- W empik go
Różany eter - ebook
Różany eter - ebook
Miłość, medycyna i fascynująca podróż w czasy la belle époque!
Róża Zimmerman, wychowanka sierocińca, dostaje się na pierwszy rok studiów medycznych. Oprócz Róży rok akademicki zaczynają dwie inne studentki. Dziewczęta rozpoczynają niełatwą walkę o przetrwanie w męskim świecie, przeżywają pierwsze miłosne uniesienia i mierzą się z własnymi słabościami.
Jednocześnie Róża musi rozwikłać tajemnicę związaną ze swoim pochodzeniem. Ma wrażenie, że ktoś nieustannie podąża jej śladem, a od nieznajomego darczyńcy otrzymuje zaskakujący prezent. W mieście dochodzi do serii tajemniczych zabójstw, narasta atmosfera strachu, a gazety rozpisują się o zagadkowym człowieku w masce… Kim jest? Co łączy go z Różą? Czy bohaterce uda się odkryć prawdę o własnej przeszłości?
Pozwól się przenieść w czasy, kiedy pierwsze kobiety wkraczały w świat medycyny. Daj się uwieść mocy „Różanego eteru“!
Autorka książki - Julia Gambrot – na co dzień zajmuje się badaniem i leczeniem oczu i uważa, że największym szczęściem dla okulisty jest oślepnąć z miłości. Właścicielka dwóch kotów oraz psa, towarzyszących jej podczas pisania, które jest jej pasją. Życiowe motto Autorki mówi, że trzeba żyć tak, aby każdy dzień miał szansę stać się najpiękniejszym dniem życia. „Różany eter” to jej debiutancka powieść, wydana nakładem Liry.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66229-20-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść ta zaczyna się u progu XX wieku, gdy ulicami pięknego miasta położonego nad Odrą przejeżdżają jeszcze tramwaje konne, damy przechadzają się ulicami w szeleszczących, bufiastych sukniach z gorsetem, gentlemani z długimi brodami, w cylindrach dyskutują na rogatkach, wciągając tabakę, a wieczorami w powietrzu unosi się zapach migoczących szarym światłem latarni gazowych i domowych lamp naftowych.
Był koniec września – najsłoneczniejszy, jaki pamiętam w moim życiu. Jakby chciał mi wynagrodzić ostatnie chwile przed rozpoczęciem studiów. Złote liście tańczyły wesoło jesienne tango wokół mojej rozłożystej spódnicy, a ja wirowałam wraz z nimi z radością. „Doktor Róża Zimmerman” – powtarzałam raz po raz w myślach i na głos słowa, które wydawały mi się tak niewiarygodne, że aż musiałam samą siebie do nich przekonywać. Spełniało się właśnie największe marzenie mojego życia. Zostałam przyjęta na medycynę – oprócz samych mężczyzn tylko ja i jeszcze dwie inne kobiety. Pomyśleć, że pośród nazwisk ponad stu mężczyzn, wykaligrafowanych starannie czarnym atramentem, na liście znalazły się także i nasze! Pierwsze kobiety w Niemczech, którym pozwolono zgłębiać tajniki ludzkiego ciała i ratowania życia – wiedzy tajemnej i nieograniczonej, do tej pory zarezerwowanej tylko dla płci męskiej. „Udowodnię im, że potrafię być tak samo twarda i silna jak oni!” – wykrzyknęłam w myślach i przyjrzałam się swojemu odbiciu w witrynie sklepowej. Moje rude loki niesfornie ułożyły się na czole, w zielonych oczach błyszczały iskry podniecenia, a na policzkach pokazały się czerwone rumieńce. Do tego przekrzywiony kapelusz i parasolka zwichrowana od tańczenia na wietrze. Miałam dopiero osiemnaście lat, przede mną było przecież całe życie! Uśmiechnęłam się więc do swojego odbicia i ruszyłam z nową energią w stronę neogotyckich zabudowań z czerwonej cegły należących do uniwersytetu medycznego, zbudowanego całkiem niedawno za odszkodowania zapłacone przez Francuzów po przegranej wojnie. Przebiegłam pośpiesznie ulicę, nie patrząc na boki, omal nie tracąc życia pod końskimi kopytami i nieomal wpadając w kałużę. Usłyszałam tylko gwizd rozjuszonego woźnicy, który dorzucił jeszcze kilka przekleństw, ale byłam już na szczęście daleko – bezpieczna na chodniku. Stanęłam przed żeliwną bramą i przez dłuższą chwilę przyglądałam się z dumą napisowi: Collegium anatomicum. Niebawem będę chodzić tutaj na seminaria i zgłębiać tajemnice budowy anatomicznej człowieka. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Czułam, że jest to wielka, przełomowa chwila – po raz pierwszy przekroczę próg mojej Alma Mater. Ten podniosły moment przerwał nagle męski, nieco piskliwy głos, który sprawił, że aż zakłuło mnie w uszach:
– Zgubiła się panienka? – zapytał życzliwie mężczyzna.
