś.

Sącząc cie­pły alko­hol, włą­czył lap­top i zaj­rzał na Face­bo­oka. Oczy­wi­ście prze­wa­żały nowo­roczne życze­nia, fajer­werki, szam­pany i hap­py­niu­jersy, jakby nie można było tego napi­sać w ojczy­stym języku.

Nagle na ekra­nie poja­wił się post, który przy­kuł jego uwagę na dłu­żej. Ktoś zamie­ścił gra­fikę przed­sta­wia­jącą litery roz­miesz­czone bez ładu i składu w dwu­stu dwu­dzie­stu pię­ciu krat­kach, na które podzie­lony był więk­szy kwa­drat. Tekst umiesz­czony nad gra­fiką brzmiał: „Odczy­taj pierw­sze trzy słowa ukryte w dia­gra­mie, a taki będzie twój nowy rok”.

Remi­giusz łyk­nął ze szkla­neczki i przy­bli­żył twarz do ekranu. Pozor­nie nie­upo­rząd­ko­wane litery szybko uło­żyły mu się w trzy słowa:

Suk­ces.

Popu­lar­ność.

Wol­ność.

Wykrzy­wił usta w gorz­kim uśmie­chu. Dla­czego nie? To była bar­dzo dobra pro­gnoza na nad­cho­dzące dwa­na­ście mie­sięcy. Taki rok brał w ciemno. Rok zmian.1

Życie składa się ze wzlo­tów i upad­ków.

Los działa na zasa­dzie rachunku praw­do­po­do­bień­stwa i na jed­nego czło­wieka przy­pada zazwy­czaj tyle samo suk­ce­sów co pora­żek. Wia­domo jed­nak, że zda­rzają się odchy­le­nia od tej śred­niej. I wtedy wtrąca się coś, co popu­lar­nie nazy­wane jest szczę­ściem lub pechem. Niby nie­istotny szcze­gół, na co dzień pra­wie nie­do­strze­galny, który w dłuż­szym okre­sie powo­duje, że liczba wzlo­tów znacz­nie odchyla się od śred­niej lub wywo­łuje nad­miar upad­ków. Do tego docho­dzą trendy dłu­go­okre­sowe. Jak już odnie­siemy kilka suk­ce­sów z rzędu, taki stan się utrwala i trwa dłuż­szy czas. Ana­lo­gicz­nie jest z pechem – jak już raz upad­nie się twa­rzą w proch życia, taki stan będzie się powta­rzał regu­lar­nie, a za każ­dym razem coraz trud­nej będzie się pod­nieść.

Remi­giusz Stań­czyk nawet nie zauwa­żył, kiedy ten­den­cja sta­ty­styczna w jego peł­nym suk­ce­sów życiu w spo­sób nie­zau­wa­żalny zaczęła się zmie­niać. Był naprawdę zasko­czony, gdy nagle zarył twa­rzą w zie­mię, i długo mu zajęło otrzeź­wie­nie. Jesz­cze dłu­żej zro­zu­mie­nie, dla­czego tak się stało. Pro­blem musiał zacząć się już kilka lat temu. Tylko on niczego nie zauwa­żył, żyjąc w jakiejś cho­ler­nej ilu­zji, oszu­ku­jąc się, że wszystko jest w naj­lep­szym porządku.

A prze­cież nie było. Przez całe lata oszu­ki­wał sam sie­bie. Stwo­rzył sobie szklaną kulę, w któ­rej naiw­nie tkwił, bio­rąc za dobrą monetę wszyst­kie przy­kro­ści, jakie spo­ty­kały go w życiu. Teraz nawet nie wie­dział, czy tłu­ma­czył je zbie­ra­niem życio­wego doświad­cze­nia, czy po pro­stu nie chciał pamię­tać złych rze­czy. Tylko że tych dobrych było coraz mniej we wszyst­kich sfe­rach jego życia. W końcu zostało ich tak mało, że do jego her­me­tycz­nego świata szkla­nej kuli wdarł się nie­po­kój.

Zaraz po syl­we­strze jego szklana kula pier­dol­nęła o pod­łogę, sypiąc wokoło ostrymi odłam­kami. I oto Remi­giusz Stań­czyk musiał wresz­cie sta­wić czoła pro­ble­mom, przyj­rzeć się lepiej swo­jemu życiu, mał­żeń­stwu, pracy zawo­do­wej. Niczego już nie mógł odło­żyć na póź­niej, co wycho­dziło mu naj­le­piej. Zdo­był praw­dziwą moty­wa­cję, żeby coś w życiu zmie­nić. Nie może tego odło­żyć na bli­żej nie­spre­cy­zo­waną przy­szłość. Musi o sie­bie zawal­czyć.

Suk­ces, popu­lar­ność, wol­ność – tak brzmiała inter­ne­towa pro­gnoza na wła­śnie roz­po­czy­na­jący się rok. Oczy­wi­ście wie­dział, że w wykre­ślance znaj­do­wały się tylko te trzy słowa, żad­nych innych. Dla­tego od razu rzu­ciły mu się w oczy. Taki żar­cik nie­zna­nego dow­cip­ni­sia. Tylko co z tego? Dla niego te trzy słowa stały się moty­wa­cją, bo prze­cież nic nie przy­cho­dzi samo. O wszystko trzeba zawal­czyć. Na początku musiał odnieść jakiś suk­ces. Od lat był w sta­gna­cji, wypa­lał się, zni­kał, potrzeba zmian nara­stała. Suk­ces byłby pozy­tyw­nym kopem na roz­pęd. Naj­le­piej, żeby to było coś spek­ta­ku­lar­nego, coś, co może stać się nowym otwar­ciem.

Od syl­we­stro­wego wie­czoru wiele myślał o tym nie­spo­dzie­wa­nym pro­roc­twie na nad­cho­dzący rok. A jeśli w dia­gra­mie ukryto też inne słowa, ale on odczy­tał wła­śnie te trzy? To by był dopiero znak od losu. Tak czy ina­czej, nic nie przy­cho­dzi samo. Życie to walka o utrzy­ma­nie się na powierzchni. Walka o suk­ces.

Marze­nia Remi­giu­sza Stań­czyka o suk­ce­sie, zdo­by­ciu popu­lar­no­ści i osią­gnię­ciu takiego stanu w życiu, kiedy już o nic nie musiałby się mar­twić i czułby się wolny, speł­złyby na niczym jak tysiące wcze­śniej­szych pla­nów i posta­no­wień, gdyby nie atak ze strony, z któ­rej naj­mniej spo­dzie­wał się kło­po­tów.2

Zaczęło się oczy­wi­ście w ponie­dzia­łek. Dla­czego zawsze w pierw­szy dzień tygo­dnia zda­rzała się więk­szość tra­ge­dii, które znie­nacka dopa­dały ludzi? Przy­naj­mniej ta zasada doty­czyła Remi­giu­sza, choć zapewne nie tylko. Może w regu­la­mi­nie funk­cjo­no­wa­nia świata ten dzień jest zare­zer­wo­wany na przy­kre zda­rze­nia? To nawet byłoby logiczne i w pewien spo­sób wytłu­ma­czalne. Przy­cho­dzisz do pracy, dosta­jesz cios mię­dzy oczy, potem do końca tygo­dnia zwień­czo­nego week­en­dem masz czas, żeby otrzą­snąć się po cio­sie. A w następny ponie­dzia­łek znowu, jeb! Kolejny nokaut i tak w kółko, i wciąż.

Remi­giusz oba­wiał się ponie­dział­ków, ale jak to w życiu bywa, jeśli przez długi czas nic złego się nie dzieje, traci się czuj­ność. W pierw­szy ponie­dzia­łek stycz­nia był wła­śnie w sta­nie osła­bio­nej czuj­no­ści, mając z tyłu głowy kilka nie­roz­wią­za­nych pro­ble­mów, tlą­cych się cier­pli­wie, jak ogień cze­ka­jący na dopływ tlenu.

– Remik! Artur pro­sił, żebyś do niego zaj­rzał – dobiegł go głos sekre­tarki, kiedy zamy­ślony wcho­dził do biura koło dzie­wią­tej.

