Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Równoległa linia czasu: Strange Blood - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Równoległa linia czasu: Strange Blood - ebook

Opowieść ta dzieje się tuż obok w innej alternatywnej rzeczywistości. Historie ludzi, pogromców i wampirów przenikają się wzajemnie, a ich losy splatają ze sobą. Każdy z nich przeżywa jakieś wewnętrzne rozterki i osobiste dramaty. Uczucia i emocje buzują. Toczy się odwieczna walka Dobra ze Złem. Kto tę walkę wygra? Czy kiedyś się ona w ogóle skończy?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-986-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Opowieść ta dzieje się gdzieś tuż obok w innej jakby alternatywnej rze­czywistości. Ta jest plastyczna i momentami do złudzenia przypomina naszą.

Historie ludzi i pogromców oraz istot zwanych potocznie wampirami przenikają się wzajemnie…

Tu Światło zmaga się z Cieniem, a Dobro walczy ze Złem. Walka toczy się różnych poziomach, jest zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna.

To nie tylko horror, przygoda czy sensacja, ale przede wszystkim opowieść o emo­cjach, uczu­ciach i na­miętnościach, które wykraczają poza ogólnie przy­jęte zachowania i normy spo­łeczne.

Losy bohaterów splatają się ze sobą. Każdy z nich przeżywa jakieś wewnętrzne rozterki, a także osobiste dramaty i reaguje na rozgrywające się wydarzenia na swój własny, niepowtarzalny sposób.

A opowieść się stopniowo rozrasta…



„_Może z czasem zobaczymy rzeczy, których_

_jak dotąd nie potrafimy sobie wyobrazić”._

Galileo Galilei (1564—1642)Prolog

_…_

_
_

_WSZYSTKOSEN — PO CO SIĘ BUDZIĆ?_

_Poczekaj. To wszystko kiedyś minie._

_Plącze się, rwie życia nić… Będzie to, co ma być._

_Czy coś od nas zależy? Czy mamy na cokolwiek wpływ?_

_Ekrany migoczą, podprogowy szlam znajdziesz tam._

_Pandemonium. Tasmański mówi:_

_"Will be okay", przywołując piskiem czarne łabędzie._

_Rybitwy jazgoczą natrętnie. Pikują w dół, rozwalając życie na pół._

_Niech no tylko gołąb łepek wychyli, nie będzie go w jednej chwili._

_Nieme łabędzie są wszędzie. Wrony w czarne grają kolory._

_Wampiry, strzygi, upiory mizdrzą się. Będzie to, w co sam uwierzysz._

_Wiedz, że wszystko jest możliwe. Co wybierzesz, staje się…_

_Zarówno dobre, jak i złe._

_Przegoń kreatury, te wstrętne potwory: Lenistwo, chciwość, pychę…_

_I gniew! Niech wszystkie czmychną daleko. Hen!_

_Noc kiedyś minie. Wstanie świt, a wraz z nim całkiem nowy dzień._

_Do tego czasu, ty śnij swój własny sen._

_Lutana L. B._Rozdział 1

Pośród przesiadujących w karczmie marynarzy i robotników portowych, trudniących się rybo­łówstwem oraz miejscowych pracowników sezonowych krzątał się żwawo młody chłopak z gęstą czu­pryną czar­nych, rozwichrzonych włosów z zawadiackim uśmiechem na śniadej, pucołowatej twa­rzy. Podawał im kubki z tanim alkoholem i jakieś proste jedzenie.

— Dario!

Rozległo się naraz wołanie z głębi lokalu.

— Dario!!

— Co jest wuju?

— Podejdź tu, szybko! Ogarnij się, jak ty wyglądasz?!

Ramon stale się go czepiał. Przestał już na to zwracać uwagę, choć na początku wzdra­gał się przed zrobieniem czegokolwiek, gdy tylko podnosił na niego głos. Szybko jednak doszedł do wnio­sku, że daleko tak nie zajedzie i że lepiej się go słuchać niż wracać do domu. Tam nie miał czego szukać. Bieda, aż piszczało.

— Trzymaj się prosto!

— Przecież się nie garbię… Co tu tak ciemno? — zdziwił się, dopiero po chwili dostrzegając jego­mościa.

— To jest właśnie mój siostrzeniec.

Słusznej tuszy wuj Ramon przedstawił go naraz mężczyźnie, siedzącemu przy jednym ze stoli­ków w głę­bi baru. Tu było znacznie chłodniej niż na zewnątrz i światło słoneczne prawie nie docie­rało do środka. Mimo to na wyraźne życzenie gościa gospodarz zamknął okiennice. Podkręcił za to stoją­cą w rogu lampę naftową.

— Przyjechał z Neapolu — ciągnął, patrząc na zacnego jegomościa. — Uczy się u mnie na karczma­rza. Jest trochę krnąbrny i pyskaty, ale dość bystry. Wyrobi się. Już ja go nauczę szacunku do pracy. Po to mi go tu przysłali. Ladaco, tylko by zbijał bąki.

Mężczyzna obrzucił Daria szybkim spojrzeniem i zerknął na zegarek, pod­nosząc się z miejsca.

— Z pewnością… Jestem trochę zmęczony. Pójdę odpocząć. Nie chcę, by mi ktokolwiek przeszka­dzał.

— Oczywiście. Może być pan spokojny i wypoczywać do woli, jak długo tylko chce.

Szybkim gestem pokazał Dario, żeby mu pomógł.

— Chłopak zaprowadzi pana na górę.

Jegomość ski­nął głową, ruszając w stronę schodów, jakby dobrze wiedział, którędy ma iść. Dario chwycił walizkę. Była ciężka. Zasapany minął go, zatrzymując się dopie­ro przed drzwia­mi.

— To tutaj — wyrzucił, szybkim ruchem podając mężczyźnie klucz.

Uważne spojrzenie utkwiło w oczach chłopaka. Ten drgnął, zatrzymując się w półkroku, widząc, jak wyciąga do niego bladą rękę z niezwykle długimi, kościstymi palcami. Trzymał w nich banknot. Bez zastanowienia zgarnął go szybkim ruchem.

— Dziękuję szanownemu panu.

— To ja dziękuję.

Posępna twarz rozjaśniła się w niewymuszonym uśmiechu. Dario odwrócił się na pię­cie i czym prędzej odszedł.

Ramon dbał o swój interes. Jego oberża była jedną z najlepszych w Adelajdzie i znajdo­wała się naj­bliżej portu. Dzięki temu miał dość liczną i bardzo zróżnicowaną klientelę. Od robotni­ków por­towych i sezonowych poszukiwaczy złota i innych szlachetnych kruszców do przyjezdnych ze sta­rego lądu i obu Ameryk bogatych kupców, bankowców i różnego rodzaju przedsiębiorców goto­wych za­inwestować swoje majątki w Australii, kupić tu ziemię i się osiedlić.

Ekspansja na Antypo­dy trwa­ła w najlepsze, a początkowo dziki kraj zamieniał się w prawdziwe Eldorado dla przyby­łych, liczących na łut szczęścia, ludzi często z dobrym pomysłem na życie i bo­gatą wyobraźn­ią. Karczmarz miał się całkiem nieźle. Wraz z drugą żoną Eleną prowadzili tu własny interes. Kobieta jednak ostatnio nie czuła się najlepiej i dużo chorowała. Potrzebował więc jakiegoś pomocnik­a. Do­brze się złożyło, bo jego siostra Gianna napisała mu w liście, że ma kłopoty z synem i nie daje sobie już z nim rady. Chęt­nie więc przysłała mu Daria na naukę.