– Nie, dziękuję panu za troskę. Przyszłam tylko sprawdzić, o której godzinie zaczynają się pierwsze zajęcia. Czy wie pan może, w jakiej sali odbywają się wykłady? – zapytałam i z dumą spojrzałam w stronę niskiego, nieco korpulentnego mężczyzny, którego twarz zdobiły grube binokle.
– Wykłady? – odparł takim tonem, jakbym pytała o drogę na księżyc. Jego długi, garbaty nos wydłużył się jeszcze bardziej, jakby węszył jakiś podstęp.
– Zgadza się, jestem tutaj dopiero pierwszy raz i niestety jeszcze nie znam uczelni.
– Ależ szkoła dla pielęgniarek jest zupełnie gdzie indziej! – odpowiedział i z politowaniem machnął ręką, jakbym była nierozgarniętym dzieckiem. – Tutaj kształcą się tylko przyszli lekarze!
– Wiem o tym, ale tak się składa, że jestem jednym z nich. Od niedawna zawód ten mogą też wykonywać kobiety! Gdyby mi pan... – zaczęłam rozpaczliwie, czując negatywne nastawienie rozmówcy, które wyrażał każdym swym gestem i przeszywającym spojrzeniem, ale nie zdołałam dojść do orzeczenia w zdaniu, gdy przerwał mi kategorycznym tonem:
– Kobieta lekarz?! Nie sądziłem, że dożyję takich strasznych czasów! – to mówiąc, chwycił rozpaczliwie za resztki swoich siwych włosów i zaczął je bezlitośnie szarpać, jakby strach przed całkowitym wyłysieniem zupełnie go opuścił. – Przecież to oznacza koniec prawdziwej medycyny! Zbezczeszczenie tego zawodu... I prawo tego nie zabrania? – Spojrzał na mnie bezradnie i dopiero wtedy zauważyłam, że jedno oko mojego rozmówcy wystaje bardziej od drugiego, jakby miało wypaść z oczodołu. Tak bardzo zafascynowało mnie moje odkrycie, że przez chwilę całkowicie wyłączyłam się z słuchania jego wywodów, całą uwagę skupiając na jego twarzy. Tak bardzo chciałam wiedzieć, co mu dolega, dopaść do tych wszystkich książek, które czekają na mnie w ogromnej bibliotece, i rozpoznać chorobę. Mężczyzna najwyraźniej zorientował się, że dostrzegłam jego defekt, bo poprawił binokle, nasuwając je głębiej na nos, a twarz spłonęła mu rumieńcem niczym dojrzała piwonia. Wzrok tymczasem krążył nerwowo po otoczeniu, szukając punktu zaczepienia – jak u kameleona, którego widziałam kiedyś w ogrodzie zoologicznym. Czując się obnażony, postanowił chrząknąć impertynencko na zakończenie rozmowy, po czym bez pożegnania odwrócił się na pięcie, odchodząc pośpiesznie. To wyłupiaste oko nie dawało mi później długo spokoju. Jednakże zdarzenia kolejnych dni przyćmiły wspomnienie o tym spotkaniu.
Wbiegłam na górę kamiennymi schodami uczelni, omal nie potykając się o rąbek spódnicy. Pchnęłam z całej siły ogromne drzwi, które wydawały mi się wtedy bramą do raju. I wtedy poczułam ten zapach, który miał mi towarzyszyć już zawsze. Słodkawomdły, delikatnie drażniący nozdrza, a zarazem niepokojący, złowrogi, powodujący, że serce zaczynało mi bić szybciej, a na skórze pojawiała się gęsia skórka. Dopiero później dowiedziałam się, że tak właśnie pachnie śmierć... W pobliżu musiała znajdować się sala sekcyjna.