Biuro roz­po­czy­nało pracę od ósmej, lecz on był prze­cież współ­wła­ści­cie­lem spółki i nie musiał przy­cho­dzić punk­tu­al­nie. Przez ostat­nie pięt­na­ście lat haro­wał po dwa­na­ście godzin dzien­nie, sześć dni w tygo­dniu i nie­dawno po pro­stu sobie tro­chę odpu­ścił, żeby nie zwa­rio­wać.

Ewe­lina Rogala była ich sekre­tarką pra­wie od trzech lat. Firma wcze­śniej miała pro­blem z obsadą tego sta­no­wi­ska. Za poli­tykę kadrową zawsze odpo­wia­dał jego wspól­nik, Artur Mil­ler. Remi­giusz pamię­tał jego tłu­ma­cze­nia, że ciężko jest zna­leźć odpo­wied­nią osobę do sekre­ta­riatu, bo musi być repre­zen­ta­cyjna, a zarobki w sumie nie­wiel­kie. Wie­rzył mu do czasu, kiedy przy­pad­kiem dowie­dział się, że Artur mole­stuje sekre­tarki i dla­tego szybko odcho­dzą z pracy. Aż tra­fiła się Ewe­lina, któ­rej taki układ odpo­wia­dał. Pie­przyła się z Artu­rem regu­lar­nie. Remi­giusz miał tylko nadzieję, że nie robią tego w biu­rze, choć zary­so­wa­nia, które kie­dyś dostrzegł na jej biurku, mogły pocho­dzić na przy­kład od sprzączki paska do spodni Artura. I tak oto pro­blem sekre­tarki znik­nął jak ręką odjął.

– Remik?

Ock­nął się z zamy­śle­nia.

– Zaraz do niego pójdę – rzu­cił i ruszył do swo­jego pokoju.

Nie cier­piał, kiedy ludzie mówili do niego Remik. Remik to była taka gra w karty, do jasnej cho­lery! On był Rem­kiem. Kolejna przy­kle­pana przez niego sprawa, mająca poten­cjał do wybu­chu i kon­fliktu. Dla­czego dotąd nie zwró­cił nikomu uwagi? Nie miał poję­cia, tak po pro­stu wyszło.

Kiedy odpa­lał lap­top sto­jący na biurku i cho­wał dru­gie śnia­da­nie do szu­flady, prze­le­ciało mu przez głowę, że na romans wspól­nika z sekre­tarką też nie zare­ago­wał. A prze­cież znał żonę Artura od cza­sów stu­diów. Z Mil­le­rami spo­ty­kali się czę­sto na grillu, jeź­dzili razem na waka­cje, week­en­dowe wypady, Remi­giusz był ojcem chrzest­nym ich pierw­szego dziecka. Był więc tak samo winny jak Artur bie­ga­jący za młod­szymi dupami, ponie­waż nic jej nie powie­dział. Kolejny temat, pro­blem bez reak­cji, poten­cjalne zarze­wie wiel­kiego pożaru, który przy­kle­pał, zra­cjo­na­li­zo­wał i prze­szedł nad nim do porządku dzien­nego. Znowu zro­bił to dla wygody i świę­tego spo­koju? Być może.

Artur Mil­ler stał tyłem do drzwi, wpa­trzony w widoki za oknem. W sumie nie było na co patrzeć. Biu­rowce Green Towers poło­żone były w dość nie­cie­ka­wym miej­scu, na skrzy­żo­wa­niu Strze­gom­skiej i Śru­bo­wej. Nawet z per­spek­tywy dzie­wią­tego pię­tra Wro­cław pre­zen­to­wał się tu szaro i nijako. Artur nie zare­ago­wał na powi­ta­nie, co było złym zna­kiem. Stań­czyk o tym wie­dział, prze­cież znali się jak łyse konie. Nie­na­gan­nie skro­jony, drogi gar­ni­tur wspól­nika znowu podzia­łał na niego przy­gnę­bia­jąco. Zazdro­ścił mu syl­wetki, tego, że był przy­stoj­niej­szy, umiał o sie­bie zadbać i przede wszyst­kim nie miał tego cho­ler­nego tatu­sio­wego brzuszka, który poja­wiał się u czę­ści męż­czyzn w oko­li­cach czter­dziestki. Znowu poczuł się gor­szy. Dla­czego? Prze­cież nie było powodu do takich odczuć, on miał po pro­stu inny styl niż Artur.

– Musimy poważ­nie poroz­ma­wiać, Remik. – Mil­ler naresz­cie odwró­cił się do niego, usiadł wolno przy biurku i mie­rzył Stań­czyka wzro­kiem długą chwilę.

Remi­giusz poczuł się jak na prze­słu­cha­niu. Lecz tylko przez chwilę. Nie­spo­dzie­wa­nie coś w nim pękło. Jakaś nacią­gnięta do gra­nic moż­li­wo­ści struna strze­liła z meta­licz­nym pogło­sem. Jesz­cze do nie­dawna w takiej sytu­acji zja­dałby go stres, teraz jed­nak męż­czy­zna był wyjąt­kowo opa­no­wany i spo­kojny. Zastygł w dziw­nym sta­nie ner­wo­wego pod­eks­cy­to­wa­nia, z cie­ko­wo­ścią cze­ka­jąc na roz­wój sytu­acji.

– Czego chcesz? – wark­nął nie swoim gło­sem.

Artur nie zwró­cił uwagi na tę zmianę. Naj­wi­docz­niej miał już przy­go­to­wany sce­na­riusz roz­mowy i nie zamie­rzał niczego zmie­niać. Remi­giusz z gory­czą uświa­do­mił sobie, że w grun­cie rze­czy to też jego wina. Zawsze był zbyt ule­gły i Artur po tej roz­mo­wie spo­dzie­wał się tego samego co zwy­kle. Przy­zna­nia się do winy i zała­go­dze­nia kon­fliktu.

– Co się z tobą ostat­nio dzieje, Remik? – zapy­tał wspól­nik, patrząc na niego twardo.

– Nie rozu­miem.

– Znamy się tyle lat, że nie będę niczego owi­jał w bawełnę. – Mil­ler skrzy­żo­wał dło­nie na pier­siach. – W ostat­nich mie­sią­cach nie jestem zado­wo­lony z naszej współ­pracy. Nie wiem, co ci się stało, ale ostat­nio mniej anga­żu­jesz się w firmę. To jest też twoja firma, w któ­rej zara­biasz nie­złe pie­nią­dze, więc nie wiem, jaka może być tego przy­czyna.

Od pięt­na­stu lat pro­wa­dzili pra­cow­nię archi­tek­to­niczną Dom-In, która była dość znaną firmą na lokal­nym rynku. Oprócz domów i osie­dli miesz­ka­nio­wych pro­jek­to­wali wiele obiek­tów biu­ro­wych, mar­ke­tów han­dlo­wych i hal pro­duk­cyj­nych. Zatrud­niali kil­ku­na­stu archi­tek­tów.

– Przy­cho­dzisz póź­niej do pracy – kon­ty­nu­ował Artur. – W trak­cie dnia jesteś jakby nie­obecny, zawa­lasz ter­miny, nie przy­kła­dasz się i bez względu na to, co jest do zro­bie­nia, zawsze wycho­dzisz przed sie­dem­na­stą. Wszystko jest na mojej gło­wie. Usta­la­nie pre­mii dla pra­cow­ni­ków, poszu­ki­wa­nie nowych klien­tów i nego­cja­cje z obec­nymi. Nowy sprzęt do firmy – ja to zała­twiam, zakupy kawy i her­baty – ja to muszę zatwier­dzić, kurwa, wszystko zepchną­łeś na mnie, od naj­mniej­szej pier­doły po orga­ni­za­cję pracy całej firmy. Przy­po­mi­nam ci, że bycie wspól­ni­kiem dużej pra­cowni archi­tek­to­nicz­nej to nie jest to samo, co bycie jej pra­cownikiem. Kurwa, Remik, ty ostat­nio się zacho­wu­jesz, jak­byś był pra­cownikiem. Mam wra­że­nie, że firmę, którą z takim mozo­łem budo­wa­li­śmy przez lata, masz w dupie. Przy­cho­dzisz tutaj, bo musisz, posie­dzisz kilka godzin, wypi­jesz kawę, coś tam zro­bisz i cze­kasz na prze­lew na konto. A ja tutaj zapier­da­lam od rana do nocy i nie dostaję od cie­bie żad­nego wspar­cia. Powiedz, że tak nie jest. Może się mylę i cze­goś nie dostrze­gam. Mylę się?