Chłopak miał piętna­ście lat i potrze­bował silnej mę­skiej ręki. Jego ojciec zostawił go i odszedł do innej kobiety. Ciężko im się żyło w Italii.

Na górze znajdowały się wolne pokoje dla majętnych gości, tańsze były bliżej sali z barem, gdzie zawsze pa­nował gwar. Przyjezdnych wciąż przybywało. Większość klienteli sta­nowili jednak ryba­cy, maryna­rze i robotnicy sezonowi, racząc się prostym jadłem i trunkiem. Ci mieli zdecydowa­nie mniejsze wymagania i nie zostawali tu dłużej niż do zachodu słońca. Nie stać ich było na noc­leg.

Pokoje były dla bardziej majętnej, przyjezdnej klienteli dla takich ludzi jak ich ostatni gość, któ­ry za­witał tu bladym świtem, chowając się w oberży przed ostrym słońcem. Siedział tu pół dnia, pi­jąc wino i prawie nic nie jadł.

Ramon uznał to za dziwactwo wytwornego jegomościa. Podejrze­wał na­wet, że może być jednym z tych zabłąkanych szlachciców, które­mu powinęła się noga na jakimś in­teresie. Szybko jednak od­krył, że ma pieniądze i to nie mało. Wtedy zaproponował mu jeden z naj­lepszych pokoi i swoje usługi, chcąc go tu zatrzymać tak długo, jak się tylko da. Starał się zabawiać gościa miłą pogawęd­ką, za­chwalając uroki portowego miasta i odkry­wając przed nim tajemnice nocnego życia.

Jegomość słu­chał go z uwagą, niewiele jednak mówiąc na swój temat, a na ciekaw­skie pytania Ra­mona, udzielał raczej oględnych, wymijających odpowie­dzi.

— Kto to? — zapytał Dario.

Gestem oczu wskazał w stronę schodów. Podarowany mu banknot już dawno schował ani myślał dzielić się nim z wujem. Dużo rzeczy mu nie mówił.

— Nazywa się Abelard Sagen. To bardzo ważny gość — podkreślił Ramon.

Mimika jego twarzy nabrała szczególnego wyrazu. Wyprostował się, wciągając gruby brzuch, pa­trząc na siostrzeńca spod wysoko uniesionych brwi.

— Dopilnuj, by mu niczego nie brakowało. Zrozumiano?

Ten skinął głową, robiąc równie poważną minę co wuj.

— Wprawdzie mówił, by mu nie przeszkadzać, ale zajrzyj do niego później, gdy już ob­służysz tych wszystkich chlejusów i nicponi. A teraz śmigaj, bo zaczynają barachła szumieć.

W barze zrobiło się bardzo głośno. Dużo nie brakowało, by doszło do ja­kiejś bijaty­ki.

— Te chlejusy zostawiają u nas prawie całą swoją dniówkę. Gdyby nie to, byłoby marnie — odparł.

— Nie mądrzyj się tak. Lepiej słuchaj, co do ciebie mówię. Ruszaj się. Do roboty!

Dario chciał jeszcze dodać, że przydałby mu się ktoś do pomocy, ale natychmiast zrezygno­wał, gryząc się w język. Carla wprawdzie obsługiwała gości, ale była powolna i leniwa, za to czę­ściej znikała z którymś z nich w jednym z pokoi. Ramon przymykał na to oko, bo zwietrzył w tym do­datkowy interes.

— Uważaj na bar. Pójdę na chwilę do Eleny — powiedział nagle Ramon. — Wiesz, co masz robić?

— Wiem, wiem.

Chłopak zaciął zęby, ruszając w pokrzykujący tłum. Dziwił się, skąd ci wszyscy ludzie mają tyle siły po całym dniu ciężkiej pracy. Liczył, że Carla jednak się zjawi i będzie mógł, choć na moment odetchnąć.

— Już idę… Zaraz. Pali się, czy co?!

Wieczorem, kiedy bar już trochę opustoszał, zajrzał na górę do gościa tak, jak mu kaza­no. Zapu­kał, ale nikt nie odpowiedział. Pchnął lekko drzwi, widząc, że są otwarte i wkroczył raźno dalej.

— Pukałem, ale pan nie… O matko! Aleś mnie pan przestraszył.

Odskoczył przerażony, widząc przed sobą niezwykle bladą twarz mężczyzny. Patrzył na niego ostrym wzrokiem, a oczy błyszczały mu jakimś dziwnym blaskiem. Kiedyś już widział po­dobne ślepia, wlepiające się w niego złowrogo. Należały do wilka. Jegomość stał tuż przy drzwiach.

— Przecież prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać.

— Wiem, ale wujek pyta, czy czegoś panu nie trzeba — wyjaśnił szybko.

— Właściwie mógłbyś tu trochę posprzątać. Pełno tu kurzu — zawahał się, świdrując go wzrokiem.

— Skoro pan tak mówi. Strasznie tu duszno i ciemno — odparł Dario, podchodząc szybko do okna.

— Nie!! Zostaw!

Zaprotestował gwałtownie jegomość, widząc, jak odsłania rolety.

— Tak jest dobrze.

— Nie lubi pan słońca? — zdziwił się.

— Nie lubię.

— Nic dziwnego, że taki pan blady.

— Ile masz lat?

— Kończę siedemnaście, a co?

Nie odpowiedział. Czuł, że chłopak kłamie. Mógł mieć najwyżej szesnaście. Widział, jak ukrad­kiem popija piwo, gdy Ramon nie widzi. Dario zaczął sprzątać, już nie zwracając na niego uwagi. Męż­czyzna usiadł w fotelu i uważnie śledził go wzrokiem. Przyglądał się jego szybkim, zwinnym ru­chom. Były płynne, wręcz tanecznie, niezwykle sprawnie mu to szło. Już dawno to zauważył. Wcześniej, idąc za nim ciemną ulicą, dotarł aż do tej karczmy przy porcie. A potem przez pół dnia, walcząc z narasta­jącym zmęczeniem, obserwował go, siedząc w ciemnym kącie.

Dario był młody, zbyt młody na to, by go uczył. By mógł się z nim podzielić tym darem, który posiadał. Zastanawiał się co zrobić, by mu się nie wymknął. Za cztery, pięć lat zrobi z niego swoje­go adepta, a na razie będzie musiało, zo­stać tak jak jest. Za wszelką cenę utrzyma go przy życiu. Złamie zasadę ośmiu kręgów, dla niego, bo jest tego wart. Istny samorodek. Oszlifuje ten diament.

Dario pochłonięty swoją pracą, wytężał wzrok, pomagając sobie lampą. Gdyby się tylko czymś zajął albo sobie stąd poszedł. Myślał. Miał­by to już dawno za sobą. Odwracając się, nagle odsko­czył. Jegomość był tuż za jego plecami.

— Myślałem, że pan już dawno wyszedł — wykrztusił.

— Jeszcze tu trochę posiedzę i popatrzę.