Ruszyłam ciemnym korytarzem, oświetlanym przez dymiące lampy i wtedy na jego końcu dostrzegłam drobną postać. Z oddali wydawała mi się bardzo krucha, jakby była jedynie iluzją. Słysząc moje kroki, postać odwróciła głowę, którą oplatały piękne blond loki, nienagannie ufryzowane. Widząc to, szybko poprawiłam swoje niesforne kosmyki. Oczy miała tak wielkie, że można było się w nich przejrzeć. Miały kolor niezapominajek. Jej twarz była tak blada, jakby ktoś posypał ją mąką. Pomyślałabym, że to anioł właśnie spadł z nieba i że za chwilę wyciągnie z torby skrzydła, by odlecieć, gdyby nie to, że tajemnicza osoba odezwała się do mnie:
– Dzień dobry! Czy będziemy miały przyjemność razem studiować? – Na zakończenie uśmiechnęła się bladymi ustami, ukazując drobne, perłowe zęby. Tak poznałam Lilię von Schiller, moją późniejszą najlepszą przyjaciółkę.
– Ależ tak! – wypaliłam, nie dbając o konwenanse. Miałam wielką ochotę rzucić się jej na szyję. Czułam się tak, jakbym spotkała swoją rodzoną siostrę, której nigdy w życiu nie miałam. W końcu łączyło nas tak wiele – obie byłyśmy skłonne poświęcić swoje życie dla medycyny.
– Bardzo mi miło. Mam na imię Lilia – rzekła i wyciągnęła dłoń w geście powitania, ściągając uprzednio koronkową rękawiczkę. Uścisnęłam ją energicznie. Wydawała mi się tak mała i krucha, jakby ktoś wyrzeźbił ją z kryształu. Osoba mająca takie dłonie powinna być artystką, malować kwiaty, pisać wiersze albo grać na pianinie. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że te ręce będą wyciągać kule żołnierzom na froncie, amputować kończyny i odbierać porody, nigdy bym mu nie uwierzyła. Wszak nie do tego były stworzone.
– Mnie również bardzo miło! Jestem Róża. Tak się cieszę, że cię tutaj spotkałam. Bałam się, że będę błąkać się zupełnie sama po tym przerażającym, ciemnym budynku, próbując odnaleźć audytorium. Nie mogę się już doczekać naszych pierwszych zajęć!
– Podobno od razu mamy zacząć sekcją zwłok – odparła Lilia i stała się jeszcze bardziej blada, choć przy jej karnacji było to prawie niemożliwe.
– Cóż... – jęknęłam, przełykając głośno ślinę.
Słowo „sekcja” i u mnie wywołało niemiłe dreszcze, aczkolwiek w swoim życiu już kilkakrotnie widziałam martwego człowieka.
Moja matka zmarła w trudach porodu, zaraz po moim urodzeniu, a ja zostałam porzucona przez mojego ojca pod bramą klasztoru jako mała dziewczynka – zbyt mała, by móc cokolwiek zapamiętać ze swojej przeszłości. Działo się to w czasach epidemii ospy. Słuch po moim ojcu szybko zaginął. Pojawiły się doniesienia, że odszedł wkrótce po tym, jak mnie porzucił – podobno umarł na zarazę. Nigdy nie dociekałam, co się z nim stało. Miałam do niego żal, że tak mnie skrzywdził. Wychowałam się w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne, które często pomagały chorym i bezdomnym włóczęgom oraz innym biedakom, których nie było stać na leczenie. Zdarzało się, że nic nie można było już dla nich zrobić, wtedy miałam okazję towarzyszyć im w ostatnich chwilach życia. To właśnie wtedy zapragnęłam zostać lekarzem i obiecałam sobie, że używając całej swojej wiedzy, zrobię wszystko, by uratować każde istnienie ludzkie. Żadna z zakonnic nie miała wykształcenia medycznego – wiedzę, jaką posiadały, nabyły głównie dzięki doświadczeniu. Zdobyły je, pomagając w różnych szpitalach lub na froncie wojennym. Częściowo przejęłam od nich te umiejętności: zgłębiałam tajniki ziołolecznictwa, opatrywania i leczenia ran, nacinania ropni oraz odbierania porodów. Miałam jedną bardzo mądrą nauczycielkę – siostrę Anastazję. Była dla mnie jak matka, inna od pozostałych. Otaczała mnie czułością i opieką. To ona nauczyła mnie miłości do książek oraz wiedzy i to właśnie dzięki niej byłam dziś studentką medycyny. To ona kazała mi zawsze przekraczać horyzonty mojej wyobraźni i podnosić się z każdej porażki, by iść dalej naprzód. Kiedyś zwierzyłam jej się, że moim marzeniem jest ratowanie chorych i że, ponieważ kobieta nie może być lekarzem, chciałabym zostać chociaż pielęgniarką. Odpowiedziała mi wówczas, iż czuje, że dokonam w życiu czegoś wielkiego oraz że w Ameryce są już pierwsze kobiety, które ukończyły medycynę, więc pewnie to tylko kwestia czasu, kiedy i w Europie będzie to możliwe. Nie myliła się! W 1897 roku wydano ustawę, która otworzyła płci pięknej drzwi uniwersytetów medycznych.