Remi­giusz patrzył na niego, słu­chał jego słów i jak to czę­sto się zda­rzało w stre­su­ją­cych sytu­acjach, mil­czał. Te wła­ściwe słowa zawsze przy­cho­dziły do niego po kil­ku­na­stu minu­tach, gdy były już nie­po­trzebne, bo spóź­nione. Tym razem słowa się poja­wiły, tylko wyda­wały się jakieś dziwne i na razie ich z sie­bie nie wypusz­czał. Mil­czał więc, utwier­dza­jąc wspól­nika w tym, że racja jest po jego stro­nie.

– Popatrz na to, co robi­łeś przez lata – cią­gnął dalej Artur. – Orga­ni­zo­wa­łaś firmę? Nie, ja to robi­łem. Rekru­to­wa­łeś pra­cow­ni­ków? To też było na mojej gło­wie. Zresztą, długo by wymie­niać. Remik, firma powinna być twoim hobby. Jak się jest wspól­ni­kiem, nie można stąd wyjść i potem już nie myśleć o biz­ne­sie. Firmą żyje się przez całą dobę. Nie można odpier­do­lić swo­ich ośmiu godzin i potem nawet przez chwilę nie zasta­na­wiać się, co dalej. Co polep­szyć, co zmie­nić, w jakim kie­runku mamy się roz­wi­jać, skąd pozy­skać nowe zle­ce­nia, jak naj­bar­dziej efek­tyw­nie wyko­rzy­stać pra­cu­ją­cych dla nas ludzi. Chcia­łem zauwa­żyć, że to ja zawsze myślę o tych spra­wach, a ty zwy­kle akcep­tu­jesz moje decy­zje. Bier­nie zga­dzasz się na wszystko. Czy kie­dy­kol­wiek nie zgo­dzi­łeś się z moimi pomy­słami? Zapro­po­no­wa­łeś jakieś poprawki do moich pla­nów? Ja sobie nie przy­po­mi­nam, ale może pamięć mi szwan­kuje? Przy­po­mnij mi.

Remi­giusz miał już w gło­wie ripo­stę, ale jej nie wypo­wie­dział. Jesz­cze nie. A skoro mil­czał, Artur mówił dalej:

– I jesz­cze jedna sprawa, która mnie naj­bar­dziej zabo­lała. Umó­wi­li­śmy się, że nasza spółka nie sta­nie do kon­kursu na pro­jekt apar­ta­men­towca orga­ni­zo­wany przez mie­sięcz­nik „Mój Dom”. A tym­cza­sem ty, nie infor­mu­jąc mnie, zgło­si­łeś swój pro­jekt. Wiesz, jak to mnie zabo­lało, Remik? Jak­byś zadał mi cios w plecy. Ole­wasz robotę dla Dom-In, ale mia­łeś czas, żeby zro­bić pro­jekt na kon­kurs. Ja też jestem archi­tek­tem, wiem, ile czasu musia­łeś poświę­cić na jego przy­go­to­wa­nie. Kosz­tem swo­jej wła­snej firmy.

Remi­giusz wresz­cie się ode­zwał. Ten kon­kurs był dla niego wielką szansą. Musiał sobie udo­wod­nić, że jesz­cze się do cze­goś nadaje, chciał się dowar­to­ścio­wać, odzy­skać wiarę we wła­sne moż­li­wo­ści, mocno nad­szarp­nięte przez lata spę­dzone w fir­mie zarzą­dza­nej przez Mil­lera. To miał być ten suk­ces wywró­żony mu w syl­we­strową noc. Pro­jek­tu­jąc apar­ta­men­to­wiec na kon­kurs, czuł się jak młody bóg, odzy­skał chęć do pracy, posze­rzył hory­zonty, nała­do­wał aku­mu­la­tory. I wbrew temu, co zasu­ge­ro­wał wspól­nik, nie robił tego w cza­sie pracy.

– To ty usta­li­łeś, że Dom-In nie przy­stąpi do kon­kursu. Ja byłem temu prze­ciwny, dla­tego zro­bi­łem ten pro­jekt sam, bazu­jąc na SWOIM wcze­śniej­szym pomy­śle. – Posta­no­wił być zło­śliwy. – Pamię­tasz, jak kilka lat temu przez rok pro­jektowałem budy­nek City Hol? Koniecz­nie chcia­łeś, żeby nasza firma była głów­nym pro­jektantem, a spóź­ni­łeś się ze zło­że­niem doku­men­tów do kon­kursu, bo byłeś wtedy na nar­tach w Alpach i nie mogłeś się stam­tąd wydo­stać z powodu opa­dów śniegu. Zmar­no­wa­łeś pra­wie rok mojej pracy, a to był dobry pro­jekt i trzeba było tylko tro­chę go prze­ro­bić. Gwa­ran­tuję ci, że nie robi­łem tego tu, w biu­rze, tylko wie­czo­rami i w week­endy. Nasza spółka nie ponio­sła przez to żad­nych strat.

– Nie ponio­sła strat, mówisz? – Mil­ler patrzył na niego z dziw­nym wyra­zem twa­rzy. On ni­gdy nie przy­zna­wał się do błę­dów, więc pomi­nął uwagę o tym, że zmar­no­wał wielką szansę na grubą kasę, zawa­la­jąc wtedy wnio­sek. – Moim zda­niem ponio­sła duże straty. Przy­cho­dzi­łeś do pracy nie­wy­spany, nie anga­żo­wa­łeś się tak, jak powi­nie­neś, nie myśla­łeś o fir­mie, tylko o sobie, i przede wszyst­kim korzy­sta­łeś ze sprzętu i opro­gra­mo­wa­nia nale­żą­cego do firmy.

– Sprzęt należy tak samo do firmy, jak i do mnie czy do cie­bie. – Remi­giusz po raz pierw­szy poczuł nara­sta­jącą w nim zimną agre­sję. Na tym eta­pie to już nie mogło się skoń­czyć jak zwy­kle. Wywali mu prawdę pro­sto w oczy. Za chwilę. – Nie możesz się wpie­przać w moje życie oso­bi­ste. Gówno ci do tego, co robię i czy to się dzieje w dzień czy w nocy, czy w week­endy.

– Masz się wyco­fać z tego kon­kursu – zażą­dał twardo Mil­ler.

– Co ty mówisz? – Stań­czyk wytrzesz­czył na niego oczy, jakby nie zro­zu­miał.

– Wyco­faj się.

– Nie możesz mnie do tego zmu­sić. To jest moja decy­zja.

– Zro­zum to, do jasnej cho­lery! Star­tu­jąc w tym kon­kur­sie, szko­dzisz wize­run­kowi Dom-In na rynku. Daj sobie spo­kój z mrzon­kami, tylko zaj­mij się wresz­cie robotą i prze­stań zawa­lać ter­miny. Nie mam zamiaru wię­cej rene­go­cjo­wać u klien­tów ter­mi­nów, bo ty nie jesteś w sta­nie ich dotrzy­mać.

– Ja zawa­lam ter­miny? – głos Remi­giu­sza stał się nagle lodo­waty. – Od lat ci mówię, że usta­lane przez cie­bie ter­miny są nie­re­alne. Do tego bie­rzesz każde gówno z rynku. Bra­kuje nam archi­tek­tów, a ci, któ­rych mamy, są prze­cią­żeni pracą. To nie jest moja wina, to jest wina two­jego gów­nia­nego zarzą­dza­nia i pogoni za kasą!

Twarz Artura zmie­niła się nagle w maskę bez wyrazu, a usta zaci­snęły się w poziomą linię, jak to się działo zawsze, kiedy był wście­kły.