— Na co?

— Na ciebie.

W mgnieniu oka wrócił na fotel. Dario nie wiedział jak, ale zrobił to bardzo szybko.

— Jest tyle ciekawszych rzeczy do oglądania — odpalił.

— Jak dla kogo — uśmiechnął się dziwnie.

Dario nie zrozumiał, ale wolał nie pytać, co ma na myśli. Wrócił do przerwanych czynności.

— Jestem przekonany, że twoje kocie ruchy wyglądałyby znacznie lepiej bez ubrania.

Udał, że tego nie słyszy. Odchrząknął. Pokręcił się jeszcze chwilę, po czym śmiało wyciągnął rękę po napiwek.

— Zrobiłem, co trzeba. Dostanę coś za to?

— Tak, ale najpierw zatańcz dla mnie.

O mało nie wybuchnął śmiechem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

— Carla świetnie tańczy. Mogę ją zawołać, jak pan chce.

— Wolę patrzeć na ciebie — powiedział stanowczo Sagen. — Nie wstydź się. Wiem, że potrafisz.

— Niby skąd? — wyrwało mu się.

— Widziałem.

_Akurat. Łże jak z nut_… — Wzdrygnął się, patrząc mu kpiąco w oczy.

— I co potem?

— Zobaczysz.

Jegomość mrugnął do niego lubieżnie okiem.

— Nie ma mowy. Nie robię takich rzeczy.

Chłopak odwrócił się i chciał odejść. Zrobił krok, ale znów jakimś niepojętym sposobem opuścił fotel i błyskawicznie znalazł się tuż przy nim. Zupełnie zaskoczonego złapał za rękę, silnie przy­trzymując. Dario zdrętwiał. Zobaczył, jak szybkim ruchem unosi ją do swoich ust. Polizał.

— Co pan robi??!

Próbował mu się wyrwać, ale nie mógł.

— Proszę mnie puścić! Puszczaj!!

Krzyknął, wyrywając mu się, aż w końcu go puścił, gdy tylko uderzył zbereźnika boleśnie w goleń. Czym prędzej wypadł z pokoju i nie oglądając się za siebie, zbiegł po schodach na dół. Zatrzy­mał się dopiero przy barze. Musiał ochłonąć.

Korzystając z okazji, że wuj jest zajęty przy stolikach i go nie widzi, nalał sobie pół szklanki rumu. Po czym popił szybko wodą, zagryzając wszystko gru­bą skibą chleba i kiszonym ogórkiem. W międzyczasie okazało się, że jegomość zostanie w karczmie na dłużej.



Mijały kolejne dni. Dario jak co dzień krzątał się przy barze i bez mrugnięcia okiem wykonywał swoje codzienne obowiązki. Nie wdawał się też niepotrzebnie w po­gawędki, robiąc to, co do niego należy. Nie szukał kłopotów. Mężczyzna znów chciał, by u niego posprzątał. Tym razem nie dał mu się sprowokować i poczekał, aż wyjdzie.

— Byłeś u pana Sagena? — dopytywał się wuj.

— Tak. Wysprzątałem pokój. Jakby tam było brudno.

— Widać lubi porządek. Nie widziałem, żeby wychodził. Chyba nie śpi?

— Nie, ale przeszkadza mu światło. Siedzi po ciemku. Wiesz wuju, on jest jakiś dziwny…

— Bo nie lubi słońca? Wcale mu się nie dziwię. Ja też mam czasami go serdecznie dosyć.

— Śpi w dzień, a wychodzi pewnie w nocy — zakpił Dario.

— Tak. Słyszałem, jak wracał nad ranem. Tacy bogaci ludzie jak on często prowadzą nocne życie. Stać ich na różne zbytki. Mają też swoje dziwactwa, to całkiem zrozumiałe — ciągnął.

— Chodzi mi o coś innego. — Dario zastanawiał się, czy ma mu o tym powiedzieć, czy nie. — Wuju on tak dziwnie na mnie patrzy. Wyślij do nie­go Carlę, to może się ode mnie odczepi.

— Co ci się uroiło? Carla ma co robić — warknął, marszcząc brwi.

— Mówił mi takie rzeczy, że aż niedobrze się robi

— Zrobił ci coś? — Karczmarz dopiero po chwili zorientował się, o co mu chodzi.

— Nie, ale mnie nagabuje. Obraca wszystko w żart.

— Nie zwracaj na to uwagi. — Podrapał się po głowie, zastanawiając nad czymś.

— Nie daje mi napiwków — żalił się dalej chłopak. — Postanowił się na nim jakoś odegrać. Jego­mość sam sobie na to zasłużył. — To nie w porządku, a tyle się znów namachałem po ciemku.

— Dołączę to do jego rachunku. Nie kłopocz się.

— Idę dziś na tańce, przydałoby mi się coś… — Spojrzał na wuja prosząco.

— No, dobra. Masz. — Ramon wyciągnął z kasy kilka miedziaków. Podał mu je, żartując. — Tylko wszystkiego od razu nie przehulaj.

— Tylko tyle?? To nie wystarczy na dobrą zabawę.

— I tak przepuścisz na głupoty. Tylko trzymaj się z dala od panienek, by cię jakaś nie zbałamuciła, bo tylko kłopot będzie — dodał.

— Nie jestem już dzieckiem — Dario się oburzył.

— Ale nie znasz życia. Śmigaj mi stąd, bo się rozmyślę.

— Dzięki.

_Dobre i to —_ pomyślał, uśmiechając się sam do siebie.

W razie czego miał jeszcze banknot od Sa­gena. Wolał go na razie nie ruszać, tak na wszelki wy­padek. Schował go sobie dobrze.

_Dziesięć funt_­_ów pie­chotą nie chodzi! A nuż się rozmnoży? _— gdybał.

Raźnym krokiem szedł do tancbu­dy, bawiąc tam aż do rana.

Uwielbiał tańce. Miał do tego dryg. Muzyka to był zdecydowanie jego żywioł.Rozdział 2

Bladym, pochmurnym świtem wracał do karczmy. Od frontu lokal był zamknięty, musiał więc wejść od zaplecza. Wspinając się po schodach, naraz usłyszał za sobą jakiś szmer. Coś zaszumiało.

— Kto tu jest??!

Tknięty dziwnym przeczuciem odwrócił się, ale nikogo tam nie było. Odpowiedziało mu tylko głu­che milczenie.

_„Pewnie mi się wydawało”_ — pomyślał, biorąc to na karb zmęczenia i ilości wypitego w tancbu­dzie trunku.

Głowę miał bardzo ciężką, a krok niepewny i chwiejny. Wtoczył się do swoje­go pokoju i od razu zwalił na łóżko, z miejsca zasypiając. Wtem tuż pod jego drzwiami zamaja­czył jakiś cień.

Po chwili klamka od drzwi poruszyła się i ktoś wszedł do środka…

Dario przewracał się niespokojnie na łóżku. Pierwsze promienie słońca wpadały przez uchylone okno na podda­szu, wprost na jego twarz. Odwrócił oczy od atakującego jego źrenice światła. Było upo­rczywe i nie do zniesienia jak nigdy dotąd. Dźwignął się ciężko, podchodząc do miski. Nalał wody z dzbanka, opłukując nią twarz. To go trochę otrzeźwiło. Spojrzał do lustra, przejeżdża­jąc ręką po brodzie. Była szorstka. Wypadałoby się ogolić. Pomyślał.