– W sumie nie ma się czego bać – odparła mi moja rozmówczyni, wracając po chwili milczenia do rozmowy. – Mój ojciec, który jest chirurgiem, opowiadał mi, jak wygląda badanie pośmiertne zwłok.
Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że Lilia była córką profesora i pochodziła z arystokratycznej rodziny. Z natury była bardzo skromna i cicha. Trzeba było dobrze ją poznać, by odkryć w niej nieziemskie pokłady poczucia humoru oraz ogromną siłę ducha, jaką miała w sobie.
– A więc nie jesteś pierwsza w twojej rodzinie, która zostanie lekarzem! – zawołałam entuzjastycznie.
– Nie... W sumie miałam kilku medyków w mojej familii – odrzekła, spuszczając wzrok.
– Moi przodkowie zbierali rannych po bitwie pod Lipskiem w 1813 roku. Ja będę szóstym pokoleniem lekarzy, gdy tylko skończę studia – do naszej rozmowy wtrącił się obcy mężczyzna. Ujrzałam ciemnowłosego młodzieńca z zawadiacko przekrzywionym kapeluszem, wypinającego dumnie pierś. – Czy mogę w czymś pomóc szanownym damom? – zaoferował się chętnie.
– Dziękuję, wydaje mi się, że wszystko już wiemy. Jutro pozostaje nam stawić się punktualnie na zajęcia – odparła Lilia, zupełnie ignorując jego wdzięki.
– Doprawdy, gdy ujrzałem te kobiece imiona na liście przyjętych, byłem przekonany, że to jakaś straszna pomyłka! Cóż, jestem pewien, że po pierwszych zajęciach wszystkie panie zrezygnują z mrzonek o studiowaniu medycyny i oddadzą się temu, do czego kobieta została stworzona.
– A do czego pana zdaniem zostałyśmy stworzone? Do rodzenia dzieci? Do zadowalania mężczyzn?
Nie spodziewałam się takiego wybuchu złości po łagodnym obliczu Lilii.
– Wkrótce zapewne sama pani to zrozumie. Żegnam uprzejmie – to powiedziawszy, skłonił się, udając fałszywą galanterię.
– Co za impertynent! Nienawidzę takich mężczyzn! – bulwersowała się Lilia. – Ja chyba nigdy nie zostanę czyjąś żoną. Oddam się w pełni chirurgii, jak mój ojciec! Jeszcze im wszystkim pokażę! – odgrażała się.
Od początku podziwiałam w niej tę nadludzką siłę i upór, jakimi została obdarzona, i nie miałam wątpliwości, że zrealizuje wszystko to, co sobie obiecywała.
Nastał wreszcie długo oczekiwany dzień rozpoczęcia studiów. Pamiętam jak przez mgłę wielkie audytorium, którego mrok rozświetlały dymiące lampy i migocące świece oraz słowa łacińskiej pieśni Gaudeamus igitur, rozchodzące się echem wśród murów uczelni. Na uroczystość stawiło się całe grono profesorskie ubrane w czerwone togi z futrem z gronostajów. Pamiętam słowa rektora, który mówił, że medycynę studiują tylko najwybitniejsi ludzie na świecie oraz że praca lekarza to misja, służenie chorym, a ich dozgonna wdzięczność oraz niewysłowiona radość z ocalenia i przedłużenia życia pacjentowi to dla lekarza największa zapłata. Chłonęłam te wszystkie słowa, zastanawiając się w głębi duszy, czy podołam nowym wyzwaniom.