– Posłu­chaj mnie… – zaczął, wycią­ga­jąc oskar­ży­ciel­sko palec w kie­runku Stań­czyka, lecz ku jego wyraź­nemu zasko­cze­niu Remi­giusz mu prze­rwał:

– Nie, kurwa, to ty mnie teraz posłu­chaj! Zaczy­na­li­śmy tę spółkę w sześć osób. Przez lata wszyst­kich wyko­si­łeś i teraz masz pięć razy wię­cej udzia­łów i zara­biasz pięć razy wię­cej niż ja. Nie pro­te­sto­wa­łem i teraz tego żałuję, ale na­dal tu jestem. Wiesz, dla­czego zaj­mu­jesz się tym całym gów­nem, począw­szy od zakupu kawy do eks­presu po zatrud­nie­nie pra­cow­ni­ków? Bo sam chcia­łeś się tym zaj­mo­wać i masz do tego ludzi, któ­rzy więk­szość tego gówna odwa­lają za cie­bie.

– Remi­giusz, posłu­chaj… – Artur znowu pró­bo­wał prze­rwać.

– Nie, ja teraz mówię! – Stań­czyk pod­niósł się z fotela i zaczął mówić gło­śniej, wpro­wa­dza­jąc Mil­lera w stan kom­plet­nego osłu­pie­nia. – Od dzie­się­ciu lat nie uczest­ni­czy­łeś w żad­nym pro­jek­cie. To ja nad­zo­ruję wszyst­kie prace pro­jek­towe i jestem ich pomy­sło­dawcą. Mam tylko dwa­dzie­ścia pro­cent udzia­łów w tej fir­mie, a przez ostat­nie lata pra­co­wa­łem tu po dwa­na­ście godzin w soboty, nie­dziele i święta! I ty mi teraz mówisz, że ja się nie anga­żuję? Każesz mi się wyco­fać z kon­kursu, który jest dla mnie odskocz­nią, reali­za­cją marzeń i wielką przy­jem­no­ścią? Każesz mi dalej zapier­da­lać przy kom­pu­te­rze za tę nędzną kasę? Mówisz, że szko­dzę wize­run­kowi firmy? Gówno prawda. Oba­wiasz się po pro­stu, że mniej zaro­bisz. Ale ja już mam dość. Nie będę na cie­bie wię­cej pra­co­wał.

– Co masz na myśli? – Artur patrzył zdzi­wiony.

– Odcho­dzę – wyja­śnił Remi­giusz. – Rzu­cam to. Zni­kam. Mam to w dupie. Pier­dolę tę twoją firmę! Nie chcę już haro­wać na twoje tłu­ste prze­lewy kosz­tem życia pry­wat­nego.

– Posłu­chaj, Remik… – zaczął Mil­ler, ale Stań­czyk znowu mu prze­rwał.

– I nie mów do mnie Remik!

Artur był kom­plet­nie zasko­czony jego wybu­chem. Nie wie­dział, jak ma zare­ago­wać.

– Poroz­ma­wiajmy, Remi­giu­szu – popro­sił. – W końcu jeste­śmy od lat przy­ja­ciółmi. Wyja­śnijmy sobie wszystko na spo­koj­nie.

– Kie­dyś byli­śmy przy­ja­ciółmi – zapro­te­sto­wał Stań­czyk. – Przez lata jed­nak zmie­ni­li­śmy się kom­plet­nie i poszli­śmy w różne strony. Mamy inne prio­ry­tety, nie chcę żyć jak ty. Chcę żyć ina­czej. Nie chcę wię­cej zakła­ma­nia.

– Remik, uspo­kójmy emo­cje. One są złym doradcą w takich sytu­acjach.

– Nie, emo­cje są dobre. To dzięki tym emo­cjom w końcu mogę ci walić prawdę pro­sto w twarz. Za długo je tłu­mi­łem. Nie chcę dłu­żej uda­wać, że nie wiem, co robisz z sekre­tarką. Nie chcę uda­wać, że nie wiem o two­ich wcze­śniej­szych roman­sach. Nie chcę patrzeć two­jej żonie w oczy i robić dobrą minę do złej gry.

Mil­ler poczer­wie­niał na twa­rzy. Nie wie­dział, co powie­dzieć, i było to dla niego spo­rym zasko­cze­niem. Chyba po raz pierw­szy Stań­czyk widział go w takim sta­nie.

– Odcho­dzę – powtó­rzył sucho Remi­giusz. – Niech praw­nik skon­tak­tuje się z moim praw­nikiem w spra­wie odku­pie­nia udzia­łów. Tylko pamię­taj, ja się nie dam wyro­lo­wać jak reszta naszych wspól­ni­ków, wiem, ile firma jest warta. Pamię­taj, że za pie­prze­nie sekre­tarki też trzeba tro­chę do ceny dorzu­cić.

Stań­czyk odwró­cił się na pię­cie i wyszedł, zosta­wia­jąc Mil­lera w sta­nie kom­plet­nego osłu­pie­nia. Trza­snął drzwiami, aż Ewe­lina pod­sko­czyła prze­stra­szona. Była blada jak wosk i miała nie­tęgą minę. Pew­nie pod­słu­chi­wała. Bar­dzo dobrze, to wiele uła­twi.

– Remik… – zaczęła nie­pew­nie, lecz Remi­giusz był coraz lep­szy w nie­do­pusz­cza­niu innych do słowa.

– Dla cie­bie Remi­giusz! – rzu­cił i nie cze­ka­jąc na jej dal­sze słowa, wyszedł na kory­tarz.

Przy­sta­nął na moment i ode­tchnął. Co teraz czuł? Oczy­wi­ście stres i wewnętrzny ner­wowy dygot, jed­nak te nega­tywne uczu­cia przy­sło­niła fala eufo­rii. Zanim doszedł do swo­jego gabi­netu, był już roz­luź­niony, uśmiech­nięty i spo­kojny. Do dia­bła, to się oka­zało takie pro­ste! Dla­czego nie zde­cy­do­wał się wcze­śniej? Jak cho­lerny kre­tyn tyrał tu za trzech, a i tak nikt tego nie doce­niał. Dla­czego nie rzu­cił tej roboty wcze­śniej? Wie­dział dla­czego. Dla wygody i dla świę­tego spo­koju. Zno­sił wszystko i kładł uszy po sobie, bo bał się zmian. Prze­cież wia­domo, że lep­sze jest wro­giem dobrego. I odkła­dał decy­zję na bli­żej nie­okre­śloną przy­szłość. Cho­lerna pro­kra­sty­na­cja!

Po dro­dze zaszedł do aneksu kuchen­nego. Zro­bił sobie kawę. Tak, naj­bar­dziej będzie mu bra­ko­wało kawy. Tu była zawsze naj­lep­sza.

W gabi­ne­cie spa­ko­wał pry­watne rze­czy do pudełka po papie­rze do dru­karki. Zadzwo­nił wewnętrzny tele­fon na biurku, ale nie ode­brał. Potem zadzwo­niła komórka, jed­nak nawet nie spraw­dził, kto chce z nim roz­ma­wiać. Nie obcho­dziło go to, bo już go tu men­tal­nie nie było.

Gdyby odszedł lata temu, zało­żyłby wła­sne biuro i zara­biał kro­cie, pra­cu­jąc dużo mniej. Zmar­no­wał kawał życia. Za błędy trzeba pła­cić. Tele­fony dzwo­niły, ktoś pukał do drzwi, a potem szar­pał za klamkę. Prze­zor­nie wcze­śniej prze­krę­cił klucz w zamku. Na końcu wycią­gnął z biurka kanapki, zjadł ostat­nie dru­gie śnia­da­nie w tym miej­scu, dopił kawę, a następ­nie po pro­stu wyszedł z lap­to­pem w tor­bie na ramie­niu i pudeł­kiem z pry­wat­nymi dro­bia­zgami. Zaska­ku­jące, jak było ich mało, a do tego nic istot­nego. Naj­wy­raź­niej z tą firmą już dawno, nie­świa­do­mie, prze­stał się iden­ty­fi­ko­wać. W końcu doj­rzał.

