Rosarium - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 października 2025
Rosarium - ebook
Opowieść, która wyrasta z ziemi
W cieniu puszczy, za murami klasztoru i w szklarni pełnej snów kiełkują losy trzech kobiet: dziewczyny zrośniętej z ziemią, botaniczki tropiącej kwiat, którego nikt nie widział, oraz jej prawnuczki o wyjątkowych zdolnościach.
Baśniowa narracja odkrywa zmysłowe więzi między kolejnymi pokoleniami ludzi i roślin. Bohaterki powieści zgłębiają tajemnice własnej tożsamości i zmagają się z organicznymi przemianami. Łącząc różne światy, plany czasowe i przestrzenne, Charlotte Weitze proponuje wizję przyszłości, w której to nie człowiek odgrywa główną rolę. Przeniknięta realizmem magicznym i duchem posthumanizmu książka eksploruje możliwość powstania nowej formy życia, opartej na ścisłym związku człowieka z przyrodą. Urzeka przy tym połączeniem poetyckiego języka, naukowych dociekań oraz onirycznej aury.
Rosarium – niczym dzika róża z baśni dla dorosłych – oplata umysł czytelnika i zasiewa w nim ziarno niepokoju.
Fascynująca, wciągająca, baśniowa i miejscami mroczna to rzecz. Autorka prowadzi nas przez to, co organiczne, bliskie ciałom ludzkim i nie-ludzkim. A przy tym mamy wykład z botaniki, taki, którego można słuchać i słuchać. Wielość perspektyw, czasów i miejsc sprawia, że powieść - jak roślina pnąca - wzrasta, oplata nas, czytające i czytających. Niech was oplecie.
Łukasz Chmara, @talkincloud
W cieniu puszczy, za murami klasztoru i w szklarni pełnej snów kiełkują losy trzech kobiet: dziewczyny zrośniętej z ziemią, botaniczki tropiącej kwiat, którego nikt nie widział, oraz jej prawnuczki o wyjątkowych zdolnościach.
Baśniowa narracja odkrywa zmysłowe więzi między kolejnymi pokoleniami ludzi i roślin. Bohaterki powieści zgłębiają tajemnice własnej tożsamości i zmagają się z organicznymi przemianami. Łącząc różne światy, plany czasowe i przestrzenne, Charlotte Weitze proponuje wizję przyszłości, w której to nie człowiek odgrywa główną rolę. Przeniknięta realizmem magicznym i duchem posthumanizmu książka eksploruje możliwość powstania nowej formy życia, opartej na ścisłym związku człowieka z przyrodą. Urzeka przy tym połączeniem poetyckiego języka, naukowych dociekań oraz onirycznej aury.
Rosarium – niczym dzika róża z baśni dla dorosłych – oplata umysł czytelnika i zasiewa w nim ziarno niepokoju.
Fascynująca, wciągająca, baśniowa i miejscami mroczna to rzecz. Autorka prowadzi nas przez to, co organiczne, bliskie ciałom ludzkim i nie-ludzkim. A przy tym mamy wykład z botaniki, taki, którego można słuchać i słuchać. Wielość perspektyw, czasów i miejsc sprawia, że powieść - jak roślina pnąca - wzrasta, oplata nas, czytające i czytających. Niech was oplecie.
Małgorzata Lebda, pisarka, poetka
Czytałem jak zahipnotyzowany. To powieść zawieszona między snem a rzeczywistością — piękna, dzika, brutalna. Autorka zaprasza nas do świata, w którym narracja pulsuje w rytmie lasu, a tajemnice ukryte pod skórą bohaterek domagają się ujawnienia. Dajcie się porwać tej sensualnej opowieści o przemianie, transgresji i jedności z naturą.Łukasz Chmara, @talkincloud
Charlotte Weitze - duńska pisarka i felietonistka. Absolwentka folklorystyki na Uniwersytecie Kopenhaskim. Zadebiutowała w 1996 roku zbiorem opowiadań Skiftning, za który otrzymała nagrodę Bogforums Debutantpris. Tworzy w nurcie realizmu magicznego.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-233-7709-2 |
| Rozmiar pliku: | 820 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mama i tata pochylili się nad nami. Oczy brata były przepastnie księżycowoblade. W nocy skotłowaliśmy kołdrę w rzeczny wir. Miękka skóra brata była pode mną, przylegała do mojej skóry, i byliśmy niczym jakaś podwodna istota o czterech ramionach i czterech nogach.
Rodzice mieli na sobie ciepłe okrycia, zdarli z nas senną wodę. Mama wyciągnęła mnie z łóżka, tata zajął się bratem. Pomagali nam się ubrać: guziki spodni zapinało się szybko, sukienka została przewiązana paskiem. Zimowe palto, czapka, szalik i rękawice. Kozaki na nogi.
Ktoś zawołał po rosyjsku, głośno, i załomotał do drzwi sąsiadów.
Rodzice zaciągnęli nas do okna, tego wychodzącego na warzywnik i puszczę. Tata poodmykał haczyki i rozwarł to okno pchnięciem.
Puściłyśmy się z mamą biegiem za tatą i bratem, którzy popędzili pierwsi ku leśnej czeluści. Kiedy rozdeptywałyśmy ogołocony warzywnik, ujrzałam naszych wychudzonych sąsiadów zamarłych w bezruchu przed swoimi domami. Mężczyzn z dłońmi uniesionymi nad głowami i wzrokiem skierowanym w lufy karabinów żołnierzy. Kobiety leżące na ziemi z rozłożonymi nogami.
Jeden z żołnierzy był naszym sąsiadem z naprzeciwka, ten, który został najęty przez króla i znał las jak własną kieszeń. Wiedział, gdzie jest zwierzyna, i wymierzał kary kłusownikom. Nigdy wcześniej nie widziałam go w rosyjskim mundurze. Jego niebieskie oczy patrzyły prosto na mnie, gdy strzelił w naszą stronę i przy moim ramieniu świsnęła kula.
Mama przycisnęła mi dłoń do oczu i wszystko było czerwone, kiedy biegłyśmy dalej. Palce mamy czuć było oparami znad kotła z zupą zostawionego na piecu. Słyszałam wycie sąsiadki, wyzwiska rzucane przez jednego z żołnierzy, aż rozległy się uderzenia metalu o ciało i kości. Dłoń mamy przywarła jeszcze mocniej do mojej twarzy, moje nogi nieprzerwanie biegły przez ściernisko. Byłam niczym kura bez głowy.
– Szybciej! – krzyknął brat rozdygotanym głosem.
Tata syknął:
– Cicho!
Pod stopami szeleściły liście, trzaskały gałązki. Ostatni strzał. Wysoko lecąca kula zaświstała między konarami i została zatrzymana przez masyw pnia gdzieś w głębi lasu. Dłoń mamy przeskoczyła na moje włosy, przesunęła się w dół na usta i znowu w górę ku włosom. Na koniec zniknęła, a ja ujrzałam zieleń otaczającą nas niczym płonące światło. Najwyżej były sklepienia koron, pośrodku korowate siwe pnie, a na samym dole poduszki mchu. Puszcza zamknęła się wokół nas, ale myśmy się nie zatrzymywali. Tata z bratem nadal biegli na przedzie. Na polanach ich karki i dłonie jaśniały różowo niczym kwiaty kwitnących wiśni. W cieniu drzew znów stawały się szarozielone, pokolorowane blaskiem listowia.
Schylałyśmy się z mamą pod nisko zawieszonymi gałęziami. Ale jej głowa zalała się długimi pasmami czerwieni. Starałam się biec przed nią, żeby mieć pewność, że się nie zgubię. Mama kuśtykała, jakby miała drewnianą nogę.1
Jesienna ciemność nieba i ciemność poszycia napierały na nich z obu stron. Tata musiał wcześniej przygotować tę ucieczkę, bo pod koniec dnia zatrzymał się pod skupiskiem świerków, których spódnice dotykały ziemi. Rodzina, ciężko dysząc, osunęła się na gładkie brązowe igliwie. Wszyscy czworo ułożyli się na jednym pledzie i nakryli drugim, próbowali wzajemnie się ogrzać, zamknęli oczy. W prawej dłoni, jedynej kończynie sterczącej z tego rodzinnego kokonu, tata trzymał pistolet. Broń lśniła pod drzewami w słabym blasku księżyca, siostra przycisnęła się jeszcze mocniej do mamy, od której biła silna woń żelaza. Chciała wsunąć dłoń w jej dłoń, ale palce były zaciśnięte. Spróbowała więc przytknąć do nich nos. Może nadal pachniały zupą? Jednak mama tylko odsunęła ręce, zsiniałe od zima.
Siostra marzła. Dopiero teraz poczuła, że została draśnięta. Na jednym ramieniu wisiało grono zakrzepłej krwi i tkwiło szczypiąco na swoim miejscu, kiedy spróbowała je oderwać. Przycisnęła policzek do rany, oddechy rodziny się uspokoiły. Spali, podczas gdy ona się obwąchiwała. Rana, otwarte ciało, była niczym zupa pozostawiona na piecu: mocna, słodka i aromatyczna. Dzięki niej siostra czuła dziwną sytość.
W pierwszych dniach tata bał się rozpalać ognisko, chociaż miał ostrzałkę i żeliwny kociołek, które musiał tutaj ukryć jeszcze przed ucieczką. Ognisko było znakiem życia. To, co mogło uczynić ich kryjówkę domem, mogło również ją zdradzić.
Sowy pohukiwały, gdzieś parsknęła sarna, zaszczekał lis. Z każdej strony majaczyły cienie leśnej zwierzyny. Rodzina znała te wszystkie dźwięki i ruchy, mama i tata także dorastali obok puszczy otaczającej ich wieś. Ich przodkowie mieszkali wręcz w samym lesie i żywili się tym, co zdołali zebrać czy upolować. Teraz jednak między nimi a puszczą nie było już ściany domu z drewnianych bali. Duchy przodków, które żyły na wiejskim cmentarzysku, też nie mogły ich chronić.
Mama i tata trzęśli się przy najcichszym dźwięku. Drgania lęku były przekazywane bratu i siostrze, którzy nadstawiali uszu i zaczęli sypiać w krótkich cyklach, niczym młode zwierzęta nauczone tego od narodzin.
Żaden drapieżnik nie zbliżał się do ich pledów, nawet wtedy, gdy na chwilę zapadali w sen i smakowite kończyny na zmianę sterczały z kokonu.
Czemu wilki zostawiały ich w spokoju? Czyżby oczy ludzkiej rodziny były tak mocno zamknięte, że żadne zwierzę nie zdołało ich dojrzeć? Czy też od uciekinierów biła tak niemiła woń strachu, że żaden wilk nie miał chęci nawet na kęs? Czy łkanie matki przerażało nie tylko siostrę? A może zwierzęta potrafią być łaskawsze od ludzi?
W mgławej ciemności mijało ich kilka saren. Trzaski spod kopyt, szare parostki, powiew wydychanego powietrza. Tata mógłby łatwo ustrzelić jedną z nich. Brat wyturlał się spod pledu i chwycił za kopyto. Ale zwierzę kopnęło go w czoło i musiał puścić, gdy przestraszone stadko rzuciło się do ucieczki.
Nazajutrz brat był zagniewany. Potrzebowali przecież jedzenia, ale tata powiedział coś, o czym brat już wiedział: zwierzyna nie należy do nich. I gdyby przyłapano ich na strzelaniu, byliby już nie tylko zwykłymi uciekinierami przebywającymi w puszczy, do której nie mieli prawa wstępu, ale też kłusownikami. A kara za kłusownictwo była gorsza niż śmierć z głodu. Pistoletu taty z jedną kulą mogli użyć tylko w ostateczności. Odbijający się echem huk wystrzału zdradziłby, że ktoś kryje się w lesie. Sidła również zwróciłyby uwagę.
Musiały im wystarczyć proce lub własne dłonie. Ich używanie było mniej ryzykowne, choć tak samo zakazane. Nie powinni ruszać zwierzyny płowej, dzików, wilków, łosi, rysi ani niedźwiedzi. Były to trofea władcy.
– Jak można mówić, że posiada się drzewa? – sarkał brat. – Jak można mówić, że posiada się zwierzęta?
Tydzień po ucieczce, pierwszego ranka z białym piśnięciem mrozu, tata odważył się nazbierać hub, patyków i gałęzi. Rozpalił ognisko i przyniósł wodę z pobliskiego źródła. Kilka dni później siostrze pozwolono pójść tam razem z nim. Po kolejnych paru dniach wolno jej było samej chodzić do źródła. Mogła się teraz opłukać i zerwać z ramienia strup zakrzepłej krwi.
Czy sąsiad z naprzeciwka, ten myśliwy na usługach króla, a teraz zapewne cara, strzelał do nich, bo siostra go rozpoznała? Czy może celowo pozwolił im uciec? Dlatego, że chciał ocalić mamę?
Z ramienia sączyła się strużka krwi, która spływała po piersi i znikała w ciemności ubrania. Siostra znowu przemyła ranę i ją osuszyła, przykładając suchy mech. Zaczęła ssać skórę w tym miejscu, poczuła smak mięsa i przełknęła ślinę.
Listowie wkrótce pożółkło i zbrązowiało. Mama wciąż powłóczyła nogą i miała czerwień na sukience. Przestała się myć i materiał zesztywniał. Kiedy chodziła, chwytała się drzew, żeby nie upaść. Jej policzki były blade, mówiła szeptem i piła wodę, jakby chciała opróżnić całe źródło.
Tata i brat kłócili się ze sobą. Czasem brat gdzieś przepadał i wracał dopiero po zmroku. Zjawiał się nagle – niespokojna postać w żółtym świetle ogniska.
– To zabronione – powtarzał tata.2
Gdzieś pod drzewami pęka z trzaskiem gałązka. Siostra otwiera oczy, chociaż to bez znaczenia. Jest tak samo ciemno.
Chrapanie brata ustało. Ciało, które jest obudzone, zawsze ostrzega ciało śpiącego, jakby brat i siostra mieli wspólny krwiobieg. Czworo uszu nasłuchuje w ciemności, póki brat nie poklepie trzy razy dłoni siostry. To nic niebezpiecznego – uznaje i ponownie zasypia.
Siostra zamyka oczy, wstrząsa nią dreszcz. Czuje, że brat marznie. Jest głęboka noc. Siostra przyciska się plecami do jego brzucha i podciąga kolana pod klatkę piersiową. Pledy są nadal dość duże. Gdyby mogli się tutaj rozciągnąć, wełna wciąż zakrywałaby ich od stóp po szyję.
Znaleźli tę jamę w drzewie, jeszcze gdy towarzyszyli im rodzice. W pustym dębie było miejsce akurat dla dwojga dzieci i tata powiedział, że on i mama będą spali przy ognisku jak do tej pory. Mieli teraz skórę, którą zdarli z padłego łosia. Wystarczająco długą do nakrycia ich obojga.
Sowę przegnali kamieniem. Wiewiórka wszczęła bunt, ale została tak mocno ugodzona w głowę, że można ją było oskórować i zjeść. Żmija zapadła w sen zimowy i jej wiotkie ciało dało się unieść na patyku, a następnego ranka leżała w zaroślach martwa od mrozu. Owadów nigdy się nie pozbyli. Łaskoczą ich przez okrągły rok, ponieważ ciała brata i siostry grzeją drzewo od środka. Jest tutaj na przykład szczypawka, która właśnie w tej chwili wędruje siostrze po szyi. Ona strzepuje ją dłonią, z drzewa odrywa kawałek przegniłej twardzieli i rozkrusza między palcami. Zdaniem taty dąb może mieć ponad tysiąc lat.
