- W empik go
Ropuszki - ebook
Ropuszki - ebook
Nie wszystko, co dobre musi się kończyć!
Idealna pozycja dla tych, którzy tęsknią za Thornem, Dorą Wilk i całą jej wesołą kompanią!
Humor, przygoda i Wasi ulubieńcy w nowej porcji opowieści.
Jak nastoletnia Dora poznała Leona? Jak wygląda muzyczny pojedynek nekromantów? Co się dzieje, gdy anioł zagłady wpada do miasta w ramach urlopu?
Od wizyty w egipskich zaświatach po huczne wilcze wesele. Tego po prostu nie możecie przegapić – każdy dzień w Thornie to nowa przygoda!
Przed wami zachwycające ilustracje Magdaleny Babińskiej i prawie 800 stron niesamowitych opowiadań!
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-202-4 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historie często zaczynają się od prostego: „Co by było, gdyby?”. Równie często biorą się stąd, że zakończenia są tylko złudzeniem – koniec książki nie zawsze jest równoznaczny z końcem opowieści. Zamknięcie historii głównego bohatera nie oznacza, że to koniec losów innych postaci. A ja jestem ciekawska – lubię wiedzieć „dlaczego?” i „co dalej?”. To dlatego zwykle piszę serie, a nie pojedyncze powieści. Ciekawi mnie, co się wydarzyło po postawieniu ostatniej kropki w epilogu.
Nie jestem zbyt dobra w pożegnaniach. Przywiązuję się do swoich bohaterów. Każdy przychodzi ze swymi historiami, a tylko niektóre z nich mogą trafić do powieści, bo ta ma swoją strukturę, i jeśli nie chcę popadać w niekończące się dygresje, muszę brutalnie traktować gęstwinę wątków maczetą. Ale czasem nie mogę przestać myśleć o tym, co musiałam ominąć, o tematach z konieczności zredukowanych do pojedynczego zdania, zaledwie wzmianki. W _Złodzieju dusz_ Dora Wilk mogłaby podsumować swoją znajomość z Leonem tak: „Leona poznałam dziesięć lat temu. Przyjaźnimy się od tamtego czasu. Sama nie wiem, jak to się stało, że nie wyrzucił mnie z baru pierwszego dnia”. Tymczasem moja wyobraźnia rączym galopem mknie w przeszłość i pozwala mi ujrzeć ledwie pełnoletnią Dorę Wilk wchodzącą do Szatańskiego Pierwiosnka, a także to, jak ta relacja się zaczęła, jak się rozwijała, jak rozkwitła do obecnej postaci.
Tak się rodziło wiele z historii, które znajdziecie w tym zbiorze. Znaczna ich część powstawała równolegle do pracy nad _Heksalogią_ o Dorze Wilk, kilka dopisałam później.
Jak zapewne zauważyliście, jest to wydanie drugie i dosyć znacząco poszerzone. Dodałam sześć krótszych opowiadań, które powstały już po premierze _Ropuszek_, a które moim zdaniem tu pasują. Kilka z nich niektórzy mogli już poznać, inne nie były publikowane lub zostały zaprezentowane mniej licznemu gronu odbiorców (jak szorty pisane do informatora coperniconowego).
Oczywiście jest także _Moje wielkie wilcze wesele…_ Opowiadanie to chciałam napisać jeszcze w trakcie pracy nad _Ropuszkami_, ale maszynopis i bez niego tak się rozrósł, że wtedy je sobie wyperswadowałam. Tyle że ono wcale mnie nie opuściło. W końcu uległam pokusie napisania ślubnej komedii omyłek z wilczym stadem w roli głównej.
Kolejność opowiadań uwzględnia chronologię wydarzeń w świecie Thornu. Poza tym dodaję oś czasu, o co moi Czytelnicy dopytywali od bardzo dawna. Próba uporządkowania wszystkich tekstów okazała się niemałym wyzwaniem, zważywszy, że jest ich już ponad trzydzieści. Nie liczę tu opowieści o Nikicie, bo choć ich akcja toczy się w tym samym świecie, to serię tę uznaję za osobną. Wprawdzie ścieżki Dory i Nikity skrzyżowały się w trzecim tomie _Heksalogii_, a spotkanie to stało się dla Nikity impulsem do zmiany swojego życia, jednak drogi życiowe obu bohaterek biegną oddzielnie i tak pozostanie.