Nowy rok i wiel­kie zmiany w życiu. Prze­cież tego wła­śnie chciał.

Pustym kory­ta­rzem dotarł do drzwi wyj­ścio­wych, nikogo nie spo­tkaw­szy po dro­dze. Zresztą nie chciał nikogo spo­tkać. Otwo­rzył drzwi na główny kory­tarz z win­dami i zde­rzył się z wyso­kim szpa­ko­wa­tym face­tem w skó­rza­nej kurtce. Musiał się zatrzy­mać, ponie­waż męż­czy­zna zata­ra­so­wał mu drogę i coś poka­zy­wał, uno­sząc to na wyso­kość jego twa­rzy. To była poli­cyjna odznaka.

– Komi­sarz Dariusz Pikul. Czy pra­cuje tu Joanna Niedź­wia­dek?

Poli­cjant miał prze­ni­kliwe spoj­rze­nie sza­rych oczu, kil­ku­dniowy zarost na twa­rzy, masku­jący długą bli­znę na policzku. Biła od niego pew­ność sie­bie. Remi­giusz pomy­ślał nawet przez chwilę, że nie chciałby kie­dyś stać się obiek­tem jego zain­te­re­so­wa­nia.

– Miśka? – rzu­cił machi­nal­nie. – Tak, pra­cuje jako asy­stentka zarządu.

– Miśka? – powtó­rzył poli­cjant, uno­sząc brwi.

– No… tak ją nazy­wamy – zmie­szał się Stań­czyk.

– Pan jest jej sze­fem?

– Byłym, wła­śnie odcho­dzę w cho­lerę z tego domu waria­tów. Czy ja też będę panu potrzebny?

– Nie.

– To pro­szę mnie prze­pu­ścić.

Komi­sarz Pikul stał w drzwiach i parzył za Remi­giu­szem, aż ten wsiadł do windy i drzwi się za nim zamknęły.3

Nie powi­nien jeść tego gówna. Wie­dział, że duży hot dog kupiony na sta­cji ben­zy­no­wej nie jest dobrym pomy­słem, żeby zapeł­nić pusty żołą­dek. Potem będzie miał nie­straw­ność i nie­przy­jemny refluks. Szcze­gól­nie gdy popije to wykwintne danie kawą kupioną na tej samej sta­cji. Ile razy powta­rzał sobie, że musi zmie­nić nawyki żywie­niowe. Dużo, i co z tego? Taka robota. Wieczny pośpiech, cią­gły stres i sta­wia­nie pracy na pierw­szym miej­scu. Nie tylko przed życiem pry­wat­nym, ale też przed wła­snym zdro­wiem. Niech to szlag trafi! No musi coś w końcu zmie­nić, bo ten kwas znisz­czy mu żołą­dek i prze­łyk.

Zadzwo­nił tele­fon. Chciał szybko ode­brać, wyko­nał nie­ostrożny ruch i resztka kieł­ba­ski uma­zana keczu­pem i musz­tardą spa­dła mu na spodnie i zosta­wia­jąc wyraźny ślad, poto­czyła mu się w kie­runku kro­cza. Takie były uroki jedze­nia w aucie, cho­lera jasna! Tak długo, jak będzie jadł w pośpie­chu śmie­ciowe żar­cie, tak długo będzie to robił w aucie na sie­dze­niu kie­rowcy. Fotel był już upstrzony kil­koma tłu­stymi pla­mami. A teraz jesz­cze spodnie.

Klnąc pod nosem, wło­żył kieł­ba­skę w bułkę i ode­brał.

– Pikul, słu­cham?

– Chyba coś mamy. – Głos pod­ko­mi­sa­rza Andrzeja Fijasa, kolegi z wydziału, był pełen kiep­sko tłu­mio­nych emo­cji.

– No to mów, do cho­lery!

– Tele­fo­no­wała do nas Joanna Niedź­wia­dek. Coś sobie przy­po­mniała z tam­tego dnia. Musisz z nią szybko poga­dać. Teraz jest w pracy.

– Dobrze, gdzie ona pra­cuje?

– Jakaś pra­cow­nia archi­tek­to­niczna w Green Towers na Śru­bo­wej.

Komi­sarz Dariusz Pikul odru­chowo zer­k­nął w prawo przez boczną szybę. Zapar­ko­wał na sta­cji BP na skrzy­żo­wa­niu Legnic­kiej z Zachod­nią. Rzut bere­tem od Śru­bo­wej.

– Dobrze, będę u niej za pięć minut – rzu­cił i się roz­łą­czył.

W mię­dzy­cza­sie plamy na jego spodniach tylko się utrwa­liły. Sta­ran­nie je czy­ścił, prze­żu­wa­jąc resztkę hot doga. Potem przyj­rzał się z uwagą efek­tom swo­ich wysił­ków. Nie było naj­go­rzej. Naj­waż­niej­sze, że nie spra­wiał wra­że­nia osoby cier­pią­cej na syn­drom nie­trzy­ma­nia moczu. Dopił resztkę kawy i rzu­cił tek­tu­rowy kubek na pod­łogę przed fote­lem pasa­żera, w stertę innych śmieci. Jak się nazywa samo­chód, w któ­rym nie trzeba ni­gdy wymie­niać oleju, sprzą­tać, jeź­dzić na myj­nię, tan­ko­wać za swoje, dole­wać płynu do spry­ski­wa­cza i mar­twić się wyso­kimi kra­węż­ni­kami? Służ­bowy. Poli­cjant tak wła­śnie trak­to­wał to auto.

Nie­na­wi­dził odwie­dzać wybu­do­wa­nych nie­dawno biu­row­ców, szcze­gól­nie tych usy­tu­owa­nych nie­da­leko cen­trum. Nie było gdzie zapar­ko­wać. Nie­które nie miały pod­ziem­nych par­kin­gów dla gości, tylko ogra­ni­czoną liczbę miejsc dla najem­ców i ich pra­cow­ni­ków. I jedy­nie przed autami mają­cymi odpo­wiedni sta­tus otwie­rały się szla­bany. Dla­tego komi­sarz Dariusz Pikul nawet nie zbli­żył się do szla­banu. Zapar­ko­wał na chod­niku. Wyło­żył na dach nie­bie­skiego koguta, żeby żad­nym miej­skim służ­bom nie przy­szło cza­sem do głowy wle­pić mu man­dat za nie­pra­wi­dłowe par­ko­wa­nie.

Dłu­żej niż dojazd na miej­sce zajęło mu zna­le­zie­nie odpo­wied­niej firmy. Kiedy wresz­cie wysiadł z windy na przed­ostat­nim pię­trze biu­rowca i sta­nął przed drzwiami, te otwo­rzyły się gwał­tow­nie i omal nie zde­rzył się z face­tem trzy­ma­ją­cym przed sobą pudełko po papie­rze do dru­karki. Poka­zał mu odznakę w wycią­gnię­tej dłoni.

– Komi­sarz Dariusz Pikul. Czy pra­cuje tu Joanna Niedź­wia­dek?

Poli­cjant uważ­nie przyj­rzał się face­towi w nie­bie­skiej koszuli i mary­narce. Pie­przony kra­wa­ciarz, który pew­nie napchał kabzę kosz­tem pra­cow­ni­ków zara­bia­ją­cych gro­sze. Nie­na­wi­dził takich cwa­niacz­ków, w swo­jej karie­rze gli­nia­rza spo­ty­kał takich na pęczki i gnę­bił ich, jak tylko mógł. Nawet pomy­ślał, że dobrze by było doje­chać takiego na prze­słu­cha­niu, i żało­wał, bo praw­do­po­do­bień­stwo takiego roz­woju sytu­acji było zni­kome.

– Miśka? – Kra­wa­ciarz wyglą­dał tak, jakby na dłuż­szą chwilę prze­stał rozu­mieć ojczy­stą mowę. – Tak, pra­cuje jako asy­stentka zarządu.

– Miśka? – Pikul uniósł brwi.

– No… tak ją nazy­wamy – zmie­szał się tam­ten.

– Pan jest jej sze­fem?

– Byłem, wła­śnie odcho­dzę w cho­lerę z tego domu waria­tów. Czy ja też będę panu potrzebny?