Czy na wiosnę znowu pokryje się listowiem? Zeszłej wiosny jego liście były jak pomarszczone mysze uszka, zupełnie nie takie, jakie powinny być – wielkie jak dziecięce dłonie.
Siostra przewraca się na drugi bok, co budzi całą armię stonóg, które natychmiast rozpoczynają marsz po twarzy brata. On wciąga nosem trzech żołnierzy i wykasłuje ich ustami. Chrapanie trwa dalej, teraz przy jej ramieniu.
Od brata czuć mięsem z sierścią, gorzkim jak u drapieżników. Siostrę pewnie czuć tylko raną na ramieniu, która wciąż nie chce się goić.
Kiedy przyjdzie wiosna, znowu będą mogli się kąpać. Jeśli zrobiliby to teraz, nigdy by się nie rozgrzali.
Woda źródlana była kiedyś parą w niebie, która opadła ciepłym deszczem na najwyższe liście drzew. Krople wydzwaniały ku dołowi, piętro za piętrem, aż do samego poszycia. Tutaj przesiąkały między igliwiem, korzeniami, ziemią i żwirem do podziemnych rzek.
Z głębi gardła brata wydobywa się dźwięk. Przypomina trochę ryk nawołującego jelenia. Nogi brata mkną przez sen, chłopak unosi dłoń i bełkocze „pif”.
Siostra kładzie palce na jego wargach, przenosi pistolet na swoją stronę. Potem znów obraca się plecami do jego brzucha i przyciska tył głowy do jego ust. Brat mruczy coś swoim nowym głosem. Tym dorosłym, przypominającym głos taty.Zegar w pokoju tykał, zasłona była zaciągnięta. Leżeliśmy z bratem w alkowie aż do końca poobiedniej drzemki.
Potem wyszliśmy na światło dzienne do ogródka, w którym pracowała mama. Wspięliśmy się na starą gruszę rosnącą przy drodze. Z jej czubka widzieliśmy wszystko, sami nie będąc widzianymi.
Były tam przedziałki, rozkloszowane sukienki, czubki butów i męskie łysiny. Patrzyliśmy z góry na mamę i sąsiada z naprzeciwka, królewskiego myśliwego, który przychodził pod nieobecność taty. Mama zwykle się wymawiała, miała coś do zrobienia w domu lub w ogrodzie. Zausznikowi króla nie spieszyło się jednak do ścigania zwierzyny ani kłusowników.
Brat strzelał, niemal bezdźwięcznie, z drewnianej strzelby do wszystkiego, co się ruszało w pobliżu drzewa. Ślina zwisała nitkami z jego ust. Kiedy grusza kołysała się na wietrze, trzymałam się mocno jej pnia.
Gdy w ogrodzie nie było już nikogo, schodziliśmy na ziemię. Brat ganiał wokół domu, strzelając na wszystkie strony. Ja szłam pobawić się z przyjaciółką o długich brązowych włosach i pięknych zielonych oczach. Siedziałyśmy na dworze. Z grubych letnich liści dębu szyłam ubranka dla lalek. Ona zamykała oczy i zwracała twarz ku słońcu.
Byliśmy chudzi jak szkielety na długo przed przybyciem rosyjskich żołdaków. Polska i Rosja prowadziły ze sobą wojnę: warzywnik, pole i obora zostały spustoszone przez naszych – polskich – żołnierzy, bo wojsko musiało przecież coś jeść.
Dwa dni przed naszą ucieczką jeden z sąsiadów zmarł z głodu i został pogrzebany obok dawnych grobów na skraju lasu. Tego samego wieczoru leżałam w alkowie i wyglądałam przez szparę między zasłonami. Mama wyszła po coś na dwór, tata siedział na jej krześle, lampa odbijała się podwójnie w szybie. Na stole leżał pistolet. Skóra na twarzy taty była napięta, kościste dłonie spoczywały obok broni. Oczy były dwoma świecącymi punktami.
Nagle tata wstał i otworzył drzwi. Do izby, słaniając się, weszła mama. Miała oczy jak spodki, a dół jej sukienki prawie cały zrobił się czerwony. W jednej ręce trzymała siekierę, a w drugiej wiadro, z którego wrzuciła coś z pluskiem do stojącego na piecu kociołka z zupą.
Tata chwycił mamę za ramiona, ale ona go odepchnęła, szepnęła, że ją nakryto. Szybko zdjęła sukienkę i umyła się nad miską. Po jej żółtawozielonych patykowatych nogach wciąż spływała krew. Była jasnoczerwona, rozcieńczona mydlinami. W alkowie rodziców mama powoli zawinęła się w kołdrę i zaciągnęła zasłonę.
Tata postał przez chwilę. Potem spakował coś z brzękiem do worka. Następnie podszedł do okna wychodzącego na warzywnik i puszczę. Słyszałam, jak się przez nie gramoli, chciałam go zawołać.
Następnego dnia mama przykuśtykała do kuchni i rozpaliła pod kotłem.
Tata zdążył już wrócić.
Bratu i mnie nalano zupy. Była aromatyczna i pożywna. Między okami tłuszczu pływały ciemne, zbite kawałki mięsa. Od dawna nie mieliśmy w ustach czegoś tak smakowitego. Mama i tata nie chcieli jeść. Powiedzieli, że wszystko jest dla nas, i tylko patrzyli, kiedy się posilaliśmy. Srebrzysty blask łyżek gasł wraz z każdym zanurzeniem. Łyżki znowu błyskały, kiedy wkładaliśmy je do ust i siorbaliśmy zupę.
Zawartość naszych misek raz po raz znikała. Nie mogliśmy się nasycić. Na koniec mama powiedziała, że musimy coś zostawić na następny dzień.3
Siostra kłuje brata palcem. Jeśli sama ma zażyć trochę snu przed nastaniem ranka, to już najwyższy czas.
Brat nie reaguje. Siostra dźga go mocniej, lecz jest zimny jak kamień.
– Bracie – mówi głośno, chociaż powinni rozmawiać szeptem.
Dotyka jego zapadniętej twarzy i nie wyczuwa oddechu. Chwyta za kościsty nadgarstek – nie czuje pulsu. Przykłada ucho do szpiczastej klatki piersiowej, wygładza małe, kręcone włoski. Słychać bicie, ale co, jeśli to tylko echo jej własnego kołaczącego serca?
– Bracie!
Próbuje oddychać spokojnie, długo czeka z uchem między jego sutkami.
Jest uderzenie! I jeszcze jedno!
Obojgu wraca oddech. Siostra opada na plecy. Jak można być tak głupią i tak przestraszoną? Może brat miał szczęście zapaść w głęboki sen, który tak rzadko się zdarza, pogrążyć się w czarnym zapomnieniu.
Siostra składa pocałunek na jego policzku, a kiedy brat z chrapnięciem wciąga powietrze, ona mu szepcze, że może sobie spać, ile tylko chce.4
Gdyby puszcza nie była lasem łowieckim, zostałaby wycięta wiele lat temu. Królowe, książęta, carowie i inni władcy potrzebują drewna, opału i pól pod uprawy. Tak samo jak ich poddani.
Puszcza została jednak lasem łowieckim, bo obszar jest tak podmokły, że trudno wywozić z niego wielkie kłody. Konie, drewno i ludzie utknęliby w błocie.
Podmokły grunt chroni przed większymi pożarami.
Po tym, jak sąsiedzi rodziny zostali zastrzeleni albo wywiezieni, tutejsza uboga rosyjskojęzyczna ludność leśna z pewnością pozajmowała ich domy. Dawna granica między Polską a Rosją przebiegała tuż przy wiosce.
Odkąd brat i siostra uciekli do puszczy, nie słyszeli więcej wystrzałów. Nie słyszeli maszerujących żołnierzy. Myśliwych też tutaj nie było. Na całym terenie najwyraźniej panował pokój.
– Władca jest tłusty – powiadał tata.
Zwykł nazywać ich króla, tego polskiego, „władcą”.
Nikt poza rodziną władcy, zaproszonymi gośćmi i najętymi myśliwymi nie mógł przebywać w puszczy. Kłusownikom wydłubywano oczy, łamano im kość za kością, a na koniec rozstrzeliwano ich albo wieszano. W rodzinnej wiosce siostry i brata amputowało się psom lewą tylną łapę, żeby nie płoszyły zwierzyny. Mieszkańcom wsi nie wolno było przepędzać z pól leśnych zwierząt, chociaż zjadały im plony. Nie wolno im też było stawiać ogrodzeń, bo jelenie mogły się na nie nadziać podczas prób przeskoczenia. Zimą mieli obowiązek wykładać w lesie siano, żeby zwierzyna nie padła z głodu.
Chociaż nad puszczą panuje teraz rosyjski car, a nie polski król, tutejszych z pewnością obowiązują te same przepisy. W tej kwestii nie ma większego znaczenia, kto rządzi.
Nadal więc istnieją przepisy dotyczące przygotowania przez miejscowych lasu do nadchodzącego polowania. Drzewa przewrócone w poprzek dróg i ścieżek łowieckich muszą zostać usunięte. Łowczy w zielonych liberiach przeczesują puszczę, żeby poznać siedliska dorodnej zwierzyny. Odbywa się to pod przewodnictwem tutejszego myśliwego. Władca zawsze ma we wsi swojego zausznika.
Tata miał kuzyna, który mieszkał w jednej z chałup wzdłuż Traktu Królewskiego prowadzącego do puszczy. Tego, który pewnie teraz nazywa się Traktem Carskim. Pewnego dnia, gdy władca, czyli polski król, zarządził polowanie i teren został przygotowany przez tutejszych, tata wybrał się do kuzyna w odwiedziny. Pomyśleć tylko, co by było, gdyby ten potężny człowiek zatrzymał się właśnie przy jego obejściu! Powiadano, że władca gustuje w chłopskim piwie i prostym jadle. Dlatego wszystkim mieszkającym wzdłuż Traktu Królewskiego nakazano oświetlić obejścia i mieć w pogotowiu ciepły posiłek.
Tata czekał na króla wraz z wujenką, wujem, kuzynem i ich głucho-ślepą babką. Odzież została wyprana, stół wyszorowany, gliniana polepa posypana piaskiem, a obok pieca ułożono dodatkowy opał. Zawieszona nad drzwiami lampa skrzypiała na wietrze.
W jednej chwili cała rodzina zerwała się na nogi. Zagrały rogi myśliwskie, nadjechały ciężkie wozy konne. Krzyk, prr! Wszyscy spojrzeli ku małej mętnej szybie.
Najpierw do domu wstąpili dwaj łowczy i kilku służących w czerwonych liberiach. Ustawili się wzdłuż pobielonych wapnem ścian. Następnie ubrany na błękitno sługa otworzył drzwi i wniósł ciemną szkatułę z rzeźbionymi rozetami. Została postawiona na końcu stołu.
Władca musiał się pochylić, by zmieścić się w drzwiach.
W szkatule leżały złote sztućce. A poza tym dwa talerze, głęboki i płaski, o brzegach przypominających koronki.
Wujenka nakładała strawę drżącymi rękami. Władca spoczywał ciężko pod swoim kożuchem z żubra. Włoski futra stroszyły się wraz z tym, co pojawiało się na stole: kasza, chleb, kapusta i zupa warzywna. Władca, rzecz jasna, celował widelcem w mięso. Parsknął, zapewne myśląc o jeleniu, niedźwiedziu, żubrze, dziku albo łosiu. Wuj zamierzał się wytłumaczyć, ale tylko na powrót zamknął usta i władca na krótką chwilę poczerwieniał.
Następnie wepchnął to wszystko w siebie. Policzki unosiły się i opadały, oczy wychodziły na wierzch, aż wreszcie król odsunął krzesło, wstał, położył na stole złotą monetę i dał tacie znak, żeby z nim poszedł.
Tata przytrzymał na wietrze białego konia, żeby władca się na niego wspiął. Brzuch zwierzęcia był na wysokości jego nosa, tak to zapamiętał. Król celowo upuścił na ziemię złotą monetę, po czym mlasnął i gromada zesztywniałych z zimna łowców i służących pociągnęła wśród skrzypienia śniegu ku pałacowi myśliwskiemu.
Tata podniósł monetę, nadal ciepłą. Wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swojej kapoty, żeby nigdy nie wystygła.
Czuł pokusę za każdym razem, kiedy udawał się z ojcem na targ. Kiedy rodzina głodowała na przednówku, zanim rośliny wypuściły liście, i kiedy byli bliscy zarżnięcia krowy, tata obracał w palcach swój złoty krążek. Tak jak wtedy, gdy młodszy brat taty śmiertelnie zachorował i potrzebował lekarza. Ale dopiero gdy tata poznał mamę, zrozumiał, do czego moneta była przeznaczona. Mama była dla niego właściwie zbyt piękna. Oglądali się za nią wszyscy chłopcy we wsi. Dzięki złotu tata mógł nosić głowę wysoko, a mama nagle chciała splatać z nim trawę i palce na brzegu rowu, jeść poziomki na miedzy, zbierać grzyby przy karczach i obracać czarne jagody na języku.
Tata kazał więc przetopić monetę na dwa cienkie złote pierścionki. Każdy z nich miał białe oczko z kwarcu pochodzącego z pomarszczonych gór gdzieś na południu.
I tak tata pojął mamę za żonę.
Siostra ma teraz pierścionek taty. Wisi na jej szyi na cienkim sznurku z plecionej kory. Jej palce są zbyt kościste, żeby się z nich nie zsuwał.5
Tamta zima nastąpiła po suchym lecie. Jesienny deszcz spadł późno, drzewa zaczęły już zrzucać liście. Ulewa ciągnęła się w nieskończoność. Rodzina była przemoczona, marzła i głodowała bardziej niż kiedykolwiek.
Siostra przycisnęła nos do rany, trochę to pomogło, ale nie wystarczało. Rodzice szeptali przy ognisku o odważeniu się i niezwracaniu uwagi. Mama była blada jak kość. Wstawała tylko, kiedy musiała pójść za drzewo.
Pewnego ranka bratu i siostrze powiedziano, że mają zostać wewnątrz dębu.
– Macie tylko oddychać, i nic poza tym. Oszczędzajcie siły. Czekajcie tutaj, braciszku i siostrzyczko.
Tata okrył dzieci wszystkimi skórami i pledami, ucałował je i zawiesił na szyi siostry sznurek ze swoim pierścionkiem.
Oczy mamy nie patrzyły w ich stronę. Swój pierścionek jak zawsze miała na szyi.
Tata postawił im w nogach dwie drewniane miski z wodą i położył między nimi ostrzałkę. Pistolet razem z kulą zostawił obok siostry.
Brat płakał ochryple, kiedy tata jeszcze raz ich ucałował, zanim odszedł, niosąc mamę na rękach.
Dzieci leżały nieruchomo, podczas gdy dąb ociupinę urósł. Oddychały coraz rzadziej. Przerwy pomiędzy jednym a drugim uderzeniem ich serc były bardzo długie.
Siostra śniła najpierw na zielono. Była to historia, którą tacie opowiedział jego tata, który usłyszał ją od swojego taty. O tym, że ich przodkowie należeli do ludu zamieszkującego puszczę, wiedzieli o niej wszystko i nigdy nie odwiedzali innych miejsc.