Później nadszedł czas na pierwsze zajęcia. Stanęłyśmy w grupie przed salą sekcyjną, ale żaden z naszych kolegów nie rozmawiał z nami, traktując nas jak powietrze. Asystent, który przyszedł otworzyć pomieszczenie, nie obdarzył nas ani jednym spojrzeniem.
– Panowie, zapraszam do środka – rzekł oschłym tonem, zupełnie pomijając naszą obecność w grupie. – Wejdziecie dopiero na końcu i zajmiecie ostatni rząd – upomniał nas.
– Muszę dbać o jakieś dobre zasady!
Najwyraźniej fakt, że zaczęłyśmy studiować medycynę, pozbawił nas w oczach tamtych mężczyzn statusu kobiety i damy. Poczułam w sercu ukłucie smutku, bo zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tę wielką chwilę. Widziałam, jak cicho podśmiewają się z nas, gdy ostrożnie, podtrzymując w górze suknię, wchodziłyśmy pod schodach amfiteatru, by zająć przydzielone nam miejsca. Postanowiłyśmy jednak przyjmować wszystko z godnością. Na korytarzu zrobiło się małe zamieszanie i nagle do sali wbiegła jeszcze jedna nasza koleżanka w towarzystwie mężczyzny.
– Dołączy pani do górnego rzędu – skierował ją w naszą stronę asystent. – A pana zapraszam tutaj do przodu, żeby lepiej pan widział – zwrócił się do jej towarzysza. Ponownie poczułam bolesne ukłucie.
– Jestem Iris Selinger – przedstawiła się nam. Miała czarne kręcone włosy, sięgające do ramion, upięte jedynie spinką, ciemne oczy o migdałowatym kształcie, bladą cerę, wąski i lekko garbaty nos. Jej uroda zdradzała żydowskie pochodzenie.
– Cicho tam! Nie przeszkadzać! – warknął niemile asystent w naszą stronę. Struchlałam ze strachu, bojąc się nawet oddychać zbyt głośno. Znajdowałyśmy się w pomieszczeniu, pośrodku którego stał betonowy stół sekcyjny, różniący się od normalnego stołu tym, że miał specjalny otwór i bruzdy, którymi miała spływać krew oraz inne wydzieliny ciała. Po chwili wniesiono do środka owinięte w płótno zwłoki, które okazały się należeć do mężczyzny.
– Nazywam się August Razer i będę prowadził ćwiczenia prosektoryjne. Dzisiaj sam przeprowadzę sekcję demonstracyjną, ale od następnych zajęć będą to już robić studenci, żeby zaliczyć ćwiczenia – poinformował nas. Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Autopsja rozpoczęła się od otwarcia czaszki i wyjęcia na zewnątrz mózgu, który pokrojono na cienkie plasterki. Patrząc na to, myślałam tylko o tym, że tam zapisane są czyjeś myśli, marzenia, wspomnienia, tęsknoty, miłości, a teraz ktoś kroi to wszystko nożem sekcyjnym...
– Widzicie, jak tkanka przylega do ostrza? – zademonstrował, unosząc preparat. – To świadczy o jej malacji!
Potem wyjął serce wraz z płucami. Patrzyłam na ten stosunkowo mały narząd i zastanawiałam się, jak to możliwe, że swoim biciem jest w stanie utrzymać przy życiu człowieka, nie tracąc sił przez wiele lat. Znosiłam dobrze wszystkie etapy sekcji, dopóki asystent nie doszedł do żołądka i jelit.
– Zaraz się przekonamy, co było ostatnim posiłkiem nieboszczyka – to powiedziawszy, rozkroił przewód pokarmowy, z którego wylała się częściowo strawiona treść. Poczułam, jak robi mi się słabo i czarno przed oczami. Pośpiesznie sięgnęłam po chusteczkę i zakryłam nią usta.
– Musisz dać radę! – szepnęła Lilia, widząc, w jakim jestem stanie. – Czekają nas przecież jeszcze gorsze rzeczy – dodała na pocieszenie. Uśmiechnęłam się blado, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa.