– Nie.

– To pro­szę mnie prze­pu­ścić.

Komi­sarz Pikul stał w drzwiach i patrzył za face­tem. Z tru­dem zapa­no­wał nad cisną­cym mu się na usta uśmie­chem. Czyli nowo­bo­gaccy wła­ści­ciele wysoko docho­do­wych spółek też cza­sem lądują na bruku. To była dla niego bar­dzo miła wia­do­mość.

Zamknął za sobą drzwi z nazwą firmy, Dom-In, i zna­lazł się w sekre­ta­ria­cie. Rze­czy­wi­ście sytu­acja wyglą­dała na nie­stan­dar­dową i musiał naro­bić nie­złego rabanu, zanim zja­wiła się sekre­tarka z roz­bie­ga­nym spoj­rze­niem i zaczer­wie­nio­nymi policz­kami. Był już nie­źle wku­rzony, kiedy wresz­cie docze­kał się roz­mowy sam na sam z „Miśką”, jak w duchu zaczął nazy­wać świadka.

Sie­dzieli przy dłu­gim stole w pomiesz­cze­niu, które mogło być salą kon­fe­ren­cyjną. Naprze­ciw sie­bie komi­sarz widział smutną i chyba tro­chę prze­stra­szoną blon­dynkę w wieku mniej wię­cej trzy­dzie­stu lat. Spo­tkał ją po raz pierw­szy, wcze­śniej roz­ma­wiali z nią jego kole­dzy z wydziału. Była naj­waż­niej­szym świad­kiem w pro­wa­dzo­nym w jego wydziale śledz­twie. To ona ostatni raz widziała zagi­nioną kobietę.

Pikul nie nale­żał do poli­cjan­tów obda­rzo­nych prze­sadną empa­tią. Zasta­na­wiał się nawet, czy po tylu latach ści­ga­nia zabój­ców i naj­gor­szych popa­prań­ców ma jesz­cze w sobie coś takiego jak empa­tia. Bo prze­cież ta ludzka cecha znika w tym zawo­dzie jako pierw­sza. Nie można wiele lat oglą­dać, doty­kać, wąchać tru­pów i pozo­stać wraż­li­wym. Zauwa­żył jed­nak, że ludzie ocze­kują od niego zro­zu­mie­nia i współ­czu­cia, więc dosko­nale nauczył się uda­wać, kiedy mogło to przy­nieść wymierne korzy­ści dla śledz­twa. Teraz przy­brał zatro­skaną postawę star­szego brata, reagu­ją­cego na tra­ge­dię, którą prze­żyła sio­stra.

– Pani była ostat­nią osobą, która widziała Kata­rzynę Jawor­ską – zaczął gło­sem tele­wi­zyj­nego pre­zen­tera, z sym­pa­tycz­nym uśmie­chem na ustach.

Podzia­łało. „Miśka” tro­chę się roz­luź­niła.

– Tak – przy­znała cicho.

– Może mi pani opo­wie­dzieć jesz­cze raz, w jakich oko­licz­no­ściach to nastą­piło?

– Umó­wi­ły­śmy się na spa­cer w drugi dzień świąt Bożego Naro­dze­nia. Do Kasi, jak co roku, zje­chała się rodzina, ale jak to bywa w rodzi­nie, nie ze wszyst­kimi dobrze żyła. Dru­giego dnia świąt miała już wszyst­kiego dość i umó­wiła się ze mną na spa­cer w parku Szczyt­nic­kim.

– To było dwu­dzie­stego szó­stego grud­nia zeszłego roku? – wtrą­cił nagle Pikul, niby bez sensu, ale Joanna nie dała się wybić z rytmu.

– Tak, około czter­na­stej.

– Pro­szę mówić dalej.

– Kaśka już na mnie cze­kała przy takim jeziorku na rogu parku od strony ulicy Dem­bow­skiego. Przy­szłam z psem, pogoda była nie­cie­kawa, ale pocho­dzi­ły­śmy z godzinkę i humor jej się popra­wił. Poże­gna­łam ją w tym samym miej­scu i poszłam do domu. Ale teraz… – Wyraź­nie się zawa­hała.

– Tak? – Dariusz uniósł brwi.

– Poprzed­nio mówi­łam, że nie zauwa­ży­łam wtedy nic nie­zwy­kłego, ale teraz sobie przy­po­mnia­łam. Widzia­łam ciemny samo­chód.

– Pro­szę mi wszystko na spo­koj­nie opo­wie­dzieć.

Joanna Niedź­wia­dek wcią­gnęła głę­boko powie­trze do płuc i zaraz je wypu­ściła.

– Pierw­szy raz mijał mnie, gdy wcho­dzi­łam do parku na spo­tka­nie z Kaśką. Wła­śnie koło czter­na­stej. Kiedy spa­ce­ro­wa­ły­śmy, to samo auto było zapar­ko­wane za boiskiem do piłki noż­nej obok. Zwró­ci­łam na nie uwagę, bo nikt tam ni­gdy nie par­kuje. Tam chyba nie wolno par­ko­wać.

– Od strony alei Wiel­kiej Wyspy? – dopy­tał poli­cjant.

– Tak. Ale kiedy wra­ca­ły­śmy, tego samo­chodu już nie było – mówiła dalej, a na jej twarz powoli wycho­dził rumie­niec. – Minął mnie znowu, kiedy wra­ca­łam Dem­bow­skiego do domu. Poje­chał w kie­runku Tram­wa­jo­wej, czyli tam, dokąd poszła Kaśka.

– Rozu­miem. Jakiego koloru było to auto?

– Ciemne – kobieta zmie­szała się i rumie­niec stał się wyraź­niej­szy.

– Czarne czy gra­na­towe?

– Czarne.

Pikul prze­klął w myślach, ale wyraz jego twa­rzy się nie zmie­nił.

– Jakiej było marki? – dopy­ty­wał.

– Nie wiem, ja się nie znam na samo­cho­dach. Na pewno nie był nowy. Miał z… – Zawa­hała się. – Pięt­na­ście albo dwa­dzie­ścia lat. Teraz już takie nie jeż­dżą. Był duży, więk­szy niż wiele innych aut.

– Okej. – Komi­sarz odru­chowo podra­pał się po bliź­nie na lewym policzku.

Joanna Niedź­wia­dek przez całą roz­mowę popa­trzyła na niego tylko raz. Teraz wpa­try­wała się w blat stołu. To pew­nie przez jego sfa­ty­go­wane prawe ucho, to była czę­sta reak­cja osób, które widziały go po raz pierw­szy. No i jesz­cze bli­zna na policzku. Może powi­nien tu przy­je­chać ktoś inny?

– Może to był mer­ce­des? – zapy­tał. – Takie oku­lar­niki kie­dyś jeź­dziły, pamięta pani?

– Tak, to mógł być taki mer­ce­des – przy­znała zaraz.

– A może audi? To zawsze były duże samo­chody.

– Może audi – zgo­dziła się po chwili.

– A pamięta pani opla omegę kombi? – pytał dalej. – Takie wiel­kie auto.

– To chyba nie był kombi. – Drugi raz pod­nio­sła na niego wzrok i natych­miast go spu­ściła.

Komi­sarz Dariusz Pikul wes­tchnął. Nie było sensu dalej jej stre­so­wać.

– Pani Asiu. – Celowo zaczął skra­cać dystans mię­dzy nimi. – Przy­je­dzie do pani poli­cjant z kata­lo­giem zdjęć star­szych modeli samo­cho­dów. Popra­cuje pani z nim? Może coś się uda usta­lić. Ma przy­je­chać tu czy może do pani do domu?

– Raczej do domu – odpo­wie­działa z ulgą, że koń­czą roz­mowę. – Tutaj dzi­siaj jakieś pie­kło się roz­pę­tało. Sze­fo­wie się pokłó­cili i jeden odszedł.

Pikul poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową.4

Zadzwo­nił do pod­ko­mi­sa­rza Fijasa, kiedy już wsiadł do samo­chodu zapar­ko­wa­nego na chod­niku.