Siostra zapadła się w czerń. Korzenie dębu, mimo sędziwego wieku, zapuszczały się coraz głębiej w ziemię, korowate cielsko się prężyło. Dźwięki lasu słabły, lecz owady nadal ssały krew obojga dzieci, aż pamięć brata i siostry o ich prawdziwych imionach zniknęła wraz z imionami rodziców i wszystkich tych, którzy kiedyś zamieszkiwali w wiosce.6
Mogło upłynąć tysiąc lat i coś musiało się w bracie odwrócić, bo któregoś ranka nagle wybudził się i usiadł. Siostra uchyliła powieki. Światło na zewnątrz było przeszywająco białe. Brat siedział przygarbiony i przez otwór w pniu spoglądał na zimowy krajobraz.
– Mieliśmy leżeć – upomniała go szeptem.
Odwrócił się skrzypiąco i przesłał jej pocałunek w powietrzu. Siostra ścisnęła pistolet. Przez brzozowy zagajnik rosnący na prawo od miejsca po ognisku przechodziło stado łani.
Ale brat nie był w stanie obezwładnić jelenia. Ani wyszarpać pistoletu z zaciśniętych dłoni siostry.
Obudziła się, kiedy brat rozdmuchiwał żar. Obudziła się ponownie, gdy włożył jej do ust biały kawałek ryby.
W kolejnych dniach złapał dwie ryby, potem cztery, potem osiem. W bracie znowu tętniła krew. Powiedział, że zajmie się polowaniem na ptaki i małe gryzonie. Tym, czego tata zaniechał z wyczerpania.
Wczoraj brat trafił z procy borsuka. Upiekł mięso na ciemnobrązowo, przeżuł kawałek i spróbował nakarmić nim siostrę. Swoje kawałki łykał wpół surowe, zabarwił sobie usta na czerwono, wyprostował plecy.
Brat został przy ognisku i dłubał w zębach okorowaną brzozową witką, aż pozbył się wszystkich włókien mięsa. Jego oczy wślepiały się jak ogień w ogień.7
Na stronę siostry w dębowej jamie pada plama słońca. Siostra się odwraca, wyciąga rękę ku bratu, ale on zniknął.
Unosi się: brata nie ma przy ognisku, jednak ognisko dymi.
Nocny szron stopniał, zostawiając po sobie czarne błoto. Siostra odtwarza sygnał: dwa krucze krzyki, krótki i długi.
Żadnej odpowiedzi.
Gdzie jest pistolet? Pistolet też zniknął.
Siostra bierze głęboki wdech, muska nosem ranę, wydostaje się na zewnątrz i pierwszy raz od odejścia mamy i taty staje na dwóch nogach.
Las pachnie brązowo, słońce grzeje. Liście nadal kryją się pod łuskami pąkowymi, ale chłoną światło z nieba. Siostra podchodzi do krzaków leszczyny. Jest ich pięć i rosną w jednym skupisku. Może wykiełkowały z orzechów zgromadzonych, a później zapomnianych przez jakąś mysz. Siostra wkłada do ust pąk i gryzie, aż ślina zaczyna się pienić. Pąk smakuje zielono.
Trzeba jeść zielone, bo inaczej wypadają zęby, a później się umiera. Mama zawsze tak mówiła.
Do butów siostry przywierają placki błota. Stare jesienne liście nie chcą się odkleić. Błękit rozpłynął się w jesieni, zostały żółć i brąz. W ten sposób drzewa zamknęły swoje oczy. Robaki i larwy zżerają liście, po czym wydalają kupy o tej samej barwie.
Czy brat tak po prostu sobie poszedł, nie budząc jej? Albo się pożegnał, a ona odpowiedziała mu przez sen? Może mu się wydawało, że słyszała, co do niej mówił?
*
Między dwoma kamieniami bije źródło. Przestało parować, ale wciąż brzmi jak wiatr tarmoszący wierzchołki drzew.
Siostra przysiada między wiosennymi pędami skrzypu. Nabiera wody do drewnianej miski nad piaszczystym, bulgoczącym dnem. Woda smakuje trochę świerkiem, chlupocze w żołądku, źródlane zimno szczypie.
Siostra wstaje, już mniej zamroczona. Miażdży zębami kolejne pąki, przeżuwa i przeżuwa. Burczy jej w brzuchu, szuka więcej zielonego. Tam, gdzie wcześniej posilały się jelenie, pąki smakują gorzko i siostra trzyma się od nich z daleka. Drzewa wyczuły kwaśną ślinę zwierząt i stały się nieapetyczne.
Zawsze znajdą się wiecznie zielone liście, twarde jak skóra, a także kłujące igły świerków. Ale od nich psuje się żołądek. Siostra zdziera korę z młodych drzew, tylko tyle, żeby nikt nie pomyślał, że w lesie przebywają ludzie. Zjada jasną warstwę wewnętrzną. Pod sosną znajduje szyszki, ale wszystkie nasiona zostały wydłubane. Spomiędzy suchych gałęzi na polanie sterczy kilka pokrzyw. Siostra pozbywa się jadu, rozcierając palcami liście przez rąbek bluzki, i wkłada je do ust. U stóp jednego z głazów rosną dwa miodowosłodkie fiołki, a o tam jest rumian.
Siostra odrywa mech i ostrożnie zjada trochę zielonego z samego wierzchu. Niektóre rośliny da się spożywać w małych ilościach, ale jeśli zje się ich za dużo, mogą się okazać trujące. Rób tak jak zwierzęta, mawiała mama. Posmakuj i zaczekaj, co powie ci brzuch. Wybieraj najrozmaitsze gatunki i nigdy nie jedz tego samego przez dłuższy czas. Trucizna jest we wszystkim.
Łakome zwierzęta prędko umierają. Młode i głupie muszą uczyć się od starych. Młode, które żyje samo, może zginąć z powodu naiwnej ciekawości.
Z powrotem u źródła, w nieruchomej wodzie przy brzegu siostra przygląda się swojej twarzy. Rozwidlone włosy są dwiema gałęziami, oczodoły to sęki, nos i skóra mają szarawy kolor. Wargi wyginają się w górę i znowu opadają, kiedy próbuje się uśmiechać.
Siostra mąci swoje odbicie, myje się pod pachami. Zadziera sukienkę i opłukuje krocze. Nie pomija też rany na ramieniu, która znowu krwawi. Siostra zlizuje krew i ją połyka.
Obok gałązkowego śladu zostawionego przez średniej wielkości ptaka widać ślad małego jelenia odciśnięty głęboko w miękkiej glinie źródlanego brzegu. Siostra czuje na sobie czyiś wzrok. Ciało drętwieje, ale nozdrza wibrują.
Nie jest to drapieżnik. Od stworzenia, które ją obserwuje, bije woń roślinnej materii rozłożonej w żołądku, strawionej w jelitach i ulatniającej się między włoskami porastającymi skórę.
Człowiek? Mama, tata, myśliwy? Brat? Nie, on jadł wczoraj borsuka.
Siostra wolno unosi głowę i spogląda prosto w parę brązowych oczu. Niewielka łania przeżuwa szybko, strzygąc uszami. Kiwa głową w stronę wody, jakby czekała na swoją kolej, żeby się napić. Jakby wyczuwała, że siostra nie ma żadnej broni.
Jej brzuch jest napęczniały, życie pod skórą nie jest już uśpione. Wzrasta wiosennie na potęgę.
Kliknięcie, strzał. Siostra i łania wzdrygają się, ale to łania osuwa się na ziemię.
Siostra płacze przestraszona, kiedy z zarośli wyskakuje brat i wbija nóż między żebra łani, prosto w jej serce. Potem obejmuje siostrę, a z gardzieli zwierzęcia płynie krew.
– Wiesz, że to zakazane!
Brat zostawia czerwone ślady na ubraniu siostry. Obwiązuje łanię sznurem, zapiera się nogami, próbuje ciągnąć.
Siostra dyszy ze złości przez całą krótką drogę powrotną do obozowiska. Pomaga jednak bratu dźwigać zwierzynę. Głowa łani majta się na boki.
Wyczerpana, czując mdłości, którym towarzyszy trzęsawka, i z zatkanym nosem, siostra pomaga bratu przy krwawej robocie. Kiedy brat rozcina brzuch, z sutków pryska na niego mleko. Ociera sobie oczy. W macicy jest jeden płód. Przypomina larwę w kokonie.
Siostra ze złością gotuje wodę na najtwardsze partie mięsa. Dokłada opału, żeby mogli upiec je do miękkości.
Brat mówi i mówi. O tym, jak czatował w zaroślach. Że zdrętwiały mu nogi, ale krew znowu do nich napłynęła w chwili, gdy napiął kurek. I jak dobrze, że siostra była przy źródle. Dzięki temu łania skierowała uwagę na nią i w ogóle go nie dostrzegła.
Potrząsa przekrzywioną głową, naśladuje śmiertelne drgawki zwierzęcia, jego znieruchomiałe oczy i coraz wolniejsze kłapanie zębami.
Usuwa błonę płodową, uśmiecha się czule i opieka nad ogniskiem malutkiego cielaka dla siostry.
– Rozum ci odjęło!
Brat z dumą maże sobie na czole czerwoną plamę i zaczyna oskórowywać łanię. Dobrze sobie radzi, także z trudniejszymi okolicami warg. Na koniec tylne nogi wraz z udźcami zostają odcięte i podwieszone wysoko na wiązie. Dołącza do nich tusza niczym rozwinięty liść o wyraźnych żyłkach.
Siostra zbiera resztki kości i wyrzuca je daleko od obozowiska. Pistolet ukrywa pod kamieniem.
Siostra nie chce mięsa. Mimo to brat próbuje ją karmić małymi kawałkami serca. Ona odwraca głowę, ale czuje zapach i słyszy swój burczący brzuch. W końcu odgryza kęs, przeżuwa w nieskończoność. Potem bierze do ust kolejny kawałek, trafia zębami na ołowianą kulę i wypluwa ją daleko w las, podczas gdy brat układa nad ogniskiem więcej mięsa. Ma rozpalone poliki, oczy mu błyszczą.
– Tylko nie za wiele naraz – mówi, udając głos rodzica. – Jeśli się głodowało, trzeba uważać, żeby się nie przejeść.
Brat grzebie w kieszeni i ciska w ogień białożółty proszek, który wybucha wielkim płomieniem. Siostra mruga, wyrywa jej się „och”. Tata pokazał im kiedyś, co potrafią zarodniki widłaka – długiej rośliny o płożących się pędach, podobnej do bażyny. Zarodnie jej cienkich, walcowatych kłosów zawierają wybuchowy proszek taty.
Gwiazdy drepczą w studziennym kręgu nad głowami rodzeństwa. Siostra dokłada polan, blask ognia sprawia, że punkty na niebie znikają, pierś się rozgrzewa, twarz gotuje. Tylko plecy pozostają zimne.
– Brakuje mi ich.
Brat odcina ostatnią polędwicę i piecze ją nad ogniskiem. Krople krwi kapią z sykiem na płomienie.
– Teraz nigdy nie odważę się zasnąć!
– Za chwilę obydwoje będziemy spali.
– Strzeliłeś!
– Nigdy nie spotkaliśmy tutaj człowieka, ale codziennie cierpieliśmy głód. Nie ma tu nikogo, kto by coś słyszał, i pewnego dnia upoluję żubra.
Ich ciała pod pledami i skórami. Brat całuje siostrę po twarzy. Kocha ją, mówi, ponad wszystko na świecie.
– Nikogo innego tutaj nie ma.
– Siostrzyczko…
Oddech brata jest mięsem, upieczonym i przeżutym. W jego brzuchu skrzypi, w brzuchu siostry bulgocze. Siostra przyciska twarz do piersi brata i obejmuje go, najmocniej jak potrafi.
– Nigdy więcej tego nie rób.
– Mama i tata byli zbyt ostrożni. Dlatego tak się to skończyło.
– Kto powiedział, że oni nie żyją?
Uderza go po ustach i płacze, ale on trzyma ją mocno i mówi, że gdyby byli drzewami, zrośliby się ze sobą, właśnie teraz. Kiedy ją całuje, siostra przełyka łzy i odwzajemnia pocałunek. On wsuwa dłonie pod jej sweter, ona wtyka palce pod jego sweter. Jest pewna stara tradycja. Ta, że nigdy nie poślubia się kogoś z innego ludu.
Kiedy brat śpi, siostra wymyka się na zewnątrz i wymiotuje. Mięso wychodzi z niej podłużną kiełbasą, siostra posyła ją kopniakiem między drzewa. Chociaż w brzuchu czuje pustkę, odrobina strawy zdążyła dotrzeć do jelit. Przeniknęła do krwi i osadza się warstwą ciała na piersiach i biodrach.
Siostra kładzie się z powrotem w dębie. Znowu oplatają ją ramiona brata. Czuje słodką, wyrazistą woń. Czy to jej rana? Nie, woń dochodzi z zewnątrz. Może to reszta mięsa łani? Nie, to musi być coś innego. Siostra z uśmiechem zamyka oczy, składa dłonie na brzuchu i zapada w sen.8
W górę, po pniach, ponad koronami drzew, z puszczy, przez pola i wioski. Dalej, rzekami aż do mokradeł, na których leży to wielkie miasto. Tam pośrodku równo wytyczonych ulic znajduje się pałac, a w jego północnym skrzydle syn rosyjskiego cara zrywa się nagle ze snu.
Księżyc wpatruje się w niego bladym i długim spojrzeniem. Jego zimne białe światło pada na łoże z baldachimem, pada na marszczenia i zagięcia pościeli.
Czy to tylko zegar bił na wieży? Zmiana warty, a może…?
Ostrożnie siada na łóżku. Róża zgubiła ostatni, mały płatek. Lekko wygięty kołysze się na stole przy wykuszu. W świetle dnia róża była ciemnoczerwona, w blasku księżyca jest szara. Jej gałązki pokazują zarówno na wschód, jak i zachód, ku niemu i ku niej, ku maleństwu i ku drzwiom. Wyciągają się w stronę okna, lampy i sufitu.
Czy ona w ogóle rejestruje jego obecność? Przecież do niej przemawia, podlewa ją i nawozi. Wczoraj nawet na nią krzyknął, zerwał jej jeden liść, podarł go i rzucił na podłogę. Małżonka weszła i spytała go, co robi. Rozpłakał się wtedy i przeprosinom nie było końca. Kobieta pokręciła głową i wróciła do swojego pokoju.
Palce jeszcze go swędzą, sok róży ma silne działanie. Zegar na wieży pokazuje za dwadzieścia czwartą.
Małżonka leży na plecach, ma otwarte usta i chrapie. On lekko ją trąca, może zdoła sprawić, że przekręci się na bok? Ale jej wyciągnięte ciało jest jak głaz.
Otula ją kołdrą, przez co wygląda nieomal jak mumia. Jednak w szczelinach między powiekami źrenice poruszają się w tę i we w tę. Oddech przez chwilę się rwie, czerwone wargi zaokrąglają się jakby do krzyku. Potem twarz się odpręża i małżonka znowu oddycha, jakby z ulgą.
Carski syn wychodzi się wysikać, po czym ostrożnie siada z powrotem na łóżku.
Śnił mu się jakiś las. Strzał i jeleń, łania, która padła na runo. Z jej gardzieli płynęła krew i wsiąkała w ziemię.