Ucieszyłam się bardzo, gdy zajęcia wreszcie dobiegły końca i znalazłyśmy się znów na świeżym powietrzu. Usiadłyśmy na ławce przed budynkiem, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, obserwując jesienne niebo i przelatujące po nim klucze dzikich kaczek.
– Nie wiedziałam, że to wszystko będzie takie trudne... – wyszeptałam, starając się wymazać z pamięci wszystkie obrazy, jakie tego dnia zobaczyłam.
– Chyba nie zamierzasz się poddać już na samym początku? – spytała mnie badawczo Lilia. – Wiesz, ktoś kiedyś powiedział, że nie można narzekać, że ma się w życiu pod górę, jeśli zmierza się na sam szczyt...
Pokręciłam przecząco głową, uśmiechając się.
– Nie, nigdy się nie poddam! – odparłam z pełnym przekonaniem. – Medycyna to przecież całe moje życie...
ROZDZIAŁ II
Zbliżał się koniec października. Jesienne słońce pojawiało się coraz rzadziej na niebie, które teraz przybierało najróżniejsze odcienie szarości. Skończyła się również pora złotych liści, a nagie drzewa złowrogo trzeszczały, uginając się pod naporem zimnego wiatru. Ćwiczenia prosektoryjne, które kończyły się często późno wieczorem, kiedy dymiły już latarnie naftowe, napawały mnie irracjonalnym strachem wywołującym dreszcze na ciele, gdy wracałam do domu w mglistą pogodę. Bałam się zwierzyć komuś z moich odczuć, starałam się skrzętnie to ukryć. Obecność kobiet na zajęciach, do tej pory zarezerwowanych wyłącznie dla mężczyzn, i tak była źródłem niekończących się docinek naszych kolegów z roku – nie chciałam dawać im kolejnych powodów do satysfakcji. Poznawaliśmy po kolei wszystkie kości tworzące szkielet, potem ścięgna i mięśnie, nerwy, tętnice oraz żyły. Tajniki anatomii zgłębialiśmy również na wiekowych preparatach, wyjmowanych z formaliny specjalnie na potrzeby tych zajęć. Największe wrażenie zrobił na mnie widok rąk, palców i paznokci. Często można było poznać po ich wyglądzie, czy były to dłonie kobiece czy też męskie. Nie mogłam pozbyć się myśli, do kogo należały i co robiły za życia. Myślałam o tych wszystkich anonimowych szczątkach, które kiedyś tworzyły przecież fragmenty ludzkiego ciała – takiego jak moje. Odwlekałam zawsze moment wejścia na salę sekcyjną, udając, że loki sprawiają mi kłopoty i muszę je poprawić. W rzeczywistości czekałam jednak, aż ustanie odgłos piłowania czaszki i zdążą ściągnąć skalp z głowy, tak by przesłonił twarz nieboszczyka. Wtedy stawał się on dla mnie zupełnie anonimowy – był jedynie ciałem, a nie miejscem, gdzie kiedyś mieszkała dusza. Mimo że starałam się przegonić myśli, które napływały do mojej głowy, nieuchronnie zastanawiałam się nad kruchością ludzkiego życia – nad jego sensem w obliczu nieuniknionej śmierci.
Dlatego też niezmiernie ucieszyłam się, gdy monotonię zajęć i ciągłej nauki przerwało zaproszenie na herbatę do Lilii. Powód był szczególny – po wielu miesiącach miał wrócić do domu jej brat Fryderyk, który wyjechał do Afryki, aby jako inżynier nadzorować budowę kolei w koloniach. Poznanie człowieka, którego noga stała na innym kontynencie – pośród dzikich tubylców, lwów i jadowitych gadów – wydawało mi się ekscytujące. Wcześniej czytałam tylko w gazetach urywki wspomnień takich osób. Na spotkanie miały przybyć jeszcze dwie przyjaciółki Lilii, z których jedna była narzeczoną jej brata.