Wujek Ramon często go upominał, by wyglądał czysto i schludnie. „Jak cię widzą, tak cię piszą”, zwykł mawiać. „Nigdy nie wiadomo, kto zajrzy do naszej karczmy, może jakaś bogata dama zwróci na ciebie uwagę, albo majętny szlachcic przyj­mie na służbę. Odmienisz swój los. U mnie masz, co masz. Kiedy Franko wróci z wojny i przejmie interes, będziesz mu tylko, pomagał tak jak mi”. Chwytając za brzytwę, uniósł gło­wę do góry, zerka­jąc jednym okiem w lustro.

Wtem jego uwagę przyciągnęły dwa czerwone punkty z boku szyi. Do­tknął ranek, ale nie bolały. Były tylko lekko obrzmiałe.

_Dziwne, ale nie było ich tam wcześniej. Skąd u licha się tam wzięły? Czyżby uczulenie? A może któraś z dziewczyn go zadrapała, gdy zabawiał się z nimi w tancbudzie. Na pewno ta Mary…_

Pa­miętał, jak się do niego kleiła, całowała go po szyi. Wtedy musiała go zdrowo ukąsić. Nie my­śląc już o tym dłużej, ogolił się i nakleił na ranki dwa małe plastry. Najwyższy czas było zejść na dół do baru. Nie chciało mu się jak diabli, ale co było robić?

Już i tak przeholował, wracając nad ranem. Wolał z nim teraz nie zadzierać. To mogło mu tylko zaszkodzić. Ciągle mu powtarzał, że jak się nie sprawdzi i będzie obijał, odprawi go z po­wrotem do domu. Tu było o wiele ciekawiej i uczył się od ludzi angielskie­go. Wiedział, że może mu się to kie­dyś przydać. Przysłuchiwał się z uwagą, o czym się mówi w ba­rze.

Ledwo postawił nogę na dole, a wuj od razu zagonił go do mycia szklanek i talerzy.

— Byłeś u Eleny?

— Nie, ledwo co wstałem — odrzucił.

— No jasne. Zawsze myślisz tylko o sobie. Jak to skończysz, zaniesiesz jej śniadanie.

— Dobrze wuju.

Zajrzał do ciotki i zaraz wrócił na dół. Wiedział, że była bardzo chora. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Przez cały czas leżała, w gorączce. Dobrze, że chociaż nie musi jej karmić. Przychodziła do niej jakaś jej krewna i pomagała w codziennych czynnościach, odciążając tym Ramona i jego.

Da­rio ustawiał stoliki przed lokalem, przecierając je mokrą szmatką. Tak jak zwykł to robić co dzień. Przed dziesiątą pojawili się pierwsi klienci. Starał się jak mógł, obsługując ich, ale nie szło mu to, tak jak trzeba. Snuł się osowiały, chodząc z kąta w kąt, jakiś nieswój.

Nie wiedział, co mu jest, ale nie czuł się najlepiej. Wpadające do środka promienie słońca zdawa­ły się odbierać mu siły. Starał się więc trzymać blisko baru. Niechętnie wychodził do stolików na zewnątrz, gdzie w upale uwijała się Carla. Parasolki słabo chroniły od słońca, przynosząc tylko nie­wielką ulgę.

— Kto w nocy dokazuje, ten rano choruje — zrymowała dziewczyna, uśmiechając się wyraźnie.

— I kto to mówi? Porządna się znalazła — odpalił.

W odpowiedzi Carla rzuciła w niego ścierką.

— Co ci? Jesteś jakiś blady. Ruszasz się dziś jak mucha w smole.

Ramon też to zauważył, zagadując go w pewnej chwili.

— Źle się czuję, muszę odpocząć — przyznał, walcząc z ogarniającym go, coraz większym znuże­niem. Nagle zakręciło mu się w głowie i oparł się o stolik, chwiejąc wyraźnie na nogach.

Po drugiej stronie baru, w kącie gdzie było najciemniej siedział Sagen i badawczo się chłopakowi przyglądał. Dario robił swoje i nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, ale gdy znalazł się w po­bliżu stolika, przy którym siedział, nie wiedząc czemu, potknął się o własne nogi. Mężczyzna dys­kretnie rzucał mięso wałęsającemu się po barze psu i tylko udawał, że je. Moczył usta w winie.

Pa­trzył, jak roz­mawia z Ramonem.

— Nie wiem, co jest. Kręci mi się w głowie. Nie dam rady wuju.

— Wiedziałem, że tak będzie. Jeszcze coś tu przywleczesz. Tylko utra­pienie z tobą, szczeniaku. Napiszę do twojej matki, co tu wyprawiasz. Zobaczysz. Żeby mi to było ostatni raz!

Ramon był wyraźnie zły, że zostawia go samego z robotą. Oberża powoli zapełniała się robotni­kami. Pracy było w bród. Carla zrobi swoje i zniknie mu z oczu. Musi nająć jeszcze jedną dziew­czynę do pomocy. Dario nie miał siły, by z nim rozmawiać, a co dopiero kłócić.

— Przepraszam — wybąkał.

— Prześpij się i za dwie, góra trzy godziny masz tu być z powrotem. Zrozumiałeś?!

— Tak. — Skinął głową i wolnym krokiem ruszył w stronę schodów.

Ledwo znalazł się w pokoju, z miejsca spuścił rolety, by świecące słońce nie zakłóciło mu snu. Po czym jak długi runął na łóżko. Sen jednak nie chciał przyjść. Na śniadanie zjadł bardzo mało, mimo to coś mu zaszkodziło i zwijał się teraz z bólu. Nagle zaczęło mu wykręcać wszystkie wnętrzności. Zwró­cił, upadając na kolana.

— Co pan tu robi?? — wykrztusił, widząc nagle przed sobą wysokie buty Sagena.

— Było otwarte. Zresztą i tak nie zamykasz drzwi na klucz. — Pomógł mu podnieść się z podłogi. Dario, siadając na łóżku, patrzył na niego z niepoko­jem w oczach.

— Chcę być sam. Proszę stąd iść, bo zawołam wuja.

— A po co go niepokoić? Ma dość własnych zmartwień. — Przeciągłe spojrzenie utkwiło w orze­chowych oczach Daria.

Jasna skóra mężczyzny kontrastowała z ciemnym odcieniem włosów. Była niemal przezroczysta. Dopiero teraz to zauważył. Czarne jak heban oczy przeszywały go na wskroś. Dygotał.

— Niech pan tak na mnie nie patrzy — wykrztusił, widząc, jak siada obok. — To nie w porządku.

Sagen pochylił się nad nim jeszcze bardziej.

— Jesteś mi potrzebny. Twoja młodość… Ze mną nie zginiesz.

Lekko pchnął go, przewracając na plecy. Przerażony odkrył, że nie ma siły, by się pod­nieść.

— Nie! Proszę… — wyrzucił. — Niech chcę…

Był zbyt słaby, by się przed nim bronić. Jakby go nagle opuściły wszystkie siły, zeszło z niego całe powietrze. Mężczyzna położył na nim swoją rękę i mocno przycisnął do łóżka. Czując, jak pró­buje mu się wyrwać, powtórzył dziwnie modulowanym głosem.