Powinni stąd wyjechać. On i małżonka z maleństwem w brzuchu. Na ulicach zasłabło dwoje ludzi, nazajutrz byli już martwi. Zdaniem lekarza epidemia zjadliwej grypy dotarła do miasta.
Jeśli będą czekali zbyt długo, podróż może być dla małżonki zbyt karkołomna. Wczoraj, tutaj, w łóżku, mówiła o wyjeździe nad morze, jednak teraz przychodzi mu na myśl, że przecież mogą pojechać do puszczy. Jeśli zabiorą ze sobą lekarza, mogą tam zostać na dłużej. Ona tam urodzi, a do miasta powrócą, gdy zagrożenie minie.
Ani on, ani jego ojciec jeszcze tam nie byli. Przed kilkoma laty puszcza została odbita z rąk Polaków wraz z innymi ziemiami należącymi kiedyś do jego pradziadka. Jego ojciec, car, objeżdża właśnie całe cesarstwo, żeby utrzymać je w ryzach.
Od epoki lodowcowej puszcza pozostaje prawie nietknięta. Drzewa w dziewiczych lasach są wytrzymalsze. Warstwa glebowa jest bogata w minerały, korzenie pobierają najlepszą wodę gruntową. W takim środowisku zwierzęta także rosną większe, są zdrowsze i mniej płochliwe.
Carski syn mógłby tam zdobyć wiele trofeów, chociaż do tej pory niczego nie upolował. Próbował tylko strzelać w parku do mechanicznych ruchomych drewnianych figur zwierzyny. Wtedy jeszcze żyli jego bracia. Oni w tym brylowali, podczas gdy on sam kiepsko trafiał do celu. A przecież przyszły władca powinien coś takiego umieć, bo polowanie jest przygotowaniem do wojny. Carski syn czytał dzienniki łowieckie swojego dziadka i pradziadka. O dramatycznej pogoni na końskim grzbiecie, o niedźwiedziach i jeleniach przechodzących do kontrataku. O trofeach, na które zasadzano się przez wiele tygodni. Widział wykazy liczonej w setkach sztuk zwierzyny upolowanej jednego dnia. Zestawienia podające czas trwania gonitwy za każdym zwierzęciem.
Carski syn próbuje wymazać z pamięci widok krwi zastrzelonej łani. We śnie czuł też woń, ciężką i słodkawą. Nie wspominał o tym nikomu, ale kiedyś, gdy zostanie carem, zamierza utworzyć w puszczy rezerwat przyrody i wyłączyć spod upraw otaczające ją pola, żeby jeszcze bardziej się rozrosła.
Ptactwo rozniesie na pola pierwsze nasiona, które spadną na ziemię wraz z jego odchodami. Inne nasiona trafią tam przyczepione do sierści ssaków.
Jarzębiny i brzozy, pionierskie drzewa, będą pierwszymi, które utworzą zarośla. Pod nimi wyrosną małe dęby. Dęby są niezwykle cierpliwe – czekają w cieniu, skrycie pobierając substancje odżywcze. Po trzystu latach, kiedy do brzóz i jarzębin dostaną się żyjątka i wydrążą je od wewnątrz, a grzyby pokryją korę jak wrzody, kiedy dzięcioły ostrymi jak igły dziobami przebiją się aż do rdzeni, tak że te stare, pionierskie drzewa prawie nie będą miały sił, by rozwinąć liście, zostaną powalone przez zimowe wichury, a tam, gdzie rosły, powstaną polany.
Dęby, wcześniej przypominające karły, zaczną wzrastać i szybko przerosną jakiekolwiek carskie dziecko. W ciągu kolejnych paruset lat, chronione przez swoją trującą korę, osiągną niebotyczne rozmiary. Zrzucą żołędzie, aby rozniosły je wiewiórki i myszy, a te pochowają je w swoich spiżarniach tak sekretnych, że same zapomną, gdzie się znajdują.
Może się wydawać, że dębowe matki nie dbają o swoje dzieci, ale jako tajny dowód miłości przesyłają one maluchom za pośrednictwem korzeni podziemne substancje odżywcze. Dębowe matki zacieniają leśne poszycie, zmuszając dzieci do zdrowego, powolnego wzrostu, żeby wykształciły grubą korę, nim wyciągną się w górę.
Jednak pewnego dnia, jakieś czterysta lat później, w słabsze miejsca na dębach wgryzą się pierwsze larwy. Na przykład tam, gdzie wcześniej tkwił konar odłamany uderzeniem pioruna. Po larwach nadciągną różni padlinożercy: stonogi, szczypawki i grzyby.
Drzewne olbrzymy zaczną zapadać się w sobie. Pogryziona wilgotna tkanka rozsypie się jak czerwonobrązowe wymiociny. Dęby staną się w środku puste, umrą i przewrócą się na szczątki innych drzew. Na nowych polanach znowu będzie dość światła i miejsca dla brzóz oraz jarzębin: praprawnucząt pionierskich drzew, które niegdyś tutaj rosły. Po wielu stuleciach pionierskie drzewa ponownie obejmą rządy i będą ocieniać nowe pokolenie dębów. Później brzozy i jarzębiny padną na ziemię, a dębowe dzieci wzrosną. Do tego czasu upłynie jakieś tysiąc lat, a do władzy dojdzie praprawnuk carskiego syna w trzydziestym ósmym pokoleniu.
Dopiero wtedy ten nowy fragment lasu nareszcie można będzie nazwać puszczą. I w ciągu tego tysiąca lat, który upłynie, tylko rodzina carska i wybrani botanicy będą mieli prawo wstępu do kniei. Nie będzie wolno ściąć żadnego drzewa, oddać ani jednego strzału, bo ja tak postanowiłem, myśli carski syn i z powrotem kładzie się na łóżku.
W głębi puszczy znajduje się stary pałac myśliwski. Ojciec car powiedział, że mgliście przypomina sobie swój pobyt tam w dzieciństwie. Zapamiętał miedziany dach i jedwabne chińskie tapety z motywami łowieckimi w sypialniach. Są tam meble z rzadkich gatunków drewna, wypchane trofea myśliwskie w jadalni i sala z bursztynowymi mozaikami na ścianach i suficie. Podobno są tam też drzwi ukryte w boazerii, które prowadzą do sekretnych korytarzy i izb, oraz gabinet osobliwości z niezwykłymi eksponatami przyrodniczymi.
Carski syn powinien wkrótce posłać tam ludzi, żeby wszystko przygotowali na przybycie jego i małżonki. Może nakazać łowczym zająć się polowaniem, a sam w tym czasie zapuścić się w głąb puszczy i posiedzieć tam w samotności oparty o drzewo. Poczuje pod sobą poduszkę z mchu i, chociaż jest carskim synem, las nie będzie się na niego gapił. Marzanki wonne zapachną sianem, a w górę po pniu wespnie się żółty wiciokrzew. Carski syn zostanie tam tak długo, aż ujrzy, jak kielichy kwiatów otwierają się i zamykają – to, czego żadne ludzkie oko nie jest w stanie wyśledzić. Pałacowy ogrodnik powiedział, że ludzie musieliby tysiąckrotnie zwolnić, by dojrzeć ruch rośliny. Dlatego on zamierza siedzieć w puszczy tysiąckrotnie dłużej ktokolwiek inny.
Inaczej zmiany można zarejestrować tylko wtedy, jeśli bezpośrednio na kogoś oddziałują. Carski syn nie wyczuł zmysłami tego, co zaszło, dopóki maleńkie dziecko w brzuchu małżonki nie kopnęło pierwszy raz w spód jego dłoni.
Czas to coś osobliwego. Człowiek się cieszy, że może żyć przez osiemdziesiąt lat. Kamień może leżeć przez osiemdziesiąt lat i się nie zmienić. Ale gdyby obserwować go przez parę milionów lat, dojrzałoby się jego wietrzenie.
W te dni, których carski syn nie spędzi na obserwacji puszczy, zajmie się zrywaniem roślin każdego występującego tam gatunku. Zamierza je sprasować i stworzyć herbarium – największe, jakie widział świat.
O tak, powinien czuć się szczęśliwy z racji posiadania tego lasu. Ogrodnik też nie przestaje tego powtarzać. Gdyby spojrzeć na puszczę z wysokości balonu, przypominałaby mózg, twierdzi ogrodnik i ma na myśli, że las rzeczywiście jest swego rodzaju mózgiem.
Człowiek to ostatnie stworzenie, które pojawiło się na świecie, napisano tak nawet w Biblii. Rośliny istnieją znacznie dłużej, tak długo, że błędem byłoby nazywanie ich głupimi. Zwierzęta i ludzie mogą przetrwać tylko dzięki zjadaniu czegoś, co wcześniej żyło. Z roślinami jest inaczej. Potrafią w magiczny sposób zadowolić się dwutlenkiem węgla, wodą i odrobiną minerałów z ziemi. Co więcej, oddychają za dnia i nocą, prawie tak jak człowiek. Pobierają tlen przez aparaty szparkowe, które służą też do fotosyntezy, a tlen uwalnia energię z cukrów powstałych w jej wyniku. Nocą aparaty szparkowe się zamykają, żeby uniknąć utraty wody. Na szczęście korzenie też mogą oddychać i tak naprawdę to one wdychają najwięcej.
Ale żeby nazywać rośliny duchowymi, inteligentnymi czy wręcz strategicznie działającymi i przewidującymi istotami – do tego ogrodnik nie byłby skłonny. Rośliny żyją we własnym świecie i komunikowanie się z nimi, nie mówiąc o ich rozumieniu, nie jest dla nas możliwe.
Carski syn się rozgniewał. Takie słowa były hipokryzją w ustach ogrodnika, który sam przecież twierdził, że woli pielić klomby niż chadzać w niedzielę do kościoła. Carski syn udał się do parku i spoczął w najgłębszej ciemności bukszpanowego labiryntu. Czy to znaczyło, że zbliżenie się do natury było niemożliwe? Czy było niemożliwe stanie się jej częścią? Prychnął pośród gorzkiej woni wydzielanej przed małe grube listki.
*
Carski syn powoli ściąga na bok kołdrę małżonki i zbliża dłoń do jej brzucha. Koszula nocna jest cienka, a skóra na brzuchu twardsza, niż zapamiętał.
Lekarz mówi, że zimą zostanie ojcem.
Ostrożnie kładzie kciuk na jej pępku. Drugim palcem przyłożonym do szyi liczy uderzenia własnego serca. Nagle pod skórą brzucha coś się prześlizguje. Mała dłoń, stopa, głowa?
Odsuwa się, długo siedzi, na przemian zginając i rozprostowując zimne palce u rąk. Później znowu zbliża się do brzucha, ale nic się tam teraz nie dzieje.
– Chodź – szepcze na ślepo.
Nic.
Obok dziecka znajduje się łożysko – małe drzewko z żyłkami, w kształcie liścia, które carski syn oglądał w księgach lekarskich. Kiedy w dziecko wstępuje świadomość? Kiedy świadomość wstąpiła w ludzi i odróżniła nas od reszty ziemskich istot?
Carski syn znowu się wzdryga: strzał, las i leżąca tam łania.
Małżonka otwiera oczy. Głos jest wyraźny.
– Co robisz?
On się wyciąga, prosto, jak lunatyk, kładzie się na plecach, dłonie składa na piersi. Małżonka drży, okrywa się kołdrą, przewraca na bok.
– Botanik Friedrich Siegmund Voigt twierdzi, że rośliny powstają w świetle, a zwierzęta powstają w ciemności.
Czuje zapach spływającej na ziemię krwi, która miesza się z wonią suchych liści.
– Najdoskonalszą postać roślina osiąga w drzewie, a zwierzę – w człowieku.
Ona wzdycha, nie odpowiada.
– Kocham cię – szepcze carski syn do nich obojga, chociaż nie jest absolutnie pewny.
Małżonka parska, oplata dziecko kończynami.
Przynajmniej do niego wróciła, myśli carski syn, bo gdy róża kwitła i emitowała na całą sypialnię słodki, intensywny zapach, małżonka ciągle się budziła, nie mogąc swobodnie oddychać. Mówiła, że czuje się tak, jakby ktoś usiadł jej na piersi.
Położyła się wtedy we własnej sypialni. Lekarz wyjaśnił, że ciężarne, które śpią na plecach, mogą mieć problemy z oddychaniem. Macica uciska wielką żyłę ciągnącą się między dołem ciała a sercem.
Jednak małżonka obwiniała o to roślinę. I jego.
Może jest tak wrażliwa, jak niektóre damy z dawnych czasów? – zastanawiał się carski syn. Jego babka od strony ojca opowiadała, że kiedy była dzieckiem, wśród wytwornych pań panowała moda na mdlenie z zachwytu po powąchaniu róży.
Carski syn leżał przy otwartym oknie, żeby móc oddychać, podczas gdy buchające w piecu kaflowym płomienie zapewniały mu ciepło. Mimo to nadal ciężko dyszał, śniąc chaotyczne sny o łodygach, które okręcały się wokół siebie. Były też puste dęby, które się zamykały. Były kamienie miażdżone korzeniami. Carski syn ciągle otwierał piekące oczy i wpatrywał się w różę, żeby sprawdzić, czy się porusza. Ale jej drobne ruchy odbywały się tylko wtedy, gdy oczy miał zamknięte.11
Brzuch siostry się napina. Nogi i ręce drżą.
Ciężko oddychając, siostra wyszukuje pod żółtym listowiem grzyby, orzechy i jagody. Pije dużo wody. Oblizuje ranę na ramieniu i trochę ją to uspokaja. Kładzie się w dębie, oszczędza siły, przykrywa dłońmi wydęty brzuch.
Brat idzie przez las. Skrada się równolegle z myśliwymi, osłaniany ich długimi cieniami.
Jelonek przyskakuje do siostry, przyciska nos do jej pulsującej szyi. Ciało drży, serce łomocze. Siostra obejmuje malucha, z westchnieniem zamyka oczy i mocno przytrzymuje mu nogi, żeby nie wierzgały.
Wewnątrz dębu zapada ciemność, kiedy nad otworem zawisa duża ludzka twarz. Patrzy na nią z góry mężczyzna o okrągłych brązowych oczach i bladych policzkach. Siostra wciąga z piskiem powietrze, zaciska wargi i przetacza się pod samą dębową ścianę.
Rozumie trochę po rosyjsku, chociaż to język wroga. Mężczyzna mówi, że wczoraj widział cielaka, a dziś szukał go przez cały dzień. Czyżby należał do niej?
Siostra chce zaprzeczyć, ale nie może się zdradzić ze swoją polszczyzną.
Mężczyzna odwraca się do kogoś z tyłu. Ciężkie buty cofają się między drzewa. Rozbrzmiewa kilka szorstkich psich szczeknięć.
– Pewnie jesteś głodna, leśna dziewczynko.
Ręce wchodzą do środka, paznokcie są krótkie z białymi półksiężycami. Mężczyzna nosi szerokie złote pierścienie z kamieniami w różnych kolorach.
Biały worek zostaje otwarty. Siostra rozpoznaje chleb, kiełbasę i ser.
– Jedz – mówi mężczyzna i wtyka głowę jeszcze głębiej.
Siostra nie jest w stanie się ruszyć, jej dłonie wciąż trzymają cielaka. Do sera pędzą mrówki. Wlecze się tam ślimak. Muchy wskakują na kiełbasę. Brat i siostra jadali coś takiego w czasach, gdy nie głodowali.