Bawcie się dobrze z Dorą Wilk, Witkacym, Katią, Bogną, Romanem, Bjørnem… Z całą tą szaloną kompanią, z którą spędziłam ostatnich dziesięć lat życia i której wciąż nie mam dość. Tak, w 2020 roku minęła dekada, odkąd zaczęłam tworzyć Thornverse. W zamęcie, jaki przyniósł tamten rok, przegapiłam okrągłą rocznicę. Niech więc w ramach świętowania wpadnie w Wasze ręce nowe, piękne i opasłe wydanie _Ropuszek_. A co Wam będę żałować, kochani Czytelnicy!SZATAŃSKI PIERWIOSNEK – HISTORIA PRAWDZIWA
_Jak to się stało, że twardy i niekoniecznie przystępny czart, generał piekielnych zastępów, na tyle przywiązał się do narwanej pannicy, by uwzględnić ją w testamencie i formalnie adoptować (za jej plecami)? Dziewiętnastoletnia Dora Wilk wkracza do baru… Mały rzut oka na przeszłość naszej bohaterki i na skomplikowane relacje małżeńskie Leona, jak również geneza kultowego zielonego drinka._
Jeśli ten dzień mógłby być gorszy, wyobraźni mu brakowało, co jeszcze musiałoby się zdarzyć. Fatum obeszło się z nim kompleksowo, bez dwóch zdań. Lekcja numer jeden: uważaj, co przysięgasz kobiecie, zwłaszcza gdy „dopóki śmierć nas nie rozłączy” oznacza naprawdę cholernie długi okres. Tak plus minus nieskończoność. Jego żona była diablicą. To nie metafora, wiedział o tym, kiedy stawał z nią przed ołtarzem. Faktycznie kłopotliwa była jednak domieszka krwi demona zamętu. Ten drobiazg raczyła zataić przed nim w okresie narzeczeństwa. Raczej spory drobiazg, jeśli chodzi o tajemnice.
Właśnie dlatego bar wyglądał, jak wyglądał. Ślady krwi rozbryzgnięte były na ścianie i blacie, szkło chrzęściło mu pod stopami, a powietrze pachniało lepką mieszaniną alkoholu i soków owocowych. Gości wymiotło zaraz po tym, jak Braga się przemieniła. Tych rozsądnych. Pozostałych trzeba było wynieść. Cholera, to nie było dobre dla interesu. Westchnął, uniósł stołek, postawił go na ladzie i zamiótł podłogę. Bar i stołki były dla niego ciut za niskie. A miotła za krótka, więc wciąż nieco zgarbiony zabrał się do sprzątania. Ale jakby zrobił wyposażenie na swój wzrost, klientela miałaby powody do narzekania. Mierzył dwieście trzydzieści centymetrów i ważył jakieś sto pięćdziesiąt kilo.
Ale teraz nie czuł się wielkim jak głaz czartem, bohaterem, generałem piekielnej armii w stanie spoczynku. Przysiadł na jednym z krzeseł i oparł czoło o zwinięte w pięści dłonie. To nie mogło tak trwać w nieskończoność, ale nie wiedział, jak mogłoby się skończyć. Poza wersją, jaką, zdaje się, zaplanowała Braga – ale w tej wersji ona żywa i bogata buja się po piekle, a on wyciąga kończyny i odchodzi w stronę światła. Właściwie w stronę pełgającego płomienia, ale co tam, detale.
Szafa grająca nagle sobie przypomniała, że ktoś wrzucił do niej monety – widać pęknięcie szyby tylko na jakiś czas sparaliżowało mechanizm. Popłynęły miękkie tony _Heaven Can Wait_. Uśmiechnął się lekko. Na niego z pewnością mogą tam poczekać.
Dziewczyna owinęła się szczelniej wojskową kurtką, bezskutecznie usiłując ochronić się przed wiatrem. Kurtka nie miała podszewki, a listopadowe powietrze pachniało już nadchodzącym śniegiem i mrozem. Od godziny tułała się po okolicy, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Może powinna faktycznie iść do swojej mentorki i poprosić o pomoc, ale nie była w tym zbyt dobra. Nie lubiła prosić. Coś sobie znajdzie. Byleby do rana nie musiała wracać do mieszkania, w którym dwunożny dowód jej porażki cierpiał na poważny atak wzdychawicy i „porozmawiajmy o tym, co jest między nami”. Dźwięki szybkiej gitarowej solówki przykuły jej uwagę. Zatrzymała się przed ciężkimi drzwiami i zadarła głowę, odczytując napis na wiszącym nad nimi neonie. Czerwone rurki mrugały jakby na granicy przepalenia, ale napis był idealnie czytelny: „Szatański Pierwiosnek”, a w tle pełgające płomienie i hasło: „Upadali najtwardsi”. Uśmiechnęła się do siebie. Nie może być źle w miejscu, gdzie słuchają Iron Maiden, prawda? Płomyk zdawał się ogrzewać, choć był tylko rurką wypełnioną gazem. Coś kazało dziewczynie wejść, choć jej mentorka radziła trzymać się z daleka od miejsc, w których gromadzą się magiczni czy piekielnicy. Przynajmniej do czasu, aż będzie w stanie rzucić obronne zaklęcie bez zwalania na siebie sufitu czy podpalania włosów. Jakby zaklęcie było jedyną obroną, jaką miała. Pchnęła ciężkie drzwi i stanęła w progu, niepewna, jak zareagować na to, co zobaczyła.