— Już się stało, mój Dario…

— Niech pan sobie idzie, niech pan idzie… — mamrotał, widząc nad sobą jego twarz.

— Pójdziemy razem. Zaopiekuję się tobą.

Hipnotyzował go wzrokiem, dotykając głowy. Gładził ręką po włosach.

— Nie chcę. — Oczy kleiły mu się coraz bardziej. Zdrętwiały poczuł chłodny oddech na swojej szyi. Sagen zry­wając mu plastry, przytrzymał go mocno za brodę.

— Nieee.

Zdławił przeraźliwy krzyk, kneblując mu ręką usta. Po czym dopadł gwałtownie do pulsującej krwią tętnicy. Dario jęczał, czując, jak coraz mocniej go kąsa. Długie, kościste palce nie po­zwoliły mu się oswobodzić z miażdżącego uścisku. Ostatkiem sił szarpał się z nim jeszcze. Niespodziewa­nie runęli na podłogę, kotłując się. Kiedy całkiem osłabł, zimnokrwisty wziął go bezwolne­go na ręce. Położył z powrotem na łóżku i okrył cienkim kocem. Chłopak odpływał, zapadając w bardzo głębo­ki, twardy sen.



Dzień wstał ponury i wietrzny. Ciemne chmury zawisły nad karczmą jak kat nad żywą duszą.

— Wychodzi pan?

Ramon zatrzymał się przy stoliku Sagena, widząc, jak ten wstaje. Nałożył na nos duże, ciemne oku­lary, które zakrywały bez mała pół jego twarzy.

— Mam zamiar.

— Będzie padać. Zachmurzyło się, że ho ho. Dario śpi sobie w najlepsze, a ja mam tu urwa­nie głowy. Przepraszam pana za moją gadaninę, zdaje się, że pan czegoś chciał…

— Zapomniałem mu dać napiwek. Stara się chłopak. — Wyciągnął banknot, podając go zaraz karczmarzowi. — Zasłużył sobie. Skoro jest zmęczony, niech sobie odpocznie — dodał.

— Oczywiście. Ma pan zupełną rację. — Z błyskiem w oku obracał w ręku banknot. — Zaraz lunie… O już pada.

Z chmur posypały się pierwsze krople deszczu. Niebo przeszyła błyskawica i uderzył grzmot.

Część klienteli opuściła barowy ogródek, szukając schronienia w środku. Zrobiło się gwarno.

— Mam co do niego pewne plany — ciągnął jegomość — porozmawiamy o tym, jak wrócę.

Postawił wysoko kołnierz płaszcza i nałożył kapelusz.

— Wedle życzenia szanownego pana. Może parasol? To teraz modne.

— Nie dziękuję. Poradzę sobie.

— Przemoknie pan do suchej nitki…

— I jeszcze jedno. Jutro wyjeżdżam. Jak Dario wstanie, niech spakuje wszystkie moje rzeczy.

Wcisnął mu do ręki kolejne dwa banknoty. Ramon patrzył na niego zdumiony i jednocześnie urzeczony. Już dawno się nie spotkał z taką hojnością.

— Jest pan bardzo łaskawy, ale jeśli można spytać, dlaczego już nas pan opuszcza?

— Mam interesy w Sydney — powiedział krótko.

— Rozumiem, ale zajrzy pan tu jeszcze — domyślił się, że chodzi o złoto. Teraz wszyscy inwesto­wali w złoto. Nie było nic cenniejszego od złota. — Tylko proszę o nas nie zapominać. Nasza oberża zawsze stoi dla pana otworem.

— Oczywiście. Będę pamiętał.

Wykrzywił usta w zdawkowym uśmiechu, wychodząc w gęsto padający deszcz.

Ramon, patrząc za nim, pokiwał głową, przeciągle wzdychając. Wiedział, że jegomość zaintere­sował się chłopakiem, nie był głupi. Postanowił to teraz wykorzystać, póki jeszcze mógł.

_Wszystko wszak kosztuje — r_ozważał_._ Siostra była daleko. Nie chciało mu się go dłużej niańczyć. Sam miał się o kogo troszczyć. Elena wymagała stałej, całodobowej opieki. I o nią powinien przede wszystkim dbać.

_Los Daria przynajmniej się odmieni. W końcu i tak nie mam tu z niego zbyt wielkiego pożytku. Chłopak więcej się obija, niż mi pomaga. W dodatku się mą­drzy i oszu­kuje mnie na napiwkach. Po­winien być mi za to wdzięczny, że o nim myślę. Z całą pew­nością będzie miał lepiej. Poradzi sobie w życiu, jest prawie dorosły. On w jego wieku już daw­no pracował na plantacji oliwek. Szybko znaj­dę sobie kogoś na jego miejsce… —_ tłumaczył to sobie, aż nabrał całkowitej pewności.

_Tak będzie najlepiej dla wszystkich… To jedyne rozsądne wyjście…_

Gdy tylko Abelard Sagen wrócił, dobili targu.Rozdział 1

Gorące, parne powietrze paliło ziemię i wszystko, co na niej rosło i po niej chodziło. A ta aż pro­siła się o wodę. Australijski klimat nie rozpieszczał nikogo. Pracującym ciężko na farmie ludziom solidnie da­wał się we znaki. Najęci do zaganiania bydła i pracy w polu, przy zbiorze plonów robot­nicy uwijali się w pocie czoła od wczesnego ranka aż do późnego wieczora, by zarobić na chleb. Mieli nierzad­ko do utrzymana całe, często wielodzietne rodziny, zamieszkujące te tereny, jedni bli­żej, a inni kil­kanaście czy nawet kilkaset mil stąd.

Parobkowie zbierali z mozołem owoce, plony z łąk i pól, pa­miętające jeszcze niedawne, obfite deszcze i sprzyjającą aurę. Składowali je teraz w bezpiecznym, nieco chłodniejszym miejscu, z dala od wszędobylskiego, zabójczego słońca i panującego niepodzielnie skwaru. Jednak owoce cytruso­we tak jak szybko rosły, błyskawicznie dojrzewały i równie szybko marniały. Ten morderczy wy­ścig z czasem wykańczał i dawał po­rządnie w kość. Ci słabsi fizycz­nie prawie od razu rezygno­wali z pozornie łatwej pracy, nie wytrzymując takiego obciążenia. Leniwi też nie mieli tu czego szukać. Praca w tak niesprzyjających warunkach wymagała bowiem odpowiedniego nasta­wienia i dość sil­nej psy­chiki. Panował skwar i piekło niemiłosiernie.

— Mam tego dość — sapnął ciężko Neil, rzucając skrzynkę pełną owoców mango na wyschniętą, popęka­ną skwarem zie­mię. Był wykończony.

Uchylając rondel kowbojskiego kapelusza, przetarł ręką so­lidnie zroszone potem czoło. Koszulka przewiązana w pasie była cała mokra, a skóra lśniła w słoń­cu, spływając per­listym potem. Smagana gorącym powietrzem ciemnooliwkowa skóra odbijała się od jasnej blond czupry­ny, roz­wichrzonych włosów. Tylko niebieskie oczy zdradzały jego anglosa­skie pocho­dzenie. Jego kompan miał o wiele łatwiej. Był rodowitym autochtonem. Aborygenem.