– Wie­rzę jej – rela­cjo­no­wał roz­mowę. – Tylko mamy pro­blem, bo ona nie ma poję­cia, jakie to było auto. Jakieś było, ale wiesz, jak to kobieta, na samo­cho­dach się nie zna.

– To co robimy?

– Wyślij wie­czo­rem do niej do domu naszego gra­fika z kata­lo­giem sta­rych aut. Może do cze­goś dojdą.

– W porządku. A ty co teraz masz w pla­nach?

– Jadę do jasno­wi­dza, a potem do domu, bo sobie spodnie upier­do­li­łem keczu­pem.

– Do jasno­wi­dza! – prych­nął Fijas. – Znasz ten dow­cip o jasno­wi­dzu?

– Pew­nie znam, ale opo­wia­daj.

– Facet puka do drzwi jasno­wi­dza i sły­szy pyta­nie: Kto tam? Po czym odwraca się i odcho­dzi, mam­ro­cząc pod nosem: Na cho­lerę mi taki jasno­widz?

– Taaa… – Pikul nawet się nie uśmiech­nął. – Mam podobne zda­nie, ale pole­ce­nie szefa to roz­kaz.

– A głu­piego szefa? – wpadł mu w słowo Andrzej.

– Też roz­kaz, co naj­wy­żej głupi. Idziesz wie­czo­rem na drinka?

– Stary, dzi­siaj jest ponie­dzia­łek! – wykrzyk­nął Fijas. – Żona by mi zro­biła eks­mi­sję z domu.

– Po co ci taka żona?

– Weź się odwal, dobrze? Cwa­nia­czek kawa­ler się zna­lazł. Zapy­taj lepiej tego jasno­wi­dza, czy jesz­cze jakaś kobieta na cie­bie spoj­rzy, zanim sobie nie przy­szy­jesz ucha i nie zope­ru­jesz bli­zny na facja­cie.

– Dobra już – prze­rwał Pikul. – Przej­rzyj­cie jesz­cze raz zapisy z kamer moni­to­ringu miej­skiego na skrzy­żo­wa­niu alei Wiel­kiej Wyspy z Dem­bow­skiego. Jeśli ten samo­chód się tam dłu­żej krę­cił, może sami go roz­po­znamy.

– Dobrze, na razie!

Pod­ko­mi­sarz Fijas się roz­łą­czył, a Dariusz uru­cho­mił sil­nik w aucie.

Naprawdę jechał do jasno­wi­dza. Jacek Mar­kow­ski nie­gdyś był księ­dzem, a teraz można go było nazwać eks­cen­try­kiem. Pro­wa­dził w Śród­mie­ściu gabi­net, który sam nazy­wał Gabi­ne­tem Prze­po­wia­da­nia Przy­szło­ści i Jasno­wi­dze­nia. Kan­to­wał w nim naiw­nych klien­tów na nie­złą kasę, ale nic mu nie można było zro­bić. Inte­res był w pełni legalny, prze­waga klien­tów zado­wo­lo­nych nad roz­cza­ro­wa­nymi, opłaty w dowol­nej wyso­ko­ści tylko w przy­padku dobrych prze­po­wiedni i traf­nych jasno­wi­dzeń, zero skarg. No i od pew­nego czasu regu­larna współ­praca z poli­cją, głów­nie w spra­wach o zagi­nię­cie. Zupeł­nie za darmo i z suk­ce­sami. Cho­ciaż Dariusz uwa­żał, że facet był po pro­stu genial­nym mani­pu­lan­tem i tak spraw­nie nawi­jał klien­tom maka­ron na uszy, iż w końcu zaczy­nali wie­rzyć we wszystko, co im mówił. Mar­kow­ski miał doświad­cze­nie z cza­sów, kiedy jesz­cze nosił sutannę. W tym zawo­dzie sztukę mani­pu­la­cji można było roz­wi­nąć do poziomu arcy­mi­strzow­skiego. Takie przy­naj­mniej było zda­nie komi­sa­rza Dariu­sza Pikula.

Wspi­nał się teraz po skrzy­pią­cych scho­dach na dru­gie pię­tro sta­rej kamie­nicy w małej uliczce odcho­dzą­cej w bok od Wyszyń­skiego. Sta­nął przed masyw­nymi drew­nia­nymi drzwiami bez żad­nych ozna­czeń i zadzwo­nił. Ten biz­nes wyma­gał spo­koju i dys­kre­cji, dla­tego nie było żad­nych reklam ani tabli­czek z godzi­nami przy­jęć. Kto miał tu tra­fić, ten zazwy­czaj tra­fiał bez pro­ble­mów.

Pikul nagle pomy­ślał, że jak usły­szy pyta­nie „Kto tam?”, to odwraca się na pię­cie i odcho­dzi. Dopiero teraz dow­cip Fijasa go roz­ba­wił i aż par­sk­nął śmie­chem. Na szczę­ście pyta­nie nie padło, w prze­ciw­nym razie udu­siłby się ze śmie­chu. Kiedy drzwi się uchy­liły, wciąż miał rogala na twa­rzy. Z tru­dem przy­wo­łał na swoje sfa­ty­go­wane obli­cze pozory powagi.

Jasno­widz był męż­czy­zną zaska­ku­jąco niskim. Miał może metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, był łysy, miał pomarsz­czoną twarz sta­rego czło­wieka, ale trudno było okre­ślić jego wiek. Rów­nie dobrze mógł mieć sześć­dzie­siąt, jak i osiem­dzie­siąt lat. Ubrany był w dres jak Fer­dy­nand Kiep­ski, w kąciku ust tkwił palący się papie­ros w szkla­nej lufce, która przy­brała kolor ciem­no­brą­zowy od osia­da­ją­cych w niej sub­stan­cji smo­li­stych.

– Cze­ka­łem na cie­bie – rzu­cił Mar­kow­ski, odwró­cił się na pię­cie i poma­sze­ro­wał do pokoju za kotarą.

Dariu­szowi uśmiech zszedł z twa­rzy. Spo­dzie­wał się. Jasno­widz – niech go szlag trafi, myślałby kto. On nie wie­rzył w takie bajki, ale rozu­miał swo­jego szefa. Musiał wyko­nać dzia­ła­nia wyprze­dza­jące, infor­mu­jąc opi­nię publiczną o udziale w poszu­ki­wa­niach jasno­wi­dza, zanim pojawi się stu innych samo­zwań­czych jasno­wi­dzów, wska­zu­ją­cych sto róż­nych miejsc, gdzie może znaj­do­wać się teraz Kata­rzyna Jawor­ska. A każde trzeba by było spraw­dzić.

Nie cier­piał papie­ro­sów, a w miesz­ka­niu jasno­wi­dza można było sie­kierę powie­sić. Aż poczuł łza­wie­nie oczu. Po dro­dze zaj­rzał do kuchni. W zle­wie pię­trzyła się góra brud­nych naczyń, a na kuchence gazo­wej, osma­lo­nej i czar­nej, jakby nie­dawno znaj­do­wała się w epi­cen­trum pożaru, stał stary żeliwny czaj­nik z cha­rak­te­ry­stycz­nym, fan­ta­zyj­nie zawi­nię­tym dziób­kiem. Coś takiego można było teraz kupić tylko na targu sta­roci.

Nie ocią­ga­jąc się dłu­żej, wszedł do gabi­netu Mar­kow­skiego. Były ksiądz sie­dział wygod­nie w fotelu, palił nowego papie­rosa. Przed nim stał mały sto­lik z pory­so­waną poli­turą, a na nim leżały paczka fajek, zapal­niczka i popiel­niczka. Żad­nej szkla­nej kuli. Naj­wy­raź­niej jasno­widz sto­so­wał bar­dziej nowo­cze­sne metody prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści. Wska­zał poli­cjan­towi nie­wy­godny sto­łek po dru­giej stro­nie sto­lika, pocze­kał, aż Pikul się do niego dopa­suje, i zapy­tał:

– Porwano ją z parku, tak?

Komi­sarz potwier­dził.

– Była z kole­żanką, prawda?