– Można? – zapytała wielkiego faceta siedzącego w samym środku pobojowiska.
– Właściwie jest zamknięte – powiedział niechętnie.
– Gdyby było, nie dałabym rady wejść, nie? Zimno, że tyłek urywa…
Wzruszył ramionami, wciąż na nią nie patrząc. Podeszła dwa kroki w jego stronę, zbyt ciekawska, by zignorować bałagan wokoło. Mężczyzna miał zgarbione plecy, jakby dźwigał na nich cały świat. Był ogromny i całkowicie nieharmonijny. Twarz o wyrazistych, ale łagodnych rysach, miękkie brązowe włosy opadające na ramiona i sylwetka tura. Z zafascynowaniem spojrzała na jego zaciśnięte dłonie, każda była wielka jak bochen chleba. Dziewczyna nie miała pojęcia, do jakiej rasy należał, ale był potężny. Nagle uniósł głowę, jakby wyczuł na sobie jej spojrzenie.
– Co tu jeszcze robisz? – warknął, a ona aż otworzyła usta na widok jego zębów, cieniutkich jak szpileczki i ostrych niczym u tropikalnej rybki.
Zrobiła krok w jego kierunku, tak że dzielił ich tylko blat stolika. Jego uniesiona brew, przecięta na pół małą blizną, sugerowała, że nie oceniał jej zachowania jako przejawiającego ślady rozsądku.
– Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. – Uśmiechnęła się zachęcająco, ściągając z głowy kaptur wojskowej kurtki. Niemal czerwone włosy rozsypały się naelektryzowaną aureolą wokół jej głowy. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.
– Nie jestem zainteresowany takimi usługami – mruknął, wyraźnie wyczuwając w powietrzu zapach wanilii. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to romans czy choćby seks z jakąś wiedźmą płodności. Już widział reakcję Bragi.
Zaczerwieniła się, jakby ją uderzył. Przez chwilę oddychała ciężko przez nos, starając się opanować.
– Nie o takich usługach mówiłam, durniu – warknęła w końcu.
– Twój zapach dowodzi czegoś innego – powiedział wprost, odchylając się na krześle i lustrując sylwetkę dziewczyny uważnym spojrzeniem.
Była wysoka – mierzyła jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów – i dość zgrabna, co mógł ocenić mimo za dużej o dwa rozmiary męskiej kurtki. Ładna, ruda, jasna, szarooka. Za młoda i za krucha dla niego.
– A ty pachniesz alkoholem, adrenaliną, mirrą i sokiem owocowym. Czy to znaczy, że jesteś popijającym sprzedawcą ananasów ze świątyni sportów ekstremalnych? – warknęła.
Przez chwilę udało mu się zachować powagę – ale tylko przez chwilę. Śmiech rozsadził mu płuca. Sam nie mógł w to uwierzyć, nie pamiętał, kiedy szczerze się śmiał. Na pewno nie przez ostatnie miesiące, po tym, jak Braga wróciła po raz kolejny.
– No dobrze, jeden zero dla ciebie, oceniłem cię powierzchownie. Więc jaki masz interes do zaoferowania?
– Pomogę ci tu posprzątać.
– Za?
– Jakiegoś drinka i coś do jedzenia, jeśli masz.
Zmierzył ją spojrzeniem.
– Jesteś pełnoletnia?
– Jasne, mam dwadzieścia pięć lat. – Buńczucznie uniosła podbródek.
Zaśmiał się tylko. Jeśli naprawdę miała więcej niż dwadzieścia lat, gotów był postawić jej butelkę pięćsetletniego Szóstego Kręgu, którą trzymał schowaną na najgorsze czasy (skąd podejrzenie, że jeśli kiedyś ją otworzy i wypije, będzie to miało coś wspólnego z Bragą?).
– Pokaż dowód.
– Jesteśmy w Thornie, nie w Toruniu, nie powinno wystarczyć słowo? – mruknęła.
– Więc powiedz prawdę.
– Dwadzieścia. – Widząc jego pełną zwątpienia minę, skapitulowała: – Dwadzieścia będę mieć za dziewięć miesięcy.
Uśmiechnął się pod nosem. Miał rację, była jeszcze dzieciakiem. Ale zabawnym dzieciakiem.
– Potrzebujesz pracy, pieniędzy?
– A kto nie potrzebuje? Ty za to potrzebujesz pomocy, bo ktoś tu urządził niezły kipisz. Oboje zyskujemy, co ty na to? – Wyciągnęła dłoń w jego stronę. Popatrzył na jej jasne, szczupłe palce, które mógłby zgnieść przez chwilę nieuwagi, ale uścisnął je delikatnie. Zaskoczył go mocny uścisk dziewczyny.
– Czy ty wiesz, kim ja jestem? – zapytał pewien, że zna odpowiedź.
– Na moje oko właścicielem zrujnowanej knajpy, który jednak ma dobry gust muzyczny i świetną pomocnicę? – Uśmiechnęła się szeroko.
Odpowiedział jej uśmiechem, sam się temu dziwiąc. Szybko zakrył zęby, które zwykle przerażały ludzi. Ale ona nie wyglądała na przestraszoną – raczej zaintrygowaną. Przechyliła głowę na bok jak mały ptaszek. Stała na jednej nodze i obutą w glan stopą drapała się po łydce. Znów miał ochotę się zaśmiać.
– Leon, a ty? – przedstawił się krótko, bez wszystkich formalnych tytułów.
– Teodora, Dora właściwie. Mogę o coś zapytać?
– Pytaj.
– Jestem nowa w tym wszystkim… – Zawahała się.
– W tym wszystkim?
– No, w magii, alternatywnym świecie i tak dalej. No i nie bardzo wiem, czy to pytanie nie będzie obraźliwe, a Katarzyna mówiła, że mam raczej trzymać buzię na kłódkę, choć wtedy to na pewno niczego bym się nie dowiedziała. – Zaczerpnęła powietrza. – Kim jesteś?
– Właścicielem zrujnowanej knajpy, który jednak ma dobry gust muzyczny i świetną pomocnicę? – odpowiedział przekornie. W głębi ducha musiał przyznać, że obawiał się powiedzieć jej prawdę. Jeśli była nowa, nie wiedziała, że nie powinno jej tu być, że nie powinni rozmawiać. A jego zaczynało cieszyć, że tu jest.
– To na pewno. Ale…
– Pytasz o rasę, tak?
Przytaknęła. Gdyby od dziecka żyła wśród magicznych albo gdyby przeszła pełne szkolenie, pewnie sama by zawęziła krąg podejrzeń, ale dopiero od roku wiedziała, że jest magiczna. Przeszła pierwsze szkolenie w Trójprzymierzu, jednak nie spotkała tam nikogo takiego jak on.
– Jestem piekielnikiem, czartem, żeby być precyzyjnym – powiedział cicho, spodziewając się, że Dora za chwilę ucieknie. Zaczynał się jednak uczyć, że w przypadku tej dziewczyny założenia zwykle się nie sprawdzają. Wytrzeszczyła oczy. Przysunęła sobie krzesło, tak że siedziała teraz tuż przy nim.
– Prawdziwym piekielnikiem? Z piekła?
– Z tego, co wiem, nie ma lewych piekielników.
– Super!
Zaśmiał się i już nawet nie próbował zasłaniać ust. Ta mała była zabawna, a jej entuzjazm – zaraźliwy. I mógł ją sporo kosztować w ich świecie. Tylko niewiedzą Leon tłumaczył to, że nie zapytała, czym się różni czart od czorta. Westchnął. Ktoś jej kiedyś powie i jak wtedy będzie na niego patrzeć?
– Prawdziwy czart! Kto by pomyślał, że będę siedziała w knajpie z czartem! Wszystkie czarty wyglądają tak jak ty?
Zagryzł wargę. Może jednak zdaje sobie sprawę z jego mieszanego dziedzictwa. Nie chciał być traktowany jak dziwadło, już to przerabiał. Od tysiąca lat nikt nie ośmielił się żartować z jego rodziców, z jego włosów, oczu… Dowodów na głupotę jego matki.
Zauważyła tę zmianę nastroju. Wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni Leona. Spojrzał zaskoczony na jej jasne palce na swojej śniadej skórze.
– Hej, powiedziałam coś nie tak? Nie gniewaj się, jestem jeszcze zielona, nie chciałam cię urazić, serio. Nie zawsze wiem, co jest jakąś newralgiczną kwestią. – Na chwilę zamknęła oczy i westchnęła. – Leon, nie gniewaj się, jest za zimno, żebym cieszyła się na myśl o ulicy.