— To czysta harówka w taką pogodę. Żar leje się z nieba.

Tubylec pokiwał tylko głową, uśmiechając się. Dla niego nie było to nic nadzwyczajnego. Neil nie wytrzymywał w takim upale, pracując przy zbiorach trzeci dzień. Tracił siły i silną wolę.

— Co chcesz, to nie Melbourne — zauważył głośno, przechodzący obok mężczyzna. — Dźwigał wypchaną po brzegi skrzynkę z owocem. — Tu trzeba porządnie zakasać rękawy. To nie robota dla maminsynków.

— Nie mówisz chyba do mnie kolego — żachnął się wyraźnie, patrząc na niego spod byka.

— Nie wyrabiasz się, to wylatujesz. Pięciu innych już czeka na twoje miejsce — dorzucił drugi, na­wet się nie zatrzymując.

Neil nie należał do maminsynków, bynajmniej bardzo wcześnie się usamodzielnił. Przerwał stu­dia na uniwersytecie w Luizjanie, by posmakować prawdziwego życia. Popracował trochę w Sta­nach, a potem wyruszył w szeroki świat w poszukiwaniu przygód. Był już na Kubie, w Chile, In­diach i na wyspach Goa. Smakując wolności, bawił się tam wraz z hipisami. Odpowiadała mu ich ideologia. Już z natury był pacyfistą. Nie godząc się z polityką Johnsona, a później jego następcy Nixona, uciekł w ten sposób przed wojną w Wietnamie. Aż dotarł tutaj. Tułając się po świecie, stra­cił wszyst­kie swoje oszczędności. Musiał więc zarobić tyle, by wrócić do kraju i na uniwersytet, ale dopie­ro wtedy jak skończy się konflikt zbrojny w Wietnamie. Nie mógł ryzykować, by po po­wrocie za odmowę walki wsadzili go do więzienia, jak większość jego znajomych i braci z komuny.

Tu w pustynnych rejonach Queensland był bardziej bezpieczny niż w szybko rozwijających się aglomeracjach miejskich. Au­stralia też przecież brała czynny udział w tej bezsensownej, rujnującej wszystkich wojnie. Ostatnie dużo mówiło się o zakończeniu walk, ale one ciągle trwały. Neil nie był mięczakiem. Co to, to nie. Wyso­ki, dobrze zbudowany, wysportowany. Dysponował siłą i umie­jętnościami, których można mu było tylko pozazdrościć. W szkole chodził na siłownię i grał w ko­sza. Przepływał też basen w rekordowo szybkim tempie. Niejednego mógłby wprawić w komplek­sy. Był gotów stawać do walki o swoje ra­cje, ale nie tutaj z takimi pyskaczami. Szkoda mu było na nich siły. Nie musiał nikomu niczego udowadniać. Poprawiając kapelusz, nacisnął go sobie mocno na głowę. Podniósł skrzynkę z ziemi i ruszył dalej, kierując się w stronę szopy. Zrobił jeszcze kilka kursów, całkiem opa­dając z sił. To zdecydowanie nie był jego dzień. Sięgnął po bidon z wodą, bio­rąc kilka głębszych ły­ków, a resztą polał głowę i kark. Woda spłynęła mu po plecach. Odsapnął. Słońce leniwie chyliło się ku zachodowi, ale skwar ani myślał odpuszczać. Na karoserii samocho­dów można było z powo­dzeniem smażyć jajka jak na patelni. W niektórych zagotowała się chłodni­ca. A owoce trzeba było jak najszybciej zwieźć z pola do specjalnych magazynów, w ciągu jednego, góra dwóch dni, bo składowanie ich na polu w takich warunkach groziło zepsuciem.

Przystanął na chwilę, chowając się w cieniu wielkiego, grubego drzewa, jednego z nielicznych, które moż­na było tu spotkać. Większość farmy porastała wysuszo­na trawa, a wśród niej pięły się krzewy papai, mango i orzeszków ziemnych oraz karłowate drzew­ka mandarynek i brzoskwiń. Oparty o szeroki pień drzewa wyciągnął paczkę fajek i zapalił. Tego mu było trzeba. Zaciąga­jąc się dymem, relaksował się. My­ślami odpłynął bardzo daleko…

Naraz poczuł, jak coś prześlizgnęło się koło jego nóg. Spojrzał w dół i zamarł w bezru­chu. Wiel­ka żmija owijała się wokół nogawki jego spodni, peł­znąc po niej jak po gałęzi drzewa. Instynktow­nie wstrzymał od­dech, uświadamiając sobie bezna­dziejność sytuacji. Wystarczył zaled­wie ułamek sekundy, by śmiertelny jad znalazł się w jego ciele, za­trzymując wszystko na zawsze. Małe ukąsze­nie, a tak brze­mienne w skutkach mogło go pozba­wić życia, tak po prostu. Z lękiem w oczach pró­bował jeszcze zachować zimną krew, lecz serce trzepo­tało w nim jak spłoszony w klatce ptak.

_Co robić?? Co??… —_ Sparaliżowany strachem próbował zebrać myśli, ale nic sensownego nie przychodziło mu do gło­wy. Przeraźliwa pustka.

_Papieros! To mogłoby spłoszyć gada… —_ zaświtało mu nagle. Trzymał go drętwo jak su­chy pa­tyk, puszczając nagle, ale ten się nie zapalił.

_Wszystko na nic. Zaraz mnie zaatakuje. Jestem zgubiony…_

— Spokojnie. Nie ruszaj się. Mam ją na oku…

Głos dochodził jak ze studni. Modulowany, niski tembr z półgłosu przechodzący w szept.

Był całkiem blisko. Nie mógł poruszyć głową, by się obejrzeć. Najmniejszy ruch groził ukąsze­niem. Po chwi­li coś zadźwięczało, skutecznie odwracając uwagę od zesztywniałego ze strachu Ne­ila. Nie mi­nęło nawet sekundy, a obślizgły gad leżał na wyschniętej ziemi jak kłoda drewna.

Tuż za nim stał mężczyzna w indiańskiej kurtce i spodniach, z szerokim kapeluszem, osłaniają­cym mu całą twarz. Pochylając się nad wężem, wydobył z niego nóż i obciął mu nim łeb. Zdejmu­jąc nogę z wielkie­go, bezwładnego cielska podszedł do zdrętwiałego wciąż Neila. Ten wypuścił głośno powietrze, od­dychając z ogromną ulgą.

— Myślałem, że już po mnie. Wielkie dzięki.

— Drobnostka. Mów mi Chennon. — Przedstawił się, wyciągając do niego rękę.

— Neil. — Odwzajemnił mu szybki, mocny uścisk.

Nie widział twarzy ani oczu mężczyzny. Wiel­ki kape­lusz zasłaniał mu niemal wszystko. Zdumiał się, widząc na jego rękach rękawiczki. W taki upał to było dość osobliwe. Nic jednak nie powie­dział. Poczęstował go w podzięce papierosem, ale odmó­wił zdecydowanym ruchem.

— Też tu pracu­jesz? — domyślił się.

— Przy koniach, w stajni. — Mężczyzna spojrzał wymownie na kosz z owocami. — Nie widziałem cię tu wcześniej. Zdaje się, że jesteś tu od niedawna.