Skóra mężczyzny jest gładka, bez czarnych porów. Brwi równe, nie sterczy ani jeden włosek. Broda krótka i przystrzyżona w miejscu, gdzie kończy się podbródek. Zeszłej zimy zarost brata był pierzem, obecnie włoski są sztywne i bardzo różnej długości.
– Jeszcze tutaj przyjdę. – Mężczyzna się uśmiecha i pozwala słońcu znowu świecić.
Nieco później brat stoi i grzebie w ognisku. Czarna, okopcona postać.
– Był tu jakiś mężczyzna! Szybko, uciekaj!
Cielak też wpatruje się w brata. Siostra próbuje przytrzymać go za obrożę, ale plecionka wrzyna mu się głęboko w skórę.
– To ty? – warczy do cielaka brat. – Ty go tutaj zwabiłeś?
Chwyta pierścionek siostry, pierścionek ich taty i ciągnie ze wszystkich sił, ale nie może go zerwać.
– Był bardzo wytwornie odziany – dyszy siostra – i ma tutaj wrócić. Może uda mi się odwrócić jego uwagę, ale ty musisz uciekać!
Brat bije cielaka po twarzy i obrzuca wyzwiskami. Siostra nie może go dłużej utrzymać. Brat kopie go w bok, w zad. Ranny jelonek z krzykiem kuśtyka w głąb lasu.
Brat tupie nogą o ziemię, siostra biegnie za cielakiem. Krew na liściu tu, krew na liściu tam. Cała kałuża krwi. Ślady znikają, ona nawołuje.
Łzy pieką. Brat cały się rozmazuje, kiedy odwrócony plecami do niej pakuje swoje rzeczy.
Siostra dostaje jednak pożegnalny pocałunek, szybki, ale głęboki. Potem brat rusza na północ, tam, gdzie teren jest najbardziej bagnisty, gdzie światło nie dociera do podłoża. Udaje się w najciemniejsze rewiry puszczy, gdzie tylko zwierzęta widzą wszystko i nadal potrafią bezszelestnie wędrować między suchymi konarami i gałązkami poszycia.
Rodzice mieli na sobie ciepłe okrycia, zdarli z nas senną wodę. Mama wyciągnęła mnie z łóżka, tata zajął się bratem. Pomagali nam się ubrać: guziki spodni zapinało się szybko, sukienka została przewiązana paskiem. Zimowe palto, czapka, szalik i rękawice. Kozaki na nogi.
Ktoś zawołał po rosyjsku, głośno, i załomotał do drzwi sąsiadów.
Rodzice zaciągnęli nas do okna, tego wychodzącego na warzywnik i puszczę. Tata poodmykał haczyki i rozwarł to okno pchnięciem.
Puściłyśmy się z mamą biegiem za tatą i bratem, którzy popędzili pierwsi ku leśnej czeluści. Kiedy rozdeptywałyśmy ogołocony warzywnik, ujrzałam naszych wychudzonych sąsiadów zamarłych w bezruchu przed swoimi domami. Mężczyzn z dłońmi uniesionymi nad głowami i wzrokiem skierowanym w lufy karabinów żołnierzy. Kobiety leżące na ziemi z rozłożonymi nogami.
Jeden z żołnierzy był naszym sąsiadem z naprzeciwka, ten, który został najęty przez króla i znał las jak własną kieszeń. Wiedział, gdzie jest zwierzyna, i wymierzał kary kłusownikom. Nigdy wcześniej nie widziałam go w rosyjskim mundurze. Jego niebieskie oczy patrzyły prosto na mnie, gdy strzelił w naszą stronę i przy moim ramieniu świsnęła kula.
Mama przycisnęła mi dłoń do oczu i wszystko było czerwone, kiedy biegłyśmy dalej. Palce mamy czuć było oparami znad kotła z zupą zostawionego na piecu. Słyszałam wycie sąsiadki, wyzwiska rzucane przez jednego z żołnierzy, aż rozległy się uderzenia metalu o ciało i kości. Dłoń mamy przywarła jeszcze mocniej do mojej twarzy, moje nogi nieprzerwanie biegły przez ściernisko. Byłam niczym kura bez głowy.
– Szybciej! – krzyknął brat rozdygotanym głosem.
Tata syknął:
– Cicho!
Pod stopami szeleściły liście, trzaskały gałązki. Ostatni strzał. Wysoko lecąca kula zaświstała między konarami i została zatrzymana przez masyw pnia gdzieś w głębi lasu. Dłoń mamy przeskoczyła na moje włosy, przesunęła się w dół na usta i znowu w górę ku włosom. Na koniec zniknęła, a ja ujrzałam zieleń otaczającą nas niczym płonące światło. Najwyżej były sklepienia koron, pośrodku korowate siwe pnie, a na samym dole poduszki mchu. Puszcza zamknęła się wokół nas, ale myśmy się nie zatrzymywali. Tata z bratem nadal biegli na przedzie. Na polanach ich karki i dłonie jaśniały różowo niczym kwiaty kwitnących wiśni. W cieniu drzew znów stawały się szarozielone, pokolorowane blaskiem listowia.
Schylałyśmy się z mamą pod nisko zawieszonymi gałęziami. Ale jej głowa zalała się długimi pasmami czerwieni. Starałam się biec przed nią, żeby mieć pewność, że się nie zgubię. Mama kuśtykała, jakby miała drewnianą nogę.1
Jesienna ciemność nieba i ciemność poszycia napierały na nich z obu stron. Tata musiał wcześniej przygotować tę ucieczkę, bo pod koniec dnia zatrzymał się pod skupiskiem świerków, których spódnice dotykały ziemi. Rodzina, ciężko dysząc, osunęła się na gładkie brązowe igliwie. Wszyscy czworo ułożyli się na jednym pledzie i nakryli drugim, próbowali wzajemnie się ogrzać, zamknęli oczy. W prawej dłoni, jedynej kończynie sterczącej z tego rodzinnego kokonu, tata trzymał pistolet. Broń lśniła pod drzewami w słabym blasku księżyca, siostra przycisnęła się jeszcze mocniej do mamy, od której biła silna woń żelaza. Chciała wsunąć dłoń w jej dłoń, ale palce były zaciśnięte. Spróbowała więc przytknąć do nich nos. Może nadal pachniały zupą? Jednak mama tylko odsunęła ręce, zsiniałe od zima.
Siostra marzła. Dopiero teraz poczuła, że została draśnięta. Na jednym ramieniu wisiało grono zakrzepłej krwi i tkwiło szczypiąco na swoim miejscu, kiedy spróbowała je oderwać. Przycisnęła policzek do rany, oddechy rodziny się uspokoiły. Spali, podczas gdy ona się obwąchiwała. Rana, otwarte ciało, była niczym zupa pozostawiona na piecu: mocna, słodka i aromatyczna. Dzięki niej siostra czuła dziwną sytość.
W pierwszych dniach tata bał się rozpalać ognisko, chociaż miał ostrzałkę i żeliwny kociołek, które musiał tutaj ukryć jeszcze przed ucieczką. Ognisko było znakiem życia. To, co mogło uczynić ich kryjówkę domem, mogło również ją zdradzić.
Sowy pohukiwały, gdzieś parsknęła sarna, zaszczekał lis. Z każdej strony majaczyły cienie leśnej zwierzyny. Rodzina znała te wszystkie dźwięki i ruchy, mama i tata także dorastali obok puszczy otaczającej ich wieś. Ich przodkowie mieszkali wręcz w samym lesie i żywili się tym, co zdołali zebrać czy upolować. Teraz jednak między nimi a puszczą nie było już ściany domu z drewnianych bali. Duchy przodków, które żyły na wiejskim cmentarzysku, też nie mogły ich chronić.
Mama i tata trzęśli się przy najcichszym dźwięku. Drgania lęku były przekazywane bratu i siostrze, którzy nadstawiali uszu i zaczęli sypiać w krótkich cyklach, niczym młode zwierzęta nauczone tego od narodzin.
Żaden drapieżnik nie zbliżał się do ich pledów, nawet wtedy, gdy na chwilę zapadali w sen i smakowite kończyny na zmianę sterczały z kokonu.
Czemu wilki zostawiały ich w spokoju? Czyżby oczy ludzkiej rodziny były tak mocno zamknięte, że żadne zwierzę nie zdołało ich dojrzeć? Czy też od uciekinierów biła tak niemiła woń strachu, że żaden wilk nie miał chęci nawet na kęs? Czy łkanie matki przerażało nie tylko siostrę? A może zwierzęta potrafią być łaskawsze od ludzi?
W mgławej ciemności mijało ich kilka saren. Trzaski spod kopyt, szare parostki, powiew wydychanego powietrza. Tata mógłby łatwo ustrzelić jedną z nich. Brat wyturlał się spod pledu i chwycił za kopyto. Ale zwierzę kopnęło go w czoło i musiał puścić, gdy przestraszone stadko rzuciło się do ucieczki.
Nazajutrz brat był zagniewany. Potrzebowali przecież jedzenia, ale tata powiedział coś, o czym brat już wiedział: zwierzyna nie należy do nich. I gdyby przyłapano ich na strzelaniu, byliby już nie tylko zwykłymi uciekinierami przebywającymi w puszczy, do której nie mieli prawa wstępu, ale też kłusownikami. A kara za kłusownictwo była gorsza niż śmierć z głodu. Pistoletu taty z jedną kulą mogli użyć tylko w ostateczności. Odbijający się echem huk wystrzału zdradziłby, że ktoś kryje się w lesie. Sidła również zwróciłyby uwagę.
Musiały im wystarczyć proce lub własne dłonie. Ich używanie było mniej ryzykowne, choć tak samo zakazane. Nie powinni ruszać zwierzyny płowej, dzików, wilków, łosi, rysi ani niedźwiedzi. Były to trofea władcy.
– Jak można mówić, że posiada się drzewa? – sarkał brat. – Jak można mówić, że posiada się zwierzęta?
Tydzień po ucieczce, pierwszego ranka z białym piśnięciem mrozu, tata odważył się nazbierać hub, patyków i gałęzi. Rozpalił ognisko i przyniósł wodę z pobliskiego źródła. Kilka dni później siostrze pozwolono pójść tam razem z nim. Po kolejnych paru dniach wolno jej było samej chodzić do źródła. Mogła się teraz opłukać i zerwać z ramienia strup zakrzepłej krwi.
Czy sąsiad z naprzeciwka, ten myśliwy na usługach króla, a teraz zapewne cara, strzelał do nich, bo siostra go rozpoznała? Czy może celowo pozwolił im uciec? Dlatego, że chciał ocalić mamę?
Z ramienia sączyła się strużka krwi, która spływała po piersi i znikała w ciemności ubrania. Siostra znowu przemyła ranę i ją osuszyła, przykładając suchy mech. Zaczęła ssać skórę w tym miejscu, poczuła smak mięsa i przełknęła ślinę.
Listowie wkrótce pożółkło i zbrązowiało. Mama wciąż powłóczyła nogą i miała czerwień na sukience. Przestała się myć i materiał zesztywniał. Kiedy chodziła, chwytała się drzew, żeby nie upaść. Jej policzki były blade, mówiła szeptem i piła wodę, jakby chciała opróżnić całe źródło.
Tata i brat kłócili się ze sobą. Czasem brat gdzieś przepadał i wracał dopiero po zmroku. Zjawiał się nagle – niespokojna postać w żółtym świetle ogniska.
– To zabronione – powtarzał tata.2
Gdzieś pod drzewami pęka z trzaskiem gałązka. Siostra otwiera oczy, chociaż to bez znaczenia. Jest tak samo ciemno.
Chrapanie brata ustało. Ciało, które jest obudzone, zawsze ostrzega ciało śpiącego, jakby brat i siostra mieli wspólny krwiobieg. Czworo uszu nasłuchuje w ciemności, póki brat nie poklepie trzy razy dłoni siostry. To nic niebezpiecznego – uznaje i ponownie zasypia.
Siostra zamyka oczy, wstrząsa nią dreszcz. Czuje, że brat marznie. Jest głęboka noc. Siostra przyciska się plecami do jego brzucha i podciąga kolana pod klatkę piersiową. Pledy są nadal dość duże. Gdyby mogli się tutaj rozciągnąć, wełna wciąż zakrywałaby ich od stóp po szyję.
Znaleźli tę jamę w drzewie, jeszcze gdy towarzyszyli im rodzice. W pustym dębie było miejsce akurat dla dwojga dzieci i tata powiedział, że on i mama będą spali przy ognisku jak do tej pory. Mieli teraz skórę, którą zdarli z padłego łosia. Wystarczająco długą do nakrycia ich obojga.
Sowę przegnali kamieniem. Wiewiórka wszczęła bunt, ale została tak mocno ugodzona w głowę, że można ją było oskórować i zjeść. Żmija zapadła w sen zimowy i jej wiotkie ciało dało się unieść na patyku, a następnego ranka leżała w zaroślach martwa od mrozu. Owadów nigdy się nie pozbyli. Łaskoczą ich przez okrągły rok, ponieważ ciała brata i siostry grzeją drzewo od środka. Jest tutaj na przykład szczypawka, która właśnie w tej chwili wędruje siostrze po szyi. Ona strzepuje ją dłonią, z drzewa odrywa kawałek przegniłej twardzieli i rozkrusza między palcami. Zdaniem taty dąb może mieć ponad tysiąc lat.
Czy na wiosnę znowu pokryje się listowiem? Zeszłej wiosny jego liście były jak pomarszczone mysze uszka, zupełnie nie takie, jakie powinny być – wielkie jak dziecięce dłonie.
Siostra przewraca się na drugi bok, co budzi całą armię stonóg, które natychmiast rozpoczynają marsz po twarzy brata. On wciąga nosem trzech żołnierzy i wykasłuje ich ustami. Chrapanie trwa dalej, teraz przy jej ramieniu.
Od brata czuć mięsem z sierścią, gorzkim jak u drapieżników. Siostrę pewnie czuć tylko raną na ramieniu, która wciąż nie chce się goić.
Kiedy przyjdzie wiosna, znowu będą mogli się kąpać. Jeśli zrobiliby to teraz, nigdy by się nie rozgrzali.
Woda źródlana była kiedyś parą w niebie, która opadła ciepłym deszczem na najwyższe liście drzew. Krople wydzwaniały ku dołowi, piętro za piętrem, aż do samego poszycia. Tutaj przesiąkały między igliwiem, korzeniami, ziemią i żwirem do podziemnych rzek.
Z głębi gardła brata wydobywa się dźwięk. Przypomina trochę ryk nawołującego jelenia. Nogi brata mkną przez sen, chłopak unosi dłoń i bełkocze „pif”.
Siostra kładzie palce na jego wargach, przenosi pistolet na swoją stronę. Potem znów obraca się plecami do jego brzucha i przyciska tył głowy do jego ust. Brat mruczy coś swoim nowym głosem. Tym dorosłym, przypominającym głos taty.Zegar w pokoju tykał, zasłona była zaciągnięta. Leżeliśmy z bratem w alkowie aż do końca poobiedniej drzemki.
Potem wyszliśmy na światło dzienne do ogródka, w którym pracowała mama. Wspięliśmy się na starą gruszę rosnącą przy drodze. Z jej czubka widzieliśmy wszystko, sami nie będąc widzianymi.
Były tam przedziałki, rozkloszowane sukienki, czubki butów i męskie łysiny. Patrzyliśmy z góry na mamę i sąsiada z naprzeciwka, królewskiego myśliwego, który przychodził pod nieobecność taty. Mama zwykle się wymawiała, miała coś do zrobienia w domu lub w ogrodzie. Zausznikowi króla nie spieszyło się jednak do ścigania zwierzyny ani kłusowników.
Brat strzelał, niemal bezdźwięcznie, z drewnianej strzelby do wszystkiego, co się ruszało w pobliżu drzewa. Ślina zwisała nitkami z jego ust. Kiedy grusza kołysała się na wietrze, trzymałam się mocno jej pnia.
Gdy w ogrodzie nie było już nikogo, schodziliśmy na ziemię. Brat ganiał wokół domu, strzelając na wszystkie strony. Ja szłam pobawić się z przyjaciółką o długich brązowych włosach i pięknych zielonych oczach. Siedziałyśmy na dworze. Z grubych letnich liści dębu szyłam ubranka dla lalek. Ona zamykała oczy i zwracała twarz ku słońcu.
Byliśmy chudzi jak szkielety na długo przed przybyciem rosyjskich żołdaków. Polska i Rosja prowadziły ze sobą wojnę: warzywnik, pole i obora zostały spustoszone przez naszych – polskich – żołnierzy, bo wojsko musiało przecież coś jeść.
Dwa dni przed naszą ucieczką jeden z sąsiadów zmarł z głodu i został pogrzebany obok dawnych grobów na skraju lasu. Tego samego wieczoru leżałam w alkowie i wyglądałam przez szparę między zasłonami. Mama wyszła po coś na dwór, tata siedział na jej krześle, lampa odbijała się podwójnie w szybie. Na stole leżał pistolet. Skóra na twarzy taty była napięta, kościste dłonie spoczywały obok broni. Oczy były dwoma świecącymi punktami.
Nagle tata wstał i otworzył drzwi. Do izby, słaniając się, weszła mama. Miała oczy jak spodki, a dół jej sukienki prawie cały zrobił się czerwony. W jednej ręce trzymała siekierę, a w drugiej wiadro, z którego wrzuciła coś z pluskiem do stojącego na piecu kociołka z zupą.
Tata chwycił mamę za ramiona, ale ona go odepchnęła, szepnęła, że ją nakryto. Szybko zdjęła sukienkę i umyła się nad miską. Po jej żółtawozielonych patykowatych nogach wciąż spływała krew. Była jasnoczerwona, rozcieńczona mydlinami. W alkowie rodziców mama powoli zawinęła się w kołdrę i zaciągnęła zasłonę.
Tata postał przez chwilę. Potem spakował coś z brzękiem do worka. Następnie podszedł do okna wychodzącego na warzywnik i puszczę. Słyszałam, jak się przez nie gramoli, chciałam go zawołać.
Następnego dnia mama przykuśtykała do kuchni i rozpaliła pod kotłem.
Tata zdążył już wrócić.
Bratu i mnie nalano zupy. Była aromatyczna i pożywna. Między okami tłuszczu pływały ciemne, zbite kawałki mięsa. Od dawna nie mieliśmy w ustach czegoś tak smakowitego. Mama i tata nie chcieli jeść. Powiedzieli, że wszystko jest dla nas, i tylko patrzyli, kiedy się posilaliśmy. Srebrzysty blask łyżek gasł wraz z każdym zanurzeniem. Łyżki znowu błyskały, kiedy wkładaliśmy je do ust i siorbaliśmy zupę.
Zawartość naszych misek raz po raz znikała. Nie mogliśmy się nasycić. Na koniec mama powiedziała, że musimy coś zostawić na następny dzień.3
Siostra kłuje brata palcem. Jeśli sama ma zażyć trochę snu przed nastaniem ranka, to już najwyższy czas.
Brat nie reaguje. Siostra dźga go mocniej, lecz jest zimny jak kamień.
– Bracie – mówi głośno, chociaż powinni rozmawiać szeptem.
Dotyka jego zapadniętej twarzy i nie wyczuwa oddechu. Chwyta za kościsty nadgarstek – nie czuje pulsu. Przykłada ucho do szpiczastej klatki piersiowej, wygładza małe, kręcone włoski. Słychać bicie, ale co, jeśli to tylko echo jej własnego kołaczącego serca?
– Bracie!
Próbuje oddychać spokojnie, długo czeka z uchem między jego sutkami.
Jest uderzenie! I jeszcze jedno!
Obojgu wraca oddech. Siostra opada na plecy. Jak można być tak głupią i tak przestraszoną? Może brat miał szczęście zapaść w głęboki sen, który tak rzadko się zdarza, pogrążyć się w czarnym zapomnieniu.
Siostra składa pocałunek na jego policzku, a kiedy brat z chrapnięciem wciąga powietrze, ona mu szepcze, że może sobie spać, ile tylko chce.4
Gdyby puszcza nie była lasem łowieckim, zostałaby wycięta wiele lat temu. Królowe, książęta, carowie i inni władcy potrzebują drewna, opału i pól pod uprawy. Tak samo jak ich poddani.
Puszcza została jednak lasem łowieckim, bo obszar jest tak podmokły, że trudno wywozić z niego wielkie kłody. Konie, drewno i ludzie utknęliby w błocie.
Podmokły grunt chroni przed większymi pożarami.
Po tym, jak sąsiedzi rodziny zostali zastrzeleni albo wywiezieni, tutejsza uboga rosyjskojęzyczna ludność leśna z pewnością pozajmowała ich domy. Dawna granica między Polską a Rosją przebiegała tuż przy wiosce.
Odkąd brat i siostra uciekli do puszczy, nie słyszeli więcej wystrzałów. Nie słyszeli maszerujących żołnierzy. Myśliwych też tutaj nie było. Na całym terenie najwyraźniej panował pokój.
– Władca jest tłusty – powiadał tata.
Zwykł nazywać ich króla, tego polskiego, „władcą”.
Nikt poza rodziną władcy, zaproszonymi gośćmi i najętymi myśliwymi nie mógł przebywać w puszczy. Kłusownikom wydłubywano oczy, łamano im kość za kością, a na koniec rozstrzeliwano ich albo wieszano. W rodzinnej wiosce siostry i brata amputowało się psom lewą tylną łapę, żeby nie płoszyły zwierzyny. Mieszkańcom wsi nie wolno było przepędzać z pól leśnych zwierząt, chociaż zjadały im plony. Nie wolno im też było stawiać ogrodzeń, bo jelenie mogły się na nie nadziać podczas prób przeskoczenia. Zimą mieli obowiązek wykładać w lesie siano, żeby zwierzyna nie padła z głodu.
Chociaż nad puszczą panuje teraz rosyjski car, a nie polski król, tutejszych z pewnością obowiązują te same przepisy. W tej kwestii nie ma większego znaczenia, kto rządzi.
Nadal więc istnieją przepisy dotyczące przygotowania przez miejscowych lasu do nadchodzącego polowania. Drzewa przewrócone w poprzek dróg i ścieżek łowieckich muszą zostać usunięte. Łowczy w zielonych liberiach przeczesują puszczę, żeby poznać siedliska dorodnej zwierzyny. Odbywa się to pod przewodnictwem tutejszego myśliwego. Władca zawsze ma we wsi swojego zausznika.
Tata miał kuzyna, który mieszkał w jednej z chałup wzdłuż Traktu Królewskiego prowadzącego do puszczy. Tego, który pewnie teraz nazywa się Traktem Carskim. Pewnego dnia, gdy władca, czyli polski król, zarządził polowanie i teren został przygotowany przez tutejszych, tata wybrał się do kuzyna w odwiedziny. Pomyśleć tylko, co by było, gdyby ten potężny człowiek zatrzymał się właśnie przy jego obejściu! Powiadano, że władca gustuje w chłopskim piwie i prostym jadle. Dlatego wszystkim mieszkającym wzdłuż Traktu Królewskiego nakazano oświetlić obejścia i mieć w pogotowiu ciepły posiłek.
Tata czekał na króla wraz z wujenką, wujem, kuzynem i ich głucho-ślepą babką. Odzież została wyprana, stół wyszorowany, gliniana polepa posypana piaskiem, a obok pieca ułożono dodatkowy opał. Zawieszona nad drzwiami lampa skrzypiała na wietrze.
W jednej chwili cała rodzina zerwała się na nogi. Zagrały rogi myśliwskie, nadjechały ciężkie wozy konne. Krzyk, prr! Wszyscy spojrzeli ku małej mętnej szybie.
Najpierw do domu wstąpili dwaj łowczy i kilku służących w czerwonych liberiach. Ustawili się wzdłuż pobielonych wapnem ścian. Następnie ubrany na błękitno sługa otworzył drzwi i wniósł ciemną szkatułę z rzeźbionymi rozetami. Została postawiona na końcu stołu.
Władca musiał się pochylić, by zmieścić się w drzwiach.
W szkatule leżały złote sztućce. A poza tym dwa talerze, głęboki i płaski, o brzegach przypominających koronki.
Wujenka nakładała strawę drżącymi rękami. Władca spoczywał ciężko pod swoim kożuchem z żubra. Włoski futra stroszyły się wraz z tym, co pojawiało się na stole: kasza, chleb, kapusta i zupa warzywna. Władca, rzecz jasna, celował widelcem w mięso. Parsknął, zapewne myśląc o jeleniu, niedźwiedziu, żubrze, dziku albo łosiu. Wuj zamierzał się wytłumaczyć, ale tylko na powrót zamknął usta i władca na krótką chwilę poczerwieniał.
Następnie wepchnął to wszystko w siebie. Policzki unosiły się i opadały, oczy wychodziły na wierzch, aż wreszcie król odsunął krzesło, wstał, położył na stole złotą monetę i dał tacie znak, żeby z nim poszedł.
Tata przytrzymał na wietrze białego konia, żeby władca się na niego wspiął. Brzuch zwierzęcia był na wysokości jego nosa, tak to zapamiętał. Król celowo upuścił na ziemię złotą monetę, po czym mlasnął i gromada zesztywniałych z zimna łowców i służących pociągnęła wśród skrzypienia śniegu ku pałacowi myśliwskiemu.
Tata podniósł monetę, nadal ciepłą. Wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swojej kapoty, żeby nigdy nie wystygła.
Czuł pokusę za każdym razem, kiedy udawał się z ojcem na targ. Kiedy rodzina głodowała na przednówku, zanim rośliny wypuściły liście, i kiedy byli bliscy zarżnięcia krowy, tata obracał w palcach swój złoty krążek. Tak jak wtedy, gdy młodszy brat taty śmiertelnie zachorował i potrzebował lekarza. Ale dopiero gdy tata poznał mamę, zrozumiał, do czego moneta była przeznaczona. Mama była dla niego właściwie zbyt piękna. Oglądali się za nią wszyscy chłopcy we wsi. Dzięki złotu tata mógł nosić głowę wysoko, a mama nagle chciała splatać z nim trawę i palce na brzegu rowu, jeść poziomki na miedzy, zbierać grzyby przy karczach i obracać czarne jagody na języku.
Tata kazał więc przetopić monetę na dwa cienkie złote pierścionki. Każdy z nich miał białe oczko z kwarcu pochodzącego z pomarszczonych gór gdzieś na południu.
I tak tata pojął mamę za żonę.
Siostra ma teraz pierścionek taty. Wisi na jej szyi na cienkim sznurku z plecionej kory. Jej palce są zbyt kościste, żeby się z nich nie zsuwał.5
Tamta zima nastąpiła po suchym lecie. Jesienny deszcz spadł późno, drzewa zaczęły już zrzucać liście. Ulewa ciągnęła się w nieskończoność. Rodzina była przemoczona, marzła i głodowała bardziej niż kiedykolwiek.
Siostra przycisnęła nos do rany, trochę to pomogło, ale nie wystarczało. Rodzice szeptali przy ognisku o odważeniu się i niezwracaniu uwagi. Mama była blada jak kość. Wstawała tylko, kiedy musiała pójść za drzewo.
Pewnego ranka bratu i siostrze powiedziano, że mają zostać wewnątrz dębu.
– Macie tylko oddychać, i nic poza tym. Oszczędzajcie siły. Czekajcie tutaj, braciszku i siostrzyczko.
Tata okrył dzieci wszystkimi skórami i pledami, ucałował je i zawiesił na szyi siostry sznurek ze swoim pierścionkiem.
Oczy mamy nie patrzyły w ich stronę. Swój pierścionek jak zawsze miała na szyi.
Tata postawił im w nogach dwie drewniane miski z wodą i położył między nimi ostrzałkę. Pistolet razem z kulą zostawił obok siostry.
Brat płakał ochryple, kiedy tata jeszcze raz ich ucałował, zanim odszedł, niosąc mamę na rękach.
Dzieci leżały nieruchomo, podczas gdy dąb ociupinę urósł. Oddychały coraz rzadziej. Przerwy pomiędzy jednym a drugim uderzeniem ich serc były bardzo długie.
Siostra śniła najpierw na zielono. Była to historia, którą tacie opowiedział jego tata, który usłyszał ją od swojego taty. O tym, że ich przodkowie należeli do ludu zamieszkującego puszczę, wiedzieli o niej wszystko i nigdy nie odwiedzali innych miejsc.
Siostra zapadła się w czerń. Korzenie dębu, mimo sędziwego wieku, zapuszczały się coraz głębiej w ziemię, korowate cielsko się prężyło. Dźwięki lasu słabły, lecz owady nadal ssały krew obojga dzieci, aż pamięć brata i siostry o ich prawdziwych imionach zniknęła wraz z imionami rodziców i wszystkich tych, którzy kiedyś zamieszkiwali w wiosce.6
Mogło upłynąć tysiąc lat i coś musiało się w bracie odwrócić, bo któregoś ranka nagle wybudził się i usiadł. Siostra uchyliła powieki. Światło na zewnątrz było przeszywająco białe. Brat siedział przygarbiony i przez otwór w pniu spoglądał na zimowy krajobraz.
– Mieliśmy leżeć – upomniała go szeptem.
Odwrócił się skrzypiąco i przesłał jej pocałunek w powietrzu. Siostra ścisnęła pistolet. Przez brzozowy zagajnik rosnący na prawo od miejsca po ognisku przechodziło stado łani.
Ale brat nie był w stanie obezwładnić jelenia. Ani wyszarpać pistoletu z zaciśniętych dłoni siostry.
Obudziła się, kiedy brat rozdmuchiwał żar. Obudziła się ponownie, gdy włożył jej do ust biały kawałek ryby.
W kolejnych dniach złapał dwie ryby, potem cztery, potem osiem. W bracie znowu tętniła krew. Powiedział, że zajmie się polowaniem na ptaki i małe gryzonie. Tym, czego tata zaniechał z wyczerpania.
Wczoraj brat trafił z procy borsuka. Upiekł mięso na ciemnobrązowo, przeżuł kawałek i spróbował nakarmić nim siostrę. Swoje kawałki łykał wpół surowe, zabarwił sobie usta na czerwono, wyprostował plecy.
Brat został przy ognisku i dłubał w zębach okorowaną brzozową witką, aż pozbył się wszystkich włókien mięsa. Jego oczy wślepiały się jak ogień w ogień.7
Na stronę siostry w dębowej jamie pada plama słońca. Siostra się odwraca, wyciąga rękę ku bratu, ale on zniknął.