Punktualnie o godzinie czwartej popołudniu podjechał po mnie powóz państwa von Schillerów. Lilia nie chciała pozwolić mi na samotną podróż przez mgliste, zabłocone ulice, pełne ogromnych kałuż. Początkowo uważałam, że to zbędny luksus, jednak gdy włożyłam muślinową suknię koloru kości słoniowej – jedyną elegancką, jaką posiadałam, której falbany sięgały podłogi – stwierdziłam, że po podróży tramwajem konnym miałaby już kolor co najmniej parzonej kawy. W tak wytwornym towarzystwie mogłoby zostać to źle odebrane, a zależało mi na dobrym wrażeniu. Przed wyjściem zerknęłam w lustro i westchnęłam – moja cera w wyniku przewlekłego zmęczenia zrobiła się ostatnio ziemista, usta lekko blade, a i policzki nie były już tak rumiane jak wtedy, gdy padały na nie słoneczne promienie. Za to całą moją ozdobą pozostały kasztanowe włosy, które pięknie błyszczały, spięte jedynie jedwabną wstążką.
„Oj Różo, Różo!” – westchnęłam w myślach. „Kto by przypuszczał, że kiedykolwiek będziesz piła herbatę z wyższymi sferami. Czy ty – prosta, skromna dziewczyna będziesz do nich pasować?”. Zarazem pocieszałam się, że skoro Lilia jest tak wspaniałą osobą, to zapewne reszta rodziny musi być do niej podobna.
Gdy zeszłam na dół, stangret ubrany w elegancki surdut skłonił mi się usłużnie, uchylając rąbka kapelusza, po czym pomógł wsiąść do powozu. Przez całą drogę starał się prowadzić kurtuazyjną rozmowę, w której, jak miałam wrażenie, nie wypadłam najlepiej, ponieważ wątki wyjątkowo mi się nie kleiły. Nie byłam też przyzwyczajona do takiej uniżoności wobec mnie. Było to dosyć krępujące. Nawet nie zdążyłam poprawić sobie włosów, które nie chciały się w żadnym razie podporządkować zaplanowanej fryzurze, gdy oto zatrzymaliśmy się przed wejściem do pięknej zabytkowej willi z kolumnami oraz wielkim podjazdem dla karet i powozów. Drzwi uchyliły się i stanął w nich wąsaty kamerdyner ubrany w liberię, przypominający wyglądem pulchnego pączka. Uśmiechnęłam się do niego, od razu czując sympatię, mimo że nie zamieniłam z nim ani jednego słowa. Stangret podszedł do mnie, podał mi rękę i pomógł wysiąść z powozu. Spojrzałam jeszcze raz w stronę wejścia i wtedy po raz pierwszy w życiu doznałam tego uczucia, którego do dziś nie potrafię nazwać. W drzwiach stał jasnowłosy mężczyzna o chabrowych oczach i sylwetce przypominającej posąg. Czupryna opadała mu na czoło. Odgarnął ją ręką, która wydała mi się tak szlachetna, kremowobiała, subtelna jak u pianisty. Stanęłam jak wryta. Moje serce zaczęło bić tak mocno, że jego pulsowanie czułam nawet w stopach. Zapatrzona i urzeczona chwilą, czułam, jak na moją twarz wstępują rumieńce. I wtedy stało się najgorsze. Nie słyszałam słów stangreta, który zapewne ostrzegał: „Niech panienka uważa na tę straszną kałużę!”, gdyż chwilę potem wpadłam w nią niczym śliwka w kompot. Usłyszałam chlupot błota, które rozpryskało się na mojej sukni. Musiałam wyglądać w tej chwili wyjątkowo rozpaczliwie – jak bezdomny pies i to w dodatku dalmatyńczyk, z uwagi na moje błotne cętki.
– Różo, biedactwo! – usłyszałam znajomy głos. – Mówiłam już tyle razy, żeby podjeżdżać powozem do tylnej bramy, gdy jest taka pogoda! Ta kałuża jest tu od zawsze, z powodu nierówności terenu! – dodała Lilia usprawiedliwiająco.
– Myślę, że w szafie mojej siostry znajdzie się coś na przebranie, chociaż nawet w tym stanie wygląda pani uroczo! – usłyszałam tuż nad uchem ciepły męski głos. Bałam się podnieść wzrok, wszak był to sprawca całego zamieszania w moim sercu. Musiałam jednak to zrobić, gdyż Lilia pełniła właściwie honory pani domu.
– Różo, moment może nie najszczęśliwszy, ale poznaj proszę mojego brata Fryderyka.