— Zgadza się. Pracuję od trzech dni w polu. — Zapalił, zaciągając się wolno dymem.

Milczeli dłuższą chwilę…

— Wiem, że to nie moja sprawa — zaczął naraz Neil — ale nie jest ci przypadkiem za ciepło w tym ubraniu? — Musiał go o to spytać, był wyraźnie ciekawy.

— Słońce mi szkodzi na skórę — wyjaśnił.

— Ja też mam już go powoli dosyć. Mogłoby, choć na chwilę zniknąć.

— Mogłoby.

— W nocy też niewiele chłodniej, ale po tej robocie padam na pysk.

Promienie przedzierały się przez rozłożyste, pełne liści gałęzie docierając aż do ziemi. Chennon stał w cieniu, oparty o stertę kamieni i sprawiał wrażenie, jakby ubranie wcale mu nie przeszkadza­ło. Neilowi od samego patrzenia na niego robiło się gorąco. Nagle zorientował się, że jego odpoczy­nek znacznie się przeciągnął.

Spojrzał w stronę pola na krzątających się tam ludzi. Jakoś nikt z nich nie zauważył, że się obija. Płacono im od skrzynek. Tracił tylko on, nikt więcej, ale nie dbał o to. Jutro sobie to odbije z na­wiązką. Jakoś to załatwi. Dziś nie jest w formie i jeszcze ta przygoda z wężem. Miał dość.

Rozmowa z Chennonem utkwiła w martwym punkcie. Nie chciał dłużej rozmawiać z kimś, kogo nawet dobrze nie widzi. Dziwnie się z tym czuł. Coś mu mówiło, że gość przez cały czas go obser­wuje. Stał nieruchomo i nie odzywał się, jakby się nagle zawiesił.

— Dobrze się z tobą gada, ale muszę wracać do roboty — odezwał się nagle. — Porozmawiamy so­bie innym razem, jak tylko cię rozpoznam — dorzucił jeszcze z lekką ironią.

— Płacą ci za dniówkę?

— Nie, od skrzynek. Trzeba się wyrabiać i zebrać ile się da do końca dnia. Nie ma lekko.

Rzucił niedopałek papierosa na ziemię, gasząc butem. I dźwignął skrzynkę oburącz, w muskular­ne, silne dłonie. — Spotkamy się później. Postawię ci piwo.

— Nie piję piwa.

— To coś innego, co będziesz chciał — dodał, ruszając raźnym krokiem przed siebie.

Czuł, że jest mu coś winny, w końcu uratował mu życie.

— Głupi jesteś.

Neil myślał, że się przesłyszał, zatrzymując nagle w półkroku.

— Co powiedziałeś??

— Po jakie licho się tak męczysz? W stajni miałbyś lżejszą robotę. Zostaw to i chodź ze mną…

Mężczyzna ruszył przed siebie. Neil zawahał się, patrząc za nim. Ten odszedł już spory kawałek. W pewnej chwili od­wrócił się, kiwając w jego stronę.

— No chodź, to ci pokażę…

Po­stawił skrzynkę w cieniu drzewa, ruszając w ślad za nim. W stajni pa­nował miły chłód. Dziw­ne. Po­myślał. Jakby znalazł się w zupełnie innym miejscu, a prze­cież tuż obok paliło bezlitośnie słońce. Stojące w boksach konie wychylały łby przez otwory w drzwiach, przeżuwając coś w py­skach. Powitało ich wesołe rżenie i stukot kopyt. Skrobały nimi za­dowolone po drewnianych de­skach. Na glinianym klepisku leżały zwały słomy, a pod ścianą było pełno owsa i beczki z wodą.

Neil roz­glądał się ciekawie. Jego nowy znajomy zniknął mu na chwilę z oczu. Nie musiał go jed­nak długo szukać. Stał przy jednym z boksów. Neil podszedł do niego bliżej, gdy ten niespodziewa­nie zdjął z głowy ka­pelusz, odkładając na bok.

— To Soledo. Czystej krwi arab.

Ogier czarnej maści biegał po boksie, strzygąc uszami, ale to nie na niego patrzył Neil. Przyglą­dał się teraz Chennonowi. Mężczyzna frapował go. Teraz mógł widzieć dokładnie jego twarz. Ostre rysy i duży nos zdradzały indiańskie pochodzenie. Tak jak przypuszczał od samego początku.

_Czerwonoskóry. Jaki ten świat mały! A może to jednak Maorys?…_

— Chcesz mu się lepiej przyjrzeć?

Lekki uśmiech błąkał się na bladych, wąskich ustach stajennego. Otworzył furtkę, wchodząc do środka boksu. Ogier, unosząc kopyta do góry, stanął na dwóch nogach i zarżał ostrzegawczo. Poka­zał im wielkie, białe zęby.

— Zostanę tutaj. Jest trochę zbyt narowisty. — Nie uważał, żeby to był dobry pomysł.

Mężczyźnie jakimś sposobem udało się go okiełznać. Klepiąc konia po karku, głaskał po długiej, imponu­jącej grzy­wie.

— Podoba ci się? — zapytał.

— Piękny okaz.

— Lubisz konie?

Neil skinął machinalnie głową, widząc, jak mu się przygląda.

— Ja też. Dosiadałeś już jakiegoś?

— Nie raz. Pochodzę z Luizjany.

— I boisz się koni? — dziwił się Chennon. — Co cię przygnało aż tutaj?

— To nie tak. Dużo by o tym mówić.

O to samo mógłby spytać jego, choć nie miał pewności co do pochodzenia mężczyzny. To, że wy­glądał na Indianina, jeszcze o niczym nie świadczyło. To były tylko jego domysły. Nic prze­cież o nim nie wiedział.

— Ja mam czas. Mów śmiało.

— Nie wiem… Chęć przeżycia czegoś — zaczął po chwili Amerykanin — może pewnej przygody. Niestety bardzo szyb­ko skoń­czyły mi się pieniądze, a za coś trzeba żyć. Jak tylko mi się tu znudzi, zarobię trochę dolców i wracam do domu. A ty?

Udał, że nie usłyszał jego pytania.

— A tak naprawdę Neil?

— Nie chciałem iść na wojnę w Wietnamie — przyznał po dłuższym wahaniu. — A ty skąd jesteś?

— Z Alaski.

— Przyjechałeś tu dla kasy, czy też przed czymś uciekasz?

— Wolałbym o tym nie mówić. Może później, jak się lepiej poznamy.

Neil domyślił się, że chodzi o życie w rezerwacie. Los wielu Indian był nie do pozazdroszczenia. Odkąd zabrano im ich ziemię i zamknięto na całkiem obcych im terenach, izolując od reszty amery­kańskiego społeczeństwa jak trędowatych. Byli zepchnięci poza margines i napiętnowani, ilekroć domagali się swoich praw. Znał dobrze ich historię. Chennon zdjął rękawiczki, chowając je za pa­zuchę. Najwyraźniej nie chciał nic więcej o sobie powiedzieć, a Neil nie miał zamiaru go naciskać.

Umilkli na dłuższą chwilę. Każdy pogrążony we własnych myślach…

— Chyba nie masz do mnie żalu o to, że nazwałem cię głupcem? Jak tylko widzę, że ktoś tak bez­myślnie trwoni energię, to zapominam o dobrym wychowaniu.