Unosi się: brata nie ma przy ognisku, jednak ognisko dymi.
Nocny szron stopniał, zostawiając po sobie czarne błoto. Siostra odtwarza sygnał: dwa krucze krzyki, krótki i długi.
Żadnej odpowiedzi.
Gdzie jest pistolet? Pistolet też zniknął.
Siostra bierze głęboki wdech, muska nosem ranę, wydostaje się na zewnątrz i pierwszy raz od odejścia mamy i taty staje na dwóch nogach.
Las pachnie brązowo, słońce grzeje. Liście nadal kryją się pod łuskami pąkowymi, ale chłoną światło z nieba. Siostra podchodzi do krzaków leszczyny. Jest ich pięć i rosną w jednym skupisku. Może wykiełkowały z orzechów zgromadzonych, a później zapomnianych przez jakąś mysz. Siostra wkłada do ust pąk i gryzie, aż ślina zaczyna się pienić. Pąk smakuje zielono.
Trzeba jeść zielone, bo inaczej wypadają zęby, a później się umiera. Mama zawsze tak mówiła.
Do butów siostry przywierają placki błota. Stare jesienne liście nie chcą się odkleić. Błękit rozpłynął się w jesieni, zostały żółć i brąz. W ten sposób drzewa zamknęły swoje oczy. Robaki i larwy zżerają liście, po czym wydalają kupy o tej samej barwie.
Czy brat tak po prostu sobie poszedł, nie budząc jej? Albo się pożegnał, a ona odpowiedziała mu przez sen? Może mu się wydawało, że słyszała, co do niej mówił?
*
Między dwoma kamieniami bije źródło. Przestało parować, ale wciąż brzmi jak wiatr tarmoszący wierzchołki drzew.
Siostra przysiada między wiosennymi pędami skrzypu. Nabiera wody do drewnianej miski nad piaszczystym, bulgoczącym dnem. Woda smakuje trochę świerkiem, chlupocze w żołądku, źródlane zimno szczypie.
Siostra wstaje, już mniej zamroczona. Miażdży zębami kolejne pąki, przeżuwa i przeżuwa. Burczy jej w brzuchu, szuka więcej zielonego. Tam, gdzie wcześniej posilały się jelenie, pąki smakują gorzko i siostra trzyma się od nich z daleka. Drzewa wyczuły kwaśną ślinę zwierząt i stały się nieapetyczne.
Zawsze znajdą się wiecznie zielone liście, twarde jak skóra, a także kłujące igły świerków. Ale od nich psuje się żołądek. Siostra zdziera korę z młodych drzew, tylko tyle, żeby nikt nie pomyślał, że w lesie przebywają ludzie. Zjada jasną warstwę wewnętrzną. Pod sosną znajduje szyszki, ale wszystkie nasiona zostały wydłubane. Spomiędzy suchych gałęzi na polanie sterczy kilka pokrzyw. Siostra pozbywa się jadu, rozcierając palcami liście przez rąbek bluzki, i wkłada je do ust. U stóp jednego z głazów rosną dwa miodowosłodkie fiołki, a o tam jest rumian.
Siostra odrywa mech i ostrożnie zjada trochę zielonego z samego wierzchu. Niektóre rośliny da się spożywać w małych ilościach, ale jeśli zje się ich za dużo, mogą się okazać trujące. Rób tak jak zwierzęta, mawiała mama. Posmakuj i zaczekaj, co powie ci brzuch. Wybieraj najrozmaitsze gatunki i nigdy nie jedz tego samego przez dłuższy czas. Trucizna jest we wszystkim.
Łakome zwierzęta prędko umierają. Młode i głupie muszą uczyć się od starych. Młode, które żyje samo, może zginąć z powodu naiwnej ciekawości.
Z powrotem u źródła, w nieruchomej wodzie przy brzegu siostra przygląda się swojej twarzy. Rozwidlone włosy są dwiema gałęziami, oczodoły to sęki, nos i skóra mają szarawy kolor. Wargi wyginają się w górę i znowu opadają, kiedy próbuje się uśmiechać.
Siostra mąci swoje odbicie, myje się pod pachami. Zadziera sukienkę i opłukuje krocze. Nie pomija też rany na ramieniu, która znowu krwawi. Siostra zlizuje krew i ją połyka.
Obok gałązkowego śladu zostawionego przez średniej wielkości ptaka widać ślad małego jelenia odciśnięty głęboko w miękkiej glinie źródlanego brzegu. Siostra czuje na sobie czyiś wzrok. Ciało drętwieje, ale nozdrza wibrują.
Nie jest to drapieżnik. Od stworzenia, które ją obserwuje, bije woń roślinnej materii rozłożonej w żołądku, strawionej w jelitach i ulatniającej się między włoskami porastającymi skórę.
Człowiek? Mama, tata, myśliwy? Brat? Nie, on jadł wczoraj borsuka.
Siostra wolno unosi głowę i spogląda prosto w parę brązowych oczu. Niewielka łania przeżuwa szybko, strzygąc uszami. Kiwa głową w stronę wody, jakby czekała na swoją kolej, żeby się napić. Jakby wyczuwała, że siostra nie ma żadnej broni.
Jej brzuch jest napęczniały, życie pod skórą nie jest już uśpione. Wzrasta wiosennie na potęgę.
Kliknięcie, strzał. Siostra i łania wzdrygają się, ale to łania osuwa się na ziemię.
Siostra płacze przestraszona, kiedy z zarośli wyskakuje brat i wbija nóż między żebra łani, prosto w jej serce. Potem obejmuje siostrę, a z gardzieli zwierzęcia płynie krew.
– Wiesz, że to zakazane!
Brat zostawia czerwone ślady na ubraniu siostry. Obwiązuje łanię sznurem, zapiera się nogami, próbuje ciągnąć.
Siostra dyszy ze złości przez całą krótką drogę powrotną do obozowiska. Pomaga jednak bratu dźwigać zwierzynę. Głowa łani majta się na boki.
Wyczerpana, czując mdłości, którym towarzyszy trzęsawka, i z zatkanym nosem, siostra pomaga bratu przy krwawej robocie. Kiedy brat rozcina brzuch, z sutków pryska na niego mleko. Ociera sobie oczy. W macicy jest jeden płód. Przypomina larwę w kokonie.
Siostra ze złością gotuje wodę na najtwardsze partie mięsa. Dokłada opału, żeby mogli upiec je do miękkości.
Brat mówi i mówi. O tym, jak czatował w zaroślach. Że zdrętwiały mu nogi, ale krew znowu do nich napłynęła w chwili, gdy napiął kurek. I jak dobrze, że siostra była przy źródle. Dzięki temu łania skierowała uwagę na nią i w ogóle go nie dostrzegła.
Potrząsa przekrzywioną głową, naśladuje śmiertelne drgawki zwierzęcia, jego znieruchomiałe oczy i coraz wolniejsze kłapanie zębami.
Usuwa błonę płodową, uśmiecha się czule i opieka nad ogniskiem malutkiego cielaka dla siostry.
– Rozum ci odjęło!
Brat z dumą maże sobie na czole czerwoną plamę i zaczyna oskórowywać łanię. Dobrze sobie radzi, także z trudniejszymi okolicami warg. Na koniec tylne nogi wraz z udźcami zostają odcięte i podwieszone wysoko na wiązie. Dołącza do nich tusza niczym rozwinięty liść o wyraźnych żyłkach.
Siostra zbiera resztki kości i wyrzuca je daleko od obozowiska. Pistolet ukrywa pod kamieniem.
Siostra nie chce mięsa. Mimo to brat próbuje ją karmić małymi kawałkami serca. Ona odwraca głowę, ale czuje zapach i słyszy swój burczący brzuch. W końcu odgryza kęs, przeżuwa w nieskończoność. Potem bierze do ust kolejny kawałek, trafia zębami na ołowianą kulę i wypluwa ją daleko w las, podczas gdy brat układa nad ogniskiem więcej mięsa. Ma rozpalone poliki, oczy mu błyszczą.
– Tylko nie za wiele naraz – mówi, udając głos rodzica. – Jeśli się głodowało, trzeba uważać, żeby się nie przejeść.
Brat grzebie w kieszeni i ciska w ogień białożółty proszek, który wybucha wielkim płomieniem. Siostra mruga, wyrywa jej się „och”. Tata pokazał im kiedyś, co potrafią zarodniki widłaka – długiej rośliny o płożących się pędach, podobnej do bażyny. Zarodnie jej cienkich, walcowatych kłosów zawierają wybuchowy proszek taty.
Gwiazdy drepczą w studziennym kręgu nad głowami rodzeństwa. Siostra dokłada polan, blask ognia sprawia, że punkty na niebie znikają, pierś się rozgrzewa, twarz gotuje. Tylko plecy pozostają zimne.
– Brakuje mi ich.
Brat odcina ostatnią polędwicę i piecze ją nad ogniskiem. Krople krwi kapią z sykiem na płomienie.
– Teraz nigdy nie odważę się zasnąć!
– Za chwilę obydwoje będziemy spali.
– Strzeliłeś!
– Nigdy nie spotkaliśmy tutaj człowieka, ale codziennie cierpieliśmy głód. Nie ma tu nikogo, kto by coś słyszał, i pewnego dnia upoluję żubra.
Ich ciała pod pledami i skórami. Brat całuje siostrę po twarzy. Kocha ją, mówi, ponad wszystko na świecie.
– Nikogo innego tutaj nie ma.
– Siostrzyczko…
Oddech brata jest mięsem, upieczonym i przeżutym. W jego brzuchu skrzypi, w brzuchu siostry bulgocze. Siostra przyciska twarz do piersi brata i obejmuje go, najmocniej jak potrafi.
– Nigdy więcej tego nie rób.
– Mama i tata byli zbyt ostrożni. Dlatego tak się to skończyło.
– Kto powiedział, że oni nie żyją?
Uderza go po ustach i płacze, ale on trzyma ją mocno i mówi, że gdyby byli drzewami, zrośliby się ze sobą, właśnie teraz. Kiedy ją całuje, siostra przełyka łzy i odwzajemnia pocałunek. On wsuwa dłonie pod jej sweter, ona wtyka palce pod jego sweter. Jest pewna stara tradycja. Ta, że nigdy nie poślubia się kogoś z innego ludu.
Kiedy brat śpi, siostra wymyka się na zewnątrz i wymiotuje. Mięso wychodzi z niej podłużną kiełbasą, siostra posyła ją kopniakiem między drzewa. Chociaż w brzuchu czuje pustkę, odrobina strawy zdążyła dotrzeć do jelit. Przeniknęła do krwi i osadza się warstwą ciała na piersiach i biodrach.
Siostra kładzie się z powrotem w dębie. Znowu oplatają ją ramiona brata. Czuje słodką, wyrazistą woń. Czy to jej rana? Nie, woń dochodzi z zewnątrz. Może to reszta mięsa łani? Nie, to musi być coś innego. Siostra z uśmiechem zamyka oczy, składa dłonie na brzuchu i zapada w sen.8
W górę, po pniach, ponad koronami drzew, z puszczy, przez pola i wioski. Dalej, rzekami aż do mokradeł, na których leży to wielkie miasto. Tam pośrodku równo wytyczonych ulic znajduje się pałac, a w jego północnym skrzydle syn rosyjskiego cara zrywa się nagle ze snu.
Księżyc wpatruje się w niego bladym i długim spojrzeniem. Jego zimne białe światło pada na łoże z baldachimem, pada na marszczenia i zagięcia pościeli.
Czy to tylko zegar bił na wieży? Zmiana warty, a może…?
Ostrożnie siada na łóżku. Róża zgubiła ostatni, mały płatek. Lekko wygięty kołysze się na stole przy wykuszu. W świetle dnia róża była ciemnoczerwona, w blasku księżyca jest szara. Jej gałązki pokazują zarówno na wschód, jak i zachód, ku niemu i ku niej, ku maleństwu i ku drzwiom. Wyciągają się w stronę okna, lampy i sufitu.
Czy ona w ogóle rejestruje jego obecność? Przecież do niej przemawia, podlewa ją i nawozi. Wczoraj nawet na nią krzyknął, zerwał jej jeden liść, podarł go i rzucił na podłogę. Małżonka weszła i spytała go, co robi. Rozpłakał się wtedy i przeprosinom nie było końca. Kobieta pokręciła głową i wróciła do swojego pokoju.
Palce jeszcze go swędzą, sok róży ma silne działanie. Zegar na wieży pokazuje za dwadzieścia czwartą.
Małżonka leży na plecach, ma otwarte usta i chrapie. On lekko ją trąca, może zdoła sprawić, że przekręci się na bok? Ale jej wyciągnięte ciało jest jak głaz.
Otula ją kołdrą, przez co wygląda nieomal jak mumia. Jednak w szczelinach między powiekami źrenice poruszają się w tę i we w tę. Oddech przez chwilę się rwie, czerwone wargi zaokrąglają się jakby do krzyku. Potem twarz się odpręża i małżonka znowu oddycha, jakby z ulgą.
Carski syn wychodzi się wysikać, po czym ostrożnie siada z powrotem na łóżku.
Śnił mu się jakiś las. Strzał i jeleń, łania, która padła na runo. Z jej gardzieli płynęła krew i wsiąkała w ziemię.
Powinni stąd wyjechać. On i małżonka z maleństwem w brzuchu. Na ulicach zasłabło dwoje ludzi, nazajutrz byli już martwi. Zdaniem lekarza epidemia zjadliwej grypy dotarła do miasta.
Jeśli będą czekali zbyt długo, podróż może być dla małżonki zbyt karkołomna. Wczoraj, tutaj, w łóżku, mówiła o wyjeździe nad morze, jednak teraz przychodzi mu na myśl, że przecież mogą pojechać do puszczy. Jeśli zabiorą ze sobą lekarza, mogą tam zostać na dłużej. Ona tam urodzi, a do miasta powrócą, gdy zagrożenie minie.
Ani on, ani jego ojciec jeszcze tam nie byli. Przed kilkoma laty puszcza została odbita z rąk Polaków wraz z innymi ziemiami należącymi kiedyś do jego pradziadka. Jego ojciec, car, objeżdża właśnie całe cesarstwo, żeby utrzymać je w ryzach.
Od epoki lodowcowej puszcza pozostaje prawie nietknięta. Drzewa w dziewiczych lasach są wytrzymalsze. Warstwa glebowa jest bogata w minerały, korzenie pobierają najlepszą wodę gruntową. W takim środowisku zwierzęta także rosną większe, są zdrowsze i mniej płochliwe.
Carski syn mógłby tam zdobyć wiele trofeów, chociaż do tej pory niczego nie upolował. Próbował tylko strzelać w parku do mechanicznych ruchomych drewnianych figur zwierzyny. Wtedy jeszcze żyli jego bracia. Oni w tym brylowali, podczas gdy on sam kiepsko trafiał do celu. A przecież przyszły władca powinien coś takiego umieć, bo polowanie jest przygotowaniem do wojny. Carski syn czytał dzienniki łowieckie swojego dziadka i pradziadka. O dramatycznej pogoni na końskim grzbiecie, o niedźwiedziach i jeleniach przechodzących do kontrataku. O trofeach, na które zasadzano się przez wiele tygodni. Widział wykazy liczonej w setkach sztuk zwierzyny upolowanej jednego dnia. Zestawienia podające czas trwania gonitwy za każdym zwierzęciem.
Carski syn próbuje wymazać z pamięci widok krwi zastrzelonej łani. We śnie czuł też woń, ciężką i słodkawą. Nie wspominał o tym nikomu, ale kiedyś, gdy zostanie carem, zamierza utworzyć w puszczy rezerwat przyrody i wyłączyć spod upraw otaczające ją pola, żeby jeszcze bardziej się rozrosła.
Ptactwo rozniesie na pola pierwsze nasiona, które spadną na ziemię wraz z jego odchodami. Inne nasiona trafią tam przyczepione do sierści ssaków.
Jarzębiny i brzozy, pionierskie drzewa, będą pierwszymi, które utworzą zarośla. Pod nimi wyrosną małe dęby. Dęby są niezwykle cierpliwe – czekają w cieniu, skrycie pobierając substancje odżywcze. Po trzystu latach, kiedy do brzóz i jarzębin dostaną się żyjątka i wydrążą je od wewnątrz, a grzyby pokryją korę jak wrzody, kiedy dzięcioły ostrymi jak igły dziobami przebiją się aż do rdzeni, tak że te stare, pionierskie drzewa prawie nie będą miały sił, by rozwinąć liście, zostaną powalone przez zimowe wichury, a tam, gdzie rosły, powstaną polany.
Dęby, wcześniej przypominające karły, zaczną wzrastać i szybko przerosną jakiekolwiek carskie dziecko. W ciągu kolejnych paruset lat, chronione przez swoją trującą korę, osiągną niebotyczne rozmiary. Zrzucą żołędzie, aby rozniosły je wiewiórki i myszy, a te pochowają je w swoich spiżarniach tak sekretnych, że same zapomną, gdzie się znajdują.
Może się wydawać, że dębowe matki nie dbają o swoje dzieci, ale jako tajny dowód miłości przesyłają one maluchom za pośrednictwem korzeni podziemne substancje odżywcze. Dębowe matki zacieniają leśne poszycie, zmuszając dzieci do zdrowego, powolnego wzrostu, żeby wykształciły grubą korę, nim wyciągną się w górę.
Jednak pewnego dnia, jakieś czterysta lat później, w słabsze miejsca na dębach wgryzą się pierwsze larwy. Na przykład tam, gdzie wcześniej tkwił konar odłamany uderzeniem pioruna. Po larwach nadciągną różni padlinożercy: stonogi, szczypawki i grzyby.
Drzewne olbrzymy zaczną zapadać się w sobie. Pogryziona wilgotna tkanka rozsypie się jak czerwonobrązowe wymiociny. Dęby staną się w środku puste, umrą i przewrócą się na szczątki innych drzew. Na nowych polanach znowu będzie dość światła i miejsca dla brzóz oraz jarzębin: praprawnucząt pionierskich drzew, które niegdyś tutaj rosły. Po wielu stuleciach pionierskie drzewa ponownie obejmą rządy i będą ocieniać nowe pokolenie dębów. Później brzozy i jarzębiny padną na ziemię, a dębowe dzieci wzrosną. Do tego czasu upłynie jakieś tysiąc lat, a do władzy dojdzie praprawnuk carskiego syna w trzydziestym ósmym pokoleniu.
Dopiero wtedy ten nowy fragment lasu nareszcie można będzie nazwać puszczą. I w ciągu tego tysiąca lat, który upłynie, tylko rodzina carska i wybrani botanicy będą mieli prawo wstępu do kniei. Nie będzie wolno ściąć żadnego drzewa, oddać ani jednego strzału, bo ja tak postanowiłem, myśli carski syn i z powrotem kładzie się na łóżku.
W głębi puszczy znajduje się stary pałac myśliwski. Ojciec car powiedział, że mgliście przypomina sobie swój pobyt tam w dzieciństwie. Zapamiętał miedziany dach i jedwabne chińskie tapety z motywami łowieckimi w sypialniach. Są tam meble z rzadkich gatunków drewna, wypchane trofea myśliwskie w jadalni i sala z bursztynowymi mozaikami na ścianach i suficie. Podobno są tam też drzwi ukryte w boazerii, które prowadzą do sekretnych korytarzy i izb, oraz gabinet osobliwości z niezwykłymi eksponatami przyrodniczymi.
Carski syn powinien wkrótce posłać tam ludzi, żeby wszystko przygotowali na przybycie jego i małżonki. Może nakazać łowczym zająć się polowaniem, a sam w tym czasie zapuścić się w głąb puszczy i posiedzieć tam w samotności oparty o drzewo. Poczuje pod sobą poduszkę z mchu i, chociaż jest carskim synem, las nie będzie się na niego gapił. Marzanki wonne zapachną sianem, a w górę po pniu wespnie się żółty wiciokrzew. Carski syn zostanie tam tak długo, aż ujrzy, jak kielichy kwiatów otwierają się i zamykają – to, czego żadne ludzkie oko nie jest w stanie wyśledzić. Pałacowy ogrodnik powiedział, że ludzie musieliby tysiąckrotnie zwolnić, by dojrzeć ruch rośliny. Dlatego on zamierza siedzieć w puszczy tysiąckrotnie dłużej ktokolwiek inny.
Inaczej zmiany można zarejestrować tylko wtedy, jeśli bezpośrednio na kogoś oddziałują. Carski syn nie wyczuł zmysłami tego, co zaszło, dopóki maleńkie dziecko w brzuchu małżonki nie kopnęło pierwszy raz w spód jego dłoni.
Czas to coś osobliwego. Człowiek się cieszy, że może żyć przez osiemdziesiąt lat. Kamień może leżeć przez osiemdziesiąt lat i się nie zmienić. Ale gdyby obserwować go przez parę milionów lat, dojrzałoby się jego wietrzenie.
W te dni, których carski syn nie spędzi na obserwacji puszczy, zajmie się zrywaniem roślin każdego występującego tam gatunku. Zamierza je sprasować i stworzyć herbarium – największe, jakie widział świat.
O tak, powinien czuć się szczęśliwy z racji posiadania tego lasu. Ogrodnik też nie przestaje tego powtarzać. Gdyby spojrzeć na puszczę z wysokości balonu, przypominałaby mózg, twierdzi ogrodnik i ma na myśli, że las rzeczywiście jest swego rodzaju mózgiem.
Człowiek to ostatnie stworzenie, które pojawiło się na świecie, napisano tak nawet w Biblii. Rośliny istnieją znacznie dłużej, tak długo, że błędem byłoby nazywanie ich głupimi. Zwierzęta i ludzie mogą przetrwać tylko dzięki zjadaniu czegoś, co wcześniej żyło. Z roślinami jest inaczej. Potrafią w magiczny sposób zadowolić się dwutlenkiem węgla, wodą i odrobiną minerałów z ziemi. Co więcej, oddychają za dnia i nocą, prawie tak jak człowiek. Pobierają tlen przez aparaty szparkowe, które służą też do fotosyntezy, a tlen uwalnia energię z cukrów powstałych w jej wyniku. Nocą aparaty szparkowe się zamykają, żeby uniknąć utraty wody. Na szczęście korzenie też mogą oddychać i tak naprawdę to one wdychają najwięcej.
Ale żeby nazywać rośliny duchowymi, inteligentnymi czy wręcz strategicznie działającymi i przewidującymi istotami – do tego ogrodnik nie byłby skłonny. Rośliny żyją we własnym świecie i komunikowanie się z nimi, nie mówiąc o ich rozumieniu, nie jest dla nas możliwe.
Carski syn się rozgniewał. Takie słowa były hipokryzją w ustach ogrodnika, który sam przecież twierdził, że woli pielić klomby niż chadzać w niedzielę do kościoła. Carski syn udał się do parku i spoczął w najgłębszej ciemności bukszpanowego labiryntu. Czy to znaczyło, że zbliżenie się do natury było niemożliwe? Czy było niemożliwe stanie się jej częścią? Prychnął pośród gorzkiej woni wydzielanej przed małe grube listki.
*
Carski syn powoli ściąga na bok kołdrę małżonki i zbliża dłoń do jej brzucha. Koszula nocna jest cienka, a skóra na brzuchu twardsza, niż zapamiętał.
Lekarz mówi, że zimą zostanie ojcem.
Ostrożnie kładzie kciuk na jej pępku. Drugim palcem przyłożonym do szyi liczy uderzenia własnego serca. Nagle pod skórą brzucha coś się prześlizguje. Mała dłoń, stopa, głowa?
Odsuwa się, długo siedzi, na przemian zginając i rozprostowując zimne palce u rąk. Później znowu zbliża się do brzucha, ale nic się tam teraz nie dzieje.
– Chodź – szepcze na ślepo.
Nic.
Obok dziecka znajduje się łożysko – małe drzewko z żyłkami, w kształcie liścia, które carski syn oglądał w księgach lekarskich. Kiedy w dziecko wstępuje świadomość? Kiedy świadomość wstąpiła w ludzi i odróżniła nas od reszty ziemskich istot?
Carski syn znowu się wzdryga: strzał, las i leżąca tam łania.
Małżonka otwiera oczy. Głos jest wyraźny.
– Co robisz?
On się wyciąga, prosto, jak lunatyk, kładzie się na plecach, dłonie składa na piersi. Małżonka drży, okrywa się kołdrą, przewraca na bok.
– Botanik Friedrich Siegmund Voigt twierdzi, że rośliny powstają w świetle, a zwierzęta powstają w ciemności.
Czuje zapach spływającej na ziemię krwi, która miesza się z wonią suchych liści.
– Najdoskonalszą postać roślina osiąga w drzewie, a zwierzę – w człowieku.
Ona wzdycha, nie odpowiada.
– Kocham cię – szepcze carski syn do nich obojga, chociaż nie jest absolutnie pewny.
Małżonka parska, oplata dziecko kończynami.
Przynajmniej do niego wróciła, myśli carski syn, bo gdy róża kwitła i emitowała na całą sypialnię słodki, intensywny zapach, małżonka ciągle się budziła, nie mogąc swobodnie oddychać. Mówiła, że czuje się tak, jakby ktoś usiadł jej na piersi.
Położyła się wtedy we własnej sypialni. Lekarz wyjaśnił, że ciężarne, które śpią na plecach, mogą mieć problemy z oddychaniem. Macica uciska wielką żyłę ciągnącą się między dołem ciała a sercem.
Jednak małżonka obwiniała o to roślinę. I jego.
Może jest tak wrażliwa, jak niektóre damy z dawnych czasów? – zastanawiał się carski syn. Jego babka od strony ojca opowiadała, że kiedy była dzieckiem, wśród wytwornych pań panowała moda na mdlenie z zachwytu po powąchaniu róży.
Carski syn leżał przy otwartym oknie, żeby móc oddychać, podczas gdy buchające w piecu kaflowym płomienie zapewniały mu ciepło. Mimo to nadal ciężko dyszał, śniąc chaotyczne sny o łodygach, które okręcały się wokół siebie. Były też puste dęby, które się zamykały. Były kamienie miażdżone korzeniami. Carski syn ciągle otwierał piekące oczy i wpatrywał się w różę, żeby sprawdzić, czy się porusza. Ale jej drobne ruchy odbywały się tylko wtedy, gdy oczy miał zamknięte.11
Brzuch siostry się napina. Nogi i ręce drżą.
Ciężko oddychając, siostra wyszukuje pod żółtym listowiem grzyby, orzechy i jagody. Pije dużo wody. Oblizuje ranę na ramieniu i trochę ją to uspokaja. Kładzie się w dębie, oszczędza siły, przykrywa dłońmi wydęty brzuch.
Brat idzie przez las. Skrada się równolegle z myśliwymi, osłaniany ich długimi cieniami.
Jelonek przyskakuje do siostry, przyciska nos do jej pulsującej szyi. Ciało drży, serce łomocze. Siostra obejmuje malucha, z westchnieniem zamyka oczy i mocno przytrzymuje mu nogi, żeby nie wierzgały.
Wewnątrz dębu zapada ciemność, kiedy nad otworem zawisa duża ludzka twarz. Patrzy na nią z góry mężczyzna o okrągłych brązowych oczach i bladych policzkach. Siostra wciąga z piskiem powietrze, zaciska wargi i przetacza się pod samą dębową ścianę.
Rozumie trochę po rosyjsku, chociaż to język wroga. Mężczyzna mówi, że wczoraj widział cielaka, a dziś szukał go przez cały dzień. Czyżby należał do niej?
Siostra chce zaprzeczyć, ale nie może się zdradzić ze swoją polszczyzną.
Mężczyzna odwraca się do kogoś z tyłu. Ciężkie buty cofają się między drzewa. Rozbrzmiewa kilka szorstkich psich szczeknięć.
– Pewnie jesteś głodna, leśna dziewczynko.
Ręce wchodzą do środka, paznokcie są krótkie z białymi półksiężycami. Mężczyzna nosi szerokie złote pierścienie z kamieniami w różnych kolorach.
Biały worek zostaje otwarty. Siostra rozpoznaje chleb, kiełbasę i ser.
– Jedz – mówi mężczyzna i wtyka głowę jeszcze głębiej.
Siostra nie jest w stanie się ruszyć, jej dłonie wciąż trzymają cielaka. Do sera pędzą mrówki. Wlecze się tam ślimak. Muchy wskakują na kiełbasę. Brat i siostra jadali coś takiego w czasach, gdy nie głodowali.
Skóra mężczyzny jest gładka, bez czarnych porów. Brwi równe, nie sterczy ani jeden włosek. Broda krótka i przystrzyżona w miejscu, gdzie kończy się podbródek. Zeszłej zimy zarost brata był pierzem, obecnie włoski są sztywne i bardzo różnej długości.
– Jeszcze tutaj przyjdę. – Mężczyzna się uśmiecha i pozwala słońcu znowu świecić.
Nieco później brat stoi i grzebie w ognisku. Czarna, okopcona postać.
– Był tu jakiś mężczyzna! Szybko, uciekaj!
Cielak też wpatruje się w brata. Siostra próbuje przytrzymać go za obrożę, ale plecionka wrzyna mu się głęboko w skórę.
– To ty? – warczy do cielaka brat. – Ty go tutaj zwabiłeś?
Chwyta pierścionek siostry, pierścionek ich taty i ciągnie ze wszystkich sił, ale nie może go zerwać.
– Był bardzo wytwornie odziany – dyszy siostra – i ma tutaj wrócić. Może uda mi się odwrócić jego uwagę, ale ty musisz uciekać!
Brat bije cielaka po twarzy i obrzuca wyzwiskami. Siostra nie może go dłużej utrzymać. Brat kopie go w bok, w zad. Ranny jelonek z krzykiem kuśtyka w głąb lasu.
Brat tupie nogą o ziemię, siostra biegnie za cielakiem. Krew na liściu tu, krew na liściu tam. Cała kałuża krwi. Ślady znikają, ona nawołuje.
Łzy pieką. Brat cały się rozmazuje, kiedy odwrócony plecami do niej pakuje swoje rzeczy.
Siostra dostaje jednak pożegnalny pocałunek, szybki, ale głęboki. Potem brat rusza na północ, tam, gdzie teren jest najbardziej bagnisty, gdzie światło nie dociera do podłoża. Udaje się w najciemniejsze rewiry puszczy, gdzie tylko zwierzęta widzą wszystko i nadal potrafią bezszelestnie wędrować między suchymi konarami i gałązkami poszycia.
więcej..