– Nie masz gdzie mieszkać? – zapytał, choć nie powinno go to interesować.
– Mam, tak jakby. Nieważne, przepraszam, jeśli powiedziałam coś nie tak.
– Nie, nie powiedziałaś. Powiedzmy tak: nie ma wielu czartów i z tego, co wiem, wyglądają mniej więcej jak ja.
– Jesteście rzadcy? To tak jak ja. – Uśmiechnęła się szeroko. – Wiesz, że jestem wiedźmą sprzecznych linii? Czad, co? W teorii powinnam dziedziczyć tylko jedną magię, a ja z obu stron dostałam gen recesywny i mam mieszane dziedzictwo. Juliana i Jemioła usiłowały rozgryźć, jak to się mogło wydarzyć, ale wciąż nie wiedzą. Ich zdaniem, to się nie powinno udać. A jednak!
– W teorii to mnie nie powinno być na świecie. Moja matka była czortem, a ojciec, cóż, nie. Stąd ja jestem czartem. Nieczystej krwi czortem.
– Czart brzmi lepiej niż czort. Poza tym, jak masz więcej dziedzictwa, sam możesz wybierać, jaki chcesz być. To szansa na obejście determinizmu genetycznego, tak to widzę. Moim zdaniem, zawsze lepiej być kimś wyjątkowym niż kimś zupełnie przeciętnym. Poza tym to, że się tym gryziesz, nie zmieni tego, kim jesteś.
Spojrzał na nią z uwagą, niepewny, czy mówi poważnie. Tak lekko przeszła do porządku dziennego nad czymś, czego nikomu nie mówił z własnej woli, a nikt nie ważył się rzucić mu prawdy w twarz. Prawdy o tym, że jego matka puściła się z pierzastym, aniołem, po którym miał brązowe oczy – nie czerwone, jak przystało na piekielnika – i miękkie brązowe włosy zamiast sztywnej czarnej szczeciny jak ludzie jego matki. W młodości strzygł się do skóry, by nikt tego nie widział. Później zrozumiał, że im bardziej chce coś ukryć, tym bardziej zwraca na to uwagę, więc pozwolił włosom odrosnąć. Cholera, gdyby wiedział, że przyciągnie tym Bragę…
Dora zdjęła kurtkę, odsłaniając granatowe dżinsy i czarny sweter w plecione warkocze. Z przepastnej torby wygrzebała gumkę do włosów i związała je wysoko w koński ogon.
– Zabieramy się do roboty?
Skinął głową. Po godzinie miał prawie pełne wiadro szkła, blaty i podłoga były czyste, nawet rozbryzgi krwi na ścianach zniknęły. Dora stała przed szafą grającą i w skupieniu oglądała popękaną szybkę.
– Mogę spróbować to naprawić – powiedziała.
– Nie trzeba, zadzwonię do serwisu.
– Może tak będzie lepiej – mruknęła. – Moje zaklęcia jakoś wolą destrukcję niż naprawianie. Niby znam inkantacje naprawiające, ale efekty bywają straszne.
Uśmiechnął się. Tak, pasowało to do niej. Podczas sprzątania przez godzinę opowiadała mu historyjki ze szkolenia – nie wiedział, że można być aż tak narwanym i tyle razy lądować w szpitalu w tak krótkim czasie. Coś ich jednak łączyło. On jako dzieciak też próbował całemu światu coś udowodnić, musiał być najlepszy. Ale nie zwierzył jej się z tego. Wolał milczeć i słuchać. Dziewczyna mówiła prawie cały czas, jej głos wypełniał mu głowę, jakimś sposobem oddalał czarne myśli, które wcześniej dociskały go do podłogi. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że naprawdę lubi tę trzepniętą pannicę i śmieje się przy niej częściej niż przez ostatnie dekady.
– Więc tylko mi powiedz, kto tak zdemolował lokal? – zapytała, przecierając blat stolika szmatką nasączoną mleczkiem do polerowania.
– Moja żona.
Spojrzała na niego, znów przechylając głowę niczym ptaszek.
– Musiała się bardzo… zdenerwować.
– Nie zna umiaru.
Spodziewał się, że komentarze będą obszerniejsze, ale dziewczyna tylko skinęła głową, a przez jej szare tęczówki przemknął jakiś cień.
– Skończone. Teraz obiecane jedzenie – powiedział po wyrzuceniu do śmietnika szczątek rozbitego krzesła.
– I picie – dodała, mrugając szelmowsko.
Zestawił krzesła z baru i wszedł za kontuar, a Dora wdrapała się na wysoki stołek.
– Więc na co masz ochotę? – zapytał.
– Na kanapkę. Obojętnie z czym, pod warunkiem, że to coś nie jest salami ani owocami morza. I… – zaczęła uważnie studiować menu z drinkami – masz duży wybór, może… Grzech Pierworodny albo Siarkę?
Spojrzał na jej jasną twarzyczkę i pokręcił głową. Potrafił wyczuć kłopoty.
– Maleńka, nie mogę ci podać drinka na bazie siarki, szóstego kręgu czy ogni piekielnych – powiedział zdecydowanym tonem.
– Dlaczego? – Naburmuszyła się lekko. – Jestem pełnoletnia, a my, magiczni, nie możemy się upić… Tak mówiła Katarzyna.
– Ludzkimi alkoholami nie możecie, ale to jest woda ognista, dosłownie, alkohol piekielników. Nie upijesz się, skarbie, ty po prostu zaliczysz zgon, kaputt, rozumiesz? A kac męczyłby cię przez tydzień.
– Wtedy wypiłabym Siódmy Dzień. Tu jest napisane, że to klin po sześciu dniach sterania.
– Tylko jeśli jesteś piekielnikiem. Ty cierpiałabyś jeszcze bardziej.
– Więc co, nie mogę nic wypić? – Skrzywiła się lekko, a w jej oczach dostrzegł rozczarowanie.
– Umówmy się, że zrobimy specjalnego drinka na zamówienie, idealnego dla ciebie. Co ty na to?
Przez chwilę wydawało mu się, że nie chwyci przynęty, lecz się rozchmurzyła.
– Ale nie masz na myśli czegoś bezalkoholowego, jak dla bambini?
– Nie, możemy zacząć od wódki, ludzkiej, która nie powala słonia samym zapachem.
Skinęła zadowolona.
– I co dalej?
– Co lubisz?
– Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia, hurtowe ilości piwa w liceum raczej się nie liczą… Chcę, żeby był trochę słodki, ale nie za bardzo, kolorowy, i żeby nie było za mocno czuć alkoholu, bo każdy ma paskudny smak – wyliczała, odginając palce.
Uśmiechnął się półgębkiem. Większość przychodzących wolała coś, co wykręca gębę i wywołuje drgawki w wątrobie. Zajrzał do szafki pod barem, przesuwając kartony i butelki. Po chwili wynurzył się i nalał do shakera wódki i soków z limonki i kaktusa. Pogrzechotał nim, aż zadzwoniły kostki lodu, i nalał gotową mieszankę do wysokiej szklanki. Na wierzchu położył plaster ogórka, dla świeżego aromatu. Dora uważnie oglądała i wąchała drinka, jakby nieufna, ale spojrzenie miała jasne i podekscytowane. Upiła mały łyk, potem następny i wyszczerzyła się w uśmiechu.
– Rewelacja! Jak go nazwiesz?
– Wymyśl coś. To twój drink.
– Podoba mi się ten kolor, wygląda jak rzekotka drzewna, ale przecież nie nazwę go Żabka. Musi być coś potężniejszego, żeby pasowało do Szatańskiego i tych mrocznych nazw z menu… Smok, nazywa się Smok. – Uśmiechnęła się i upiła kolejny łyk.
Skinął głową. Jakoś czuł, że wielu chętnych prócz niej nie znajdzie na takie cudo. Ale obiecał sobie, że zawsze będzie miał na stanie po kartonie każdego z tych soków.
Zjedli po solidnej kanapce.
– To o co chodzi z tym, że nie chcesz wracać do mieszkania? – zapytał jakby mimochodem.
– Nic ważnego, głupota i tyle.
– Mieszkasz w Thornie?
– W Toruniu. Podobno jestem zbyt niestabilna, żeby na razie mieszkać tu na stałe.
Skinął głową, przeżuwając kolejny kęs.
– Zawsze możesz wpadać tutaj, choćby co wieczór. Przyda mi się mała pomoc.
– Serio? Mogłabym?
Przytaknął. Lubił sprawiać, że się uśmiechała, jakby w środku zapalała jej się stuwatowa żarówka. Nawet jej włosy zdawały się wtedy bardziej płomienne, jakby i one cieszyły się wraz z nią. Jak to się stało, pomyślał, że ta mała znalazła do mnie drogę, o której nie wiedziałem, że istnieje?
Przychodziła co wieczór. Czasem przynosiła ze sobą książki. Czytała w kącie, nie zważając na hałas czy ruch dookoła. Od czasu do czasu przynosiła też noże – ważyła je w dłoniach, czyściła, uczyła się sztuczek. Szybko dowiedział się, że oprócz zwykłych studiów i szkolenia magicznego dziewczyna ma jeszcze treningi aikido, walki wręcz i kick-boxingu – wszystko po to, by ujarzmić jej wojowniczą naturę i dać upust nadmiarowi energii.