— Nie ma o czym mówić — skwitował. — Zresztą nikt tu się specjalnie nie bawi w grzeczności. — Przypomniał sobie o pozostawionych pod drzewem owocach. Najwyższy czas było wracać do swo­ich obowiązków. — Chyba już pójdę…

— Poczekaj. Chcę ci jeszcze coś pokazać. To jest w drugiej części stajni.

— Może innym razem. — Patrzył na niego lekko zniecierpliwiony.

— Zobaczysz, to ci się spodoba. No chodź. — Mrugnął do niego okiem.

Po krótkim wahaniu Neil poszedł.

Miejsce było jeszcze bardziej ciemne, a w powietrzu panowała jakaś wyraźnie odczuwalna wil­goć, mieszając się z zapachem butwiejącego siana. Ciałem mężczyzny wstrząsnęły dreszcze. Zbyt późno zrozumiał, że popełnił błąd. Nie powinien tu przychodzić.

— Co to za miejsce? — skrzywił się, łapiąc za nos. — To chyba nie dla mnie…

— Fiołkami tu nie pachnie, ale jest zdecydowanie chłodniej — odparł Chennon.

Neil pokiwał głową. Tu ubranie mężczyzny zdecydowanie pasowało. Można było się pobrudzić.

— Co chciałeś mi poka­zać?

— Właśnie to…

Czerwonoskóry tuż obok. Bił od niego jakiś dziwny blask. Oczy błyszczały nienaturalnie.

— Twoje oczy… są fioletowe — wykrztusił, opanowując z trudem drżenie. — Brałeś coś?

Nie odpowiedział, popychając go do środka boksu.

— Co ty robisz?! — zaprotestował Neil, czując na sobie jego palący oddech.

Przyssał się do jego szyi.

— Zwariowałeś?!

Wkurzony odepchnął go z całej siły, salwując się ucieczką, ale nie pozwolił mu na to, podci­nając nogi. Neil upadł. Nic nie widział w ciemności. Naraz zorientował się, że zatrzasnął drzwi. Miał przed sobą jego niesamowicie dzikie oczy. Takie gadzie, jakie widział u jaszczurów z Komodo.

— W co ty się grasz?! Wypuść mnie stąd! — wyrzucił gwałtownie. — Zdezorientowany odwracał się na wszystkie strony. Nie wiedział gdzie się podział. Jego oczy były wszędzie, gdziekolwiek spojrzał. Czuł się osaczony.

— Boisz się, kowboju?

Znów poczuł go za sobą. Znienacka szturchnął go i odskoczył.

— Chyba nie będziesz krzyczał?

— Kim ty do cholery jesteś??!

— Nie wiesz?

— Chodź tu i walcz, a nie chowasz się jak tchórz!!

Głuchy śmiech zadudnił mu w uszach. Nim się spostrzegł, pochwycił go za ręce i przycisnął z ca­łej siły do ścianki boksu. Szamotali się przez dłuższą chwilę, walcząc ze sobą. Neil, oswobodziwszy się z mocnego uchwytu, wymierzał mu ciosy na oślep. Trafiały w pustkę. Jego przeciwnik był od niego o wiele szybszy i sil­niejszy, niż na to wyglądał.

— Dobry jesteś, ale nie dość. To ci nie pomoże.

Usłyszał tuż przy swoim uchu. Chociaż nie dał tego po sobie poznać, był przerażony.

— No, dobra. Zbawiłeś się, a teraz zostaw mnie w spokoju.

Pomimo tego, że jego wzrok przyzwyczaił się już trochę do ciemności, nigdzie go nie widział, ani jego oczu. Wokół było pusto, jakby się zapadł pod ziemię.

_Odpuścił? Co on kombinuje?? —_ pytał sam sie­bie.

Wtem coś ciężkiego spadło na niego z góry, powalając zdezorientowanego na klepisko.

Nie mógł się nawet ruszyć. Obcy znienacka zatopił w nim ostre jak brzytwa kły. Zdławione krzy­ki i po­jękiwania przeszyły powietrze stajni, mieszając się z rżeniem koni. Te bardzo niespokojne biega­ły we wszystkie strony, waląc kopytami o drzwi. Z oddali dało się słyszeć ujadanie psów. Przyplątały się też jakieś dingo i szczekały jedne do drugich… Po czym wszystko raptem ucichło.Rozdział 8

Donovan wrócił wreszcie do domu. To była dla niego niezwykle długa i ciężka noc. Blady świt już zaglądał w okna, a zza horyzontu jaśniało słońce. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien się kłaść. Biorąc butelkę piwa do ręki, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Pora była odpocząć. Odruchowo włą­czył starą automatyczną sekretarkę, naciskając na odpowiedni klawisz i odsłuchał wiadomości:

„Pi… Cześć Lex. Co u ciebie słychać? Trudno cię zastać w domu. Wpadnij do klubu na bilard. Cią­gle wisisz mi rewanż. Daj znać, to rozegramy partyjkę”…

„Pi… Tu Charles Doyle. Chciałbym, by zajął się pan moją sprawą. Podejrzewam, że mój wspól­nik mnie okrada. Mógłby pan to udowodnić?”…

„Pi… Tu Viki, dzwonię już czwarty raz. Odezwij się do mnie”…

„Pi…”…

„Pi… To znowu ja, Viki. Nie chcesz ze mną rozmawiać, to nie. Złożyłam już pozew do sądu. Spo­tkamy się na sprawie rozwodowej. Zmarnowałam przez ciebie najlepsze lata mojego życia. Sły­szysz?! Ty draniu!!”…

Po drugiej stronie aparatu telefonicznego dało się słyszeć histeryczny krzyk po­mieszany ze szlo­chem…

— Histeryczka! — wyrzucił w ciszę pokoju, żałując, że ona tego nie słyszy. — Żałosna histeryczka!

Więcej wiadomości nie było.W folklorze żydowskim: Pierwsza żona biblijnego Adama. Kobieta-upiór. To również uosobienie ciemnej strony duszy.

Tu „Krwawe miasto”… (mieszanka łaciny i starożytnej greki)… „Żywy, krwawy Kain” (nawiązanie do biblii, do Kaina i Abla)

Tu „Dzieci Nocy”( Nod z hebr. biblijny kraj na wschód od Edenu. Kraj tych, którzy idą inną drogą. Do Krainy Nod został wygnany Kain)
„Wyjdźcie i pokażcie się!”(„Zasady Magii” — E. Kolesow)

„Głos twój potężniejszy od wiatru” („Zasady Magii” — E. Kolesow)Tu jako dusza wampirzej społeczności, przywoływane podczas rytuału, któremu przewodniczył Kharrus, wybrany spośród wampirzej starszyzny. „Wampiry same o sobie” — Michelle Belanger.

„Nogi twe silniejsze od nagiego kamienia” („Zasady Magii” — E. Kolesow)

„Ten, któremu przygotowałem kielich wesela” („Zasady Magii” — E. Kolesow)

„Niech pojmą skrzydła wiatru” („Zasady Magii” — E. Kolesow)

„On jest Tym, który zmierzył suknie twoje na miarę szat Swoich” („Zasady Magii” — E. Kolesow)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: