-
nowość
-
promocja
Rozpacz - ebook
Rozpacz - ebook
Kiedy Hermann Karłowicz, fabrykant czekoladek, przypadkowo spotyka w Pradze włóczęgę, którego uznaje za swojego sobowtóra, w jego głowie kiełkuje obsesyjny plan zbrodni doskonałej. Wystarczy zamiana ubrań, by zabić samego siebie i posiadając idealne alibi – jako ofiara, nie morderca – zdobyć własne ubezpieczenie na życie. Nie to jest jednak dla niego najważniejsze. Silniejsze są zdecydowanie motywy artystyczne zbrodni – w której ofiara staje się własnym zabójcą, a morderstwo, poprzez swoją symetrię, upodabnia się do dzieła sztuki.
Niestety, dzieło nie zostaje docenione. Jak się okazuje, nikt poza Hermannem podobieństwa między nim a włóczęgą nie zauważa, a pozostawiona na miejscu zbrodni laska kieruje uwagę policji na jego osobę.
Zapiski ściganego pokazują relację owładniętego obsesją szaleńca.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-764-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rosyjski tekst Rozpaczy (Otczajanije – o wiele dźwięczniejszy skowyt niż Despair) powstał w roku 1932 w Berlinie. Emigracyjne czasopismo paryskie „Sowriemiennyje zapiski” wydrukowało go w odcinkach w 1934 roku, a w 1936 książkę opublikowało również emigracyjne wydawnictwo Petropolis w Berlinie. Podobnie jak inne moje utwory (mimo nadziei Hermanna) Rozpacz jest zakazana w prototypowym państwie policyjnym¹.
Pod koniec 1936 roku, nadal mieszkając w Berlinie – gdzie inne bestialstwo dorwało się do megafonów – dla londyńskiego wydawcy przełożyłem Otczajanije na angielski. Bazgrałem coś w tym języku od swego literackiego urodzenia, by tak rzec, na marginesie utworów rosyjskich, ale to była pierwsza moja poważna próba (jeśli nie liczyć kiepściutkiego wiersza wydrukowanego około roku 1920 w literackim piśmie uniwersytetu w Cambridge) posłużenia się angielszczyzną w celach, które można by ogólnie określić jako artystyczne. Efekt pracy wydał mi się niezgrabny pod względem stylistycznym i poprosiłem dosyć zrzędliwego Anglika, którego znalazłem przez agencję w Berlinie, żeby rzecz całą przeczytał. Wytropił kilka błędów w rozdziale I, ale nie chciał pracować dalej, mówiąc, że książki nie pochwala, podejrzewam, że zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to autentyczne wyznanie.
W roku 1937 londyńskie wydawnictwo John Long Limited ogłosiło angielską Rozpacz w poręcznej edycji z dołączonym do niej na końcu catalogue raisonné własnych publikacji. Mimo tego dodatku książka sprzedawała się źle, a kilka lat później niemiecka bomba zniszczyła cały nakład. Jedynym ocalałym egzemplarzem jest, o ile wiem, mój własny, ale kilka innych być może przyczaiło się jeszcze gdzieś pośród porzuconych lektur na mrocznych półkach nadmorskich pensjonatów między Bournemouth a Tweedmouth.
Dla potrzeb niniejszego wydania nie tylko przejrzałem swój przekład sprzed trzydziestu lat, zrobiłem coś więcej: wprowadziłem zmiany w stosunku do oryginału. Szczęśliwi badacze, którzy mogą porównać wszystkie trzy teksty, zauważą też, że dodałem pewien istotny fragment, głupio opuszczony przed laty, w bardziej bojaźliwych czasach. Czy z punktu widzenia uczonego takie postępowanie jest uczciwe, czy jest rozsądne? Łatwo mogę sobie wyobrazić, co powiedziałby Puszkin drżącym autorom parafraz swoich dzieł, wiem jednak również, jak uradowany i podniecony byłbym w 1935 roku, gdybym mógł wtedy przeczytać wersję powieści pochodzącą z 1965. Ekstatyczna miłość młodego pisarza do starego twórcy, którym sam kiedyś się stanie, to ambicja w postaci najbardziej godnej pochwały. Ów starszy pisarz jednak, siedząc w swej większej bibliotece, nie odwzajemnia tych uczuć, gdyby bowiem przypomniał sobie nawet z niejakim żalem niegdysiejsze czyste podniebienie i oko, to dla partactw terminującego w zawodzie młodzika nie ma nic prócz pełnego zniecierpliwienia wzruszenia ramion.
Rozpacz, nieodrodna krewna moich pozostałych książek, nie próbuje krytykować stosunków społecznych ani nie przynosi w zębach żadnego przesłania. Nie krzepi duchowego organu człowieka ani nie ukazuje ludzkości właściwej drogi. Zawiera o wiele mniej „idei” niż owe mocno wulgarne powieści, tak histerycznie oklaskiwane w krótkim, pełnym pomieszanych ech momencie przejścia pomiędzy hałaśliwą reklamą a gwizdami. Przedmiot o pociągającym kształcie albo sen o sznyclu wiedeńskim, które, jak mu się zdaje, namiętny freudysta dostrzega w dalekich perspektywach moich pustyń, po bliższym zbadaniu okażą się szyderczą fatamorganą, przygotowaną przez moich agentów. Pozwolę sobie jeszcze dodać, tak na wszelki wypadek, że mądrzej by było, gdyby znawcy szkół literackich powstrzymali się tym razem od banalnego wywlekania „wpływu niemieckich impresjonistów”: nie znam niemieckiego i nigdy nie czytałem impresjonistów, kimkolwiek by byli. Znam natomiast francuski i ciekaw jestem, czy ktoś nazwie mojego Hermanna „ojcem egzystencjalizmu”.
Książka ma mniej „białogwardyjskiego” posmaku niż inne moje emigranckie powieści², będzie więc mniej kłopotliwa i irytująca dla czytelników wychowanych na lewicowej propagandzie lat trzydziestych. Nieskomplikowani czytelnicy z kolei z radością powitają jej nieskomplikowaną strukturę i przyjemną fabułę, która jednak nie jest bynajmniej tak zupełnie dobrze znana, jak uważa autor bezceremonialnego listu z rozdziału XI.
W całej książce jest sporo zabawnych dialogów, a ostatnia scena z Feliksem, rozgrywająca się w zimowym lesie, to oczywiście niezła komedia.
Nie jestem w stanie przewidzieć ani uniemożliwić prób odkrycia w alembikach Rozpaczy czegoś przypominającego retoryczny jad, który wszczepiłem językowi narratora pewnej swojej późniejszej powieści. Hermann i Humbert są do siebie podobni tylko o tyle, o ile dwa smoki namalowane przez tego samego malarza w różnych okresach jego życia przypominają się wzajemnie. Obydwaj są neurotycznymi łajdakami, jest jednak w raju taka zielona alejka, po której raz do roku wolno przechadzać się o zmierzchu Humbertowi, Hermannowi natomiast piekło nie pozwoli nigdy oddalić się choćby na chwilę.
Pojedynczy wers i fragmenty, które Hermann mruczy pod nosem w rozdziale IV, pochodzą z krótkiego, skierowanego do żony wiersza Puszkina z lat trzydziestych XIX wieku. Przytaczam go tutaj w całości w moim przekładzie na angielski, zachowującym rytm i rymy oryginału, co rzadko bywa warte polecenia, ba, na ogół jest niedopuszczalne, chyba że przy bardzo szczególnym układzie gwiazd na firmamencie utworu, jak w tym przypadku.
’Tis time, my dear, ’tis time. The heart demands repose.
Day after day flits by, and with each hour there goes
A little bit of life; but meanwhile you and I
Together plan to dwell… yet lo! ’tis then we die.
There is no bliss on earth: there’s peace and freedom, though.
An enviable lot I long have yearned to know:
Long have I, weary slave, been contemplating flight
To a remote abode of work and pure delight.
³.
Owo „gdzieś”, do którego ostatecznie ucieka w panice Hermann, jest wielce rozsądnie i gospodarnie umieszczone w Roussillon, gdzie trzy lata wcześniej zacząłem pisać swoją szachową powieść Obrona Łużyna. Zostawiamy go tam na komicznym szczycie jego klęski. Nie pamiętam, co stało się z nim później. Po wszystkich tych piętnastu książkach i dwa razy większej liczbie lat, które dzielą mnie od tamtych czasów, nie mogę sobie nawet przypomnieć, czy Hermann zrobił kiedykolwiek film, który chciał wyreżyserować.
Vladimir Nabokov
Montreux, 1 marca 1965