– Bez tego parę rzeczy wkoło mnie miało tendencję do wybuchania – powiedziała spokojnie, kiedy zapytał.
Większość bywalców próbowała ją zaczepiać, dopóki nie ustawiła ich kilkoma ciosami w szczękę czy roztrzaskaniem kufla na głowie. Inni ustępowali, kiedy zauważali jego pełne dezaprobaty spojrzenie i dłoń wielkości bochna chleba na ramieniu dziewczyny. Zaadaptowała się do otoczenia zdumiewająco szybko, a on wyczekiwał popołudnia, kiedy przychodziła, wdrapywała się na stołek, zamawiała swoje zielone paskudztwo (jak zawsze na koszt firmy) i zabawiała go opowieściami. Niektóre były tak niesamowite, że podejrzewał ją o fantazjowanie, ale zaklinała się, że nie zmyśla. Sprawdził po cichu niektóre z nich. Wszystkie były prawdziwe. Nie zdradził jej, czego się dowiedział, a mianowicie, że jej osoba budzi dość duże zainteresowanie. Nie chciał jej wystraszyć. Za to dyskretnie rozesłał wici, że mała jest pod jego opieką. O tym też jej nie wspomniał – mogłaby się zdenerwować i unieść dumą, jak typowa nastolatka.
Minął miesiąc, nim Braga wróciła. Wpadła do baru tuż przed zamknięciem. Kilku bywalców natychmiast poderwało się do wyjścia, widząc jej płonące czerwienią oczy i rogi – widomy ślad, że jej demoniczna część jest w rozkwicie i jest wkurzona. Dora, zaczytana w jakimś solidnym tomiszczu, zdawała się Bragi nie zauważać.
Nie nazwałby awanturą tego, co wydarzyło się chwilę później. Raczej eksplozją. Szkło wybuchało, znacząc podłogę i ściany kroplami niedopitych drinków, stolik stojący najbliżej jego żony poszybował i rozbił się o ścianę. Wściekłość Bragi unosiła przedmioty i ciskała nimi w męża jak w tarczę do darta.
Dopiero huk sprawił, że Dora uniosła głowę znad książki. Zmarszczyła brwi niepewna, co widzi. A widziała tuzin noży zmierzających wprost na Leona, który stał jak skała, nie cofając się nawet o krok. To nie była pierwsza próba sił między małżonkami, a on miał dosyć ustępowania Bradze we wszystkim. Dora wskoczyła na bar, z jej rąk wytrysnęła kula światła, pulsującego błękitem i bielą. Trafiła w kłąb noży i wszystkie wbiły się w ścianę dwa metry od Leona. Upewniła się, że jest cały i zdrowy, i skierowała swoją uwagę na sprawczynię tego zamieszania. Jednym ślizgiem po lśniącym kamiennym blacie znalazła się między Bragą a Leonem i ustawiła między nimi tarczę ochronną. Zwinne ruchy jej palców podpowiedziały mu, że szykuje się do ataku. Nie umknęło mu także, że w nerwach odgięła palec serdeczny i zaklęcie lewitacji zmieniła w zaklęcie podpalające. Nic dziwnego, że jej magia miała tendencję do destrukcji.
Nastoletnia dziewczyna bez strachu mierzyła wściekłym wzrokiem rozszalałą i przeobrażoną diablicę. Energia telekinetyczna napinała tarczę ochronną, kiedy Braga znów usiłowała rzucać w męża ostrymi przedmiotami. W nieładzie opadały na podłogę. Dora była zachwycona, w życiu nie udało jej się zrobić lepszej tarczy ochronnej! Gdybyż Juliana to widziała, jej świadectwo wyglądałoby znacznie lepiej.
Leon przymknął oczy, głęboko poruszony tym, co się stało. Ta mała wiedźma stanęła między nim a atakującą diablicą. Narażała się, by go chronić. To było głupie, nawet bardzo, ale jakieś wzruszenie ścisnęło mu gardło. Ile czasu minęło, kiedy ktoś był gotów cokolwiek dla niego ryzykować?
Wściekłość Bragi rosła, niczym gorący wiatr wypełniała pomieszczenie, sprawiając, że wszystko się trzęsło, a lustro na ścianie zakołysało się i z hukiem spadło na podłogę, uruchamiając klątwę. Bariera ochronna, jak i wszystkie inne zaklęcia w tej sekundzie przestały działać.
– Siedem lat pecha dla ciebie – krzyknęła dziewczyna i uchyliła się, by krzesło, którym cisnęła w nią diablica, nie rozbiło jej głowy. Nie tracąc czasu, odbudowała tarczę, znów osłaniając Leona i siebie przed gniewem Bragi.
– Dość! – wrzasnął czart.
Zwolnił osłony i pozwolił, by jego mroczna, gęsta aura zalała pomieszczenie. W ramach przypomnienia Bradze, z kim ma do czynienia. Nie chciał jej zabijać, ale zrobi to, jeśli będzie musiał. Źrenice diablicy rozszerzyły się gwałtownie. Zrobiła krok do tyłu, potem następny. Ślady płomieni znikały z oczu, rogi przestały być widoczne. Leon spojrzał na dziewczynę, niepewny, jak zareaguje na jego aurę, ale była spokojna i wciąż gotowa podpalić Bragę. Diablica podążyła za jego wzrokiem i wyczytała w nim więcej, niż chciał. Rzuciła mściwe spojrzenie nieznajomej, która wciąż siedziała na barze między nią a Leonem.
– Nawet o tym nie myśl, to moja vantia – warknął czart.
Szkarłat wypełzł na policzki Bragi.
– Nie możesz tego zrobić!
– Zrobiłem. Masz coś jeszcze do powiedzenia? Jeśli nie, wynoś się i nie wracaj, dopóki nie nauczysz się nad sobą panować. Nie każ mi donieść o wszystkim Lucowi. Wiesz, że by tego nie pochwalił.
Zacisnęła wargi w bezradnej wściekłości.
– To nie jest moje ostatnie słowo, Leon!
– Na chwilę obecną zdecydowanie tak.
Wyszła. Szkło trzaskało pod jej obcasami. Dora rozejrzała się po barze z niedowierzaniem.
– Ta to rzucanie talerzami doprowadziła do rangi sztuki. O co poszło? – spytała w końcu.
– O to, co zwykle. Różnice nie do pogodzenia – mruknął niechętnie.
Nie miał siły, by komukolwiek opowiadać historię stu lat totalnie poronionego małżeństwa. Może dlatego jeszcze nie wniósł pozwu rozwodowego – musiałby wielokrotnie i przy licznych świadkach opowiadać o upokorzeniu, porażce, pomyłce, katastrofie, czyli o stu latach ze swoją żoną. Dora zorientowała się, że nie ma ochoty o tym mówić, więc zmieniła temat:
– Co to jest vantia?
Wolał, by nie zadała tego pytania. I nie mógł jej powiedzieć prawdy. Właściwie to mógł, ale nie chciał. Spodziewał się jej reakcji, a nie chciał tej dziewczyny do siebie zrazić. Choć jeśli nie wzdrygnęła się nawet na jego aurę, a pochodzenie uważała za atut, to co jeszcze mogło ją zniechęcić? Ta świadomość rozlewała mu się ciepłem w klatce piersiowej. Spojrzał w ciekawskie szare oczy i podał jej wymijającą odpowiedź:
– Taki mały brzdąc jak ty.
Zaśmiała się cicho i usiadła na barze; stopy zakołysały się jak u małej dziewczynki.
– Przy tobie każdy jest małym brzdącem, Leon, jesteś jak góra. – Wykonała szeroki zamach mający jasno obrazować, jaki był ogromny. Na psy piekielne, przy niej miał ochotę szczerzyć się jak dzieciak. – To co, ja biorę miotłę, a ty ścierkę? – Zatarła ręce, jakby faktycznie rwała się do roboty.
– Jasne, a potem cię nakarmię.
Podszedł o krok i oparł się biodrem o bar tuż obok niej. Chciał jej podziękować za to, co zrobiła, nawet jeśli to było bezdennie głupie. Nie spodziewał się, że ktoś będzie się o niego troszczył na tyle, by samemu się narażać. Noże Bragi zraniłyby go, ale uleczyłby się błyskawicznie. Lecz gdyby coś stało się tej małej, byłoby mu naprawdę źle na duszy. Słowa nie chciały mu jednak przejść przez gardło.
Uniósł jej dłoń i ustawił palce we wzór zaklęcia lewitacji.
– Lata – powiedział. Przesunął palec serdeczny we wzór, którego chciała użyć wobec Bragi. – Płonie – dodał.
Przez chwilę spoglądała na swoje palce. Zaczerwieniła się, kiedy dotarło do niej, w czym rzecz.
– Cholerka, na sprzątanie po tym zaklęciu nie wystarczyłby mop.
Uśmiechnął się i nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, by ukrywać zęby, ostre jak u drapieżnej rybki.