Dariusz się zawa­hał. Ten fakt nie był podany do publicz­nej wia­do­mo­ści. Może naczel­nik mu powie­dział, kiedy uma­wiał spo­tka­nie? Nie­chęt­nie potwier­dził.

– No to daj mi wresz­cie jej zdję­cie – znie­cier­pli­wił się Mar­kow­ski.

Pikul się­gnął do kie­szeni skó­rza­nej kurtki i wycią­gnął z niej zło­żony na czworo kolo­rowy skan foto­gra­fii z dowodu oso­bi­stego Jawor­skiej. Prze­su­nął go po bla­cie w kie­runku jasno­wi­dza. Stary zacią­gnął się papie­ro­sem, przy­mknął oczy, a kiedy je otwo­rzył, spoj­rzał ziry­to­wany na Dariu­sza.

– A co ty tu jesz­cze robisz? Możesz już iść. Ode­zwę się, jak będę miał wizję.

Pikul już widział, jak po jego wyj­ściu hochsz­ta­pler odpala kom­pu­ter, w wyszu­ki­warce wpi­suje nazwi­sko zagi­nio­nej i czyta wszyst­kie arty­kuły, które mu się wyświe­tlą, a potem zasta­na­wia się, jaki bajer wci­snąć śled­czym. Ode­zwał się w nim wieczny opor­tu­ni­sta.

– Może cho­ciaż kilka słów w ramach dobrej współ­pracy – powie­dział, nie rusza­jąc się z miej­sca.

Nie mógł się przy tym powstrzy­mać od kpią­cego uśmie­chu. Jasno­widz musiał być przy­zwy­cza­jony do takich demon­stra­cji scep­ty­cy­zmu, bo nie drgnął mu nawet jeden mię­sień na pomarsz­czo­nej twa­rzy. Zacią­gnął się głę­boko papie­ro­sem, przy­mknął oczy i wypu­ścił dym ku górze, odchy­la­jąc przy tym głowę. Potem nagle nachy­lił się nad sto­li­kiem i dotknął zdję­cia, nie roz­kła­da­jąc go i nie patrząc.

Mil­czał, więc poli­cjant też nic nie mówił, tylko cze­kał. Naj­le­piej na coś, co skom­pro­mi­tuje fał­szy­wego prze­po­wia­da­cza przy­szło­ści, podobno widzą­cego rze­czy dla innych nie­wi­dzialne. Mar­kow­ski tym­cza­sem wypa­lił papie­rosa do końca i ze sto­ic­kim spo­ko­jem się­gnął do paczki po następ­nego. Kiedy wkła­dał go do lufki, nagle prze­mó­wił:

– Ona jest teraz w ciem­nym miej­scu, jest jej zimno i jest prze­ra­żona.

Dariusz omal nie prych­nął pogar­dli­wie. Takie wizje to on już miał wie­lo­krot­nie w ciągu dwóch tygo­dni poszu­ki­wań, choć jasno­wi­dzem nie był.

– Czy to piw­nica? – zapy­tał, z tru­dem nad sobą panu­jąc.

– Tak, ale nie taka zwy­kła piw­nica. – Jasno­widz znowu przy­mknął oczy.

No pew­nie – pomy­ślał komi­sarz. – Kto by trzy­mał porwaną kobietę w zwy­kłej piw­nicy?

– To może nie być piw­nica – mówił tym­cza­sem Mar­kow­ski, dzwo­niąc szklaną lufką o pożół­kłe zęby. – To pomiesz­cze­nie jest czy­ste, nie ma w nim wil­goci, to może być garaż. Ale nie! Czuję, że jest pod powierzch­nią ziemi, więc to może być jed­nak piw­nica.

– Rewe­la­cja – burk­nął. – Może cho­ciaż jakiś kie­ru­nek?

Mar­kow­ski się­gnął po zdję­cie, jakby nie sły­szał jego pyta­nia, i dopiero teraz na nie spoj­rzał. Jego brwi się zetknęły, a ręka z papie­ro­sem zaczęła nie­znacz­nie podry­gi­wać.

– Ona żyje, ale… – Zamilkł, jakby głos uwiązł mu w gar­dle. – Jest bar­dzo słaba i… Tak, widzę to wyraź­nie. Ona wkrótce umrze. Może nawet jesz­cze tej nocy.

Cho­lerny mistrz mani­pu­la­cji i socjo­tech­niki. Powie­dział to w taki spo­sób, że poli­cjant mimo­wol­nie poczuł na ple­cach deli­katny dreszcz nie­po­koju. Zaci­snął szczęki zły na sie­bie za tę reak­cję. Był też zły na Mar­kow­skiego. Nie wie­rzył w jego zdol­no­ści, a mówie­nie cze­goś takiego było podłe i bru­talne. Nic jed­nak nie powie­dział. Wstał i skie­ro­wał się do wyj­ścia.

Mar­kow­ski poszedł za nim w chmu­rze tyto­nio­wego dymu. Pikul czuł, że zdą­żył prze­siąk­nąć tym smro­dem i teraz dokąd­kol­wiek pój­dzie, będzie śmier­dział papie­ro­chami.

– Pocze­kaj chwilę! – Jasno­widz zatrzy­mał go w drzwiach.

Dariusz prze­wró­cił oczami. Sta­rzec miał dziwny wyraz na twa­rzy, jakby stał teraz przed nim, a rów­no­cze­śnie widział rze­czy odda­lone o setki kilo­me­trów.

– Ona jest bar­dzo bli­sko – powie­dział.

– Jak bli­sko?

– Tego nie wiem – żach­nął się Mar­kow­ski. – Mam na myśli, że ona jest bli­sko cie­bie.

– Pro­wa­dzę śledz­two w spra­wie jej zagi­nię­cia, to chyba nor­malne?

– Nie o to mi cho­dzi! Ona jest bli­sko cie­bie, ale tak… ina­czej bli­sko. W innym sen­sie niż że gdzieś obok. Ona jest bli­sko ina­czej.

Poli­cjant wes­tchnął i poki­wał tylko głową. Bli­sko ina­czej, tak samo jak ten nacią­gacz był jasno­wi­dzem ina­czej. Nic głup­szego nie można było wymy­ślić. Szcze­gól­nie żeby oszu­kać takiego sta­rego poli­cyj­nego wyja­da­cza jak on.

– No dobra, zadzwoń do mojego szefa, jeśli zoba­czysz coś wyraź­niej – powie­dział szorstko i uści­snął sta­remu dłoń na poże­gna­nie.

Jasno­widz drgnął gwał­tow­nie i przy­trzy­mał jego rękę. Teraz patrzył na Darka sze­roko otwar­tymi oczami. W jego oczach błysz­czało prze­ra­że­nie.

– Widzia­łem coś!

– Co widzia­łeś? – Pikul bez­sku­tecz­nie sta­rał się wyswo­bo­dzić dłoń z jego uści­sku.

Palce jasno­wi­dza zmie­niły się w ima­dło.

– Widzia­łem dwa pisto­lety. To były bar­dzo złe pisto­lety, wokoło pełno było złych słów nio­są­cych złe emo­cje. Te pisto­lety były wyce­lo­wane w cie­bie.

– Jezu, co to za bzdury? – Komi­sarz wresz­cie nie wytrzy­mał.

– To nie bzdury! – zapew­nił stary. – Uwa­żaj na sie­bie. To jesz­cze nie teraz, jesz­cze długo, ale uwa­żaj na sie­bie.

Pikul wresz­cie wyszarp­nął dłoń, bez słowa zatrza­snął za sobą drzwi i zbiegł po scho­dach, jakby ostat­nie słowa jasno­wi­dza go goniły. Kiedy wyszedł i w twarz ude­rzył go pory­wi­sty wiatr, poczuł ulgę i ode­tchnął głę­boko. Cho­lerny stary ilu­zjo­ni­sta! Nawet nie zauwa­żył, kiedy stał się obiek­tem mani­pu­la­cji. Mar­kow­ski roze­grał go, jak chciał. Teraz już rozu­miał, dla­czego ludzie mu płacą i jesz­cze dzię­kują.

Poszedł w kie­runku samo­chodu, lecz cią­gle nie mógł pozbyć się męczą­cego nie­po­koju.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij