Rzeczy, które spadają z nieba - ebook
Rzeczy, które spadają z nieba - ebook
Mała dziewczynka traci matkę, kiedy z nieba spada bryła lodu. Kobieta dwa razy wygrywa na loterii. Pewien mężczyzna został cztery razy rażony piorunem. Czy jedno zrządzenie losu może zmienić prostą ścieżkę w skomplikowany labirynt?
„Rzeczy, które spadają z nieba" to opowieść o trojgu ludziach, których życie na zawsze odmieniają przypadkowe wydarzenia.
Selja Ahava, jedna z najbardziej lubianych fińskich powieściopisarek, łączy ich historie w niezapomnianą opowieść o sile miłości, upływie czasu i bólu związanym ze stratą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66750-42-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
– O czym tak myślisz tam z tyłu? – pyta mnie tata, zerkając w lusterko wsteczne.
Nasze spojrzenia się spotykają.
– O niczym – odpowiadam.
Dojeżdżamy do stacji benzynowej Teboil i skręcamy w prawo. To jest to skrzyżowanie, na którym skręcasz w prawo, jeśli jedziesz do Zbyt Wielkiego Dworu, i w lewo, jeśli chcesz dotrzeć do Trocinowego Domu. Teraz najczęściej skręcamy w prawo.
Dorośli zawsze pytają, o czym myślą dzieci. Ale ja sądzę, że mogliby się zmartwić, gdyby dzieci im powiedziały. Jeśli na przykład masz trzy lata i jest wietrzny dzień, to lepiej nie gapić się na horyzont i mówić: „Zastanawiam się tylko, skąd się bierze wiatr”. Lepiej powiedzieć, że bawisz się w helikopter. A kiedy masz pięć lat, to lepiej nie pytać za dużo o śmierć ani o skamieliny, bo dorośli nie chcą myśleć o śmierci ani o tym, czy postaci z bajek się starzeją, ani o tym, jak Jezus umierał na krzyżu. Kiedy byłam mała, myślałam, że babcia mamy zmieniła się w skamielinę, bo umarła dawno temu. Ale teraz wiem, że skamieliny robią się z paproci, ślimaków albo dinozaurów, ale nie z babć czy ludzi.
Dlatego dorośli myślą sobie, że siedzące na tylnym siedzeniu dziecko liczy jadące z naprzeciwka ciężarówki albo litery na znakach drogowych, albo udaje, że palce to księżniczki, ale tak naprawdę dziecko może myśleć choćby o konturach dorosłego lub czasie.
Dużo myślę o czasie. Mam w mózgu szare komórki, tak jak Herkules Poirot. Używam ich do myślenia o tym, jak czas płynie naprzód i leczy rany. Dorośli mówią, że czas leczy rany, a to oznacza, że gdy czas upływa, wtedy to, co się wydarzyło, staje się wspomnieniem, które potem pamiętasz coraz słabiej. I gdy nie pamiętasz już prawie nic, to oznacza, że czas cię uleczył.
Ale ja nie chcę nie pamiętać mamy. Chcę pamiętać ją dobrze, bez samolotu, bez kawałków lodu i bez dziury w werandzie. Chcę pamiętać mamę taką, jaka była normalnie.
MAMA NORMALNIE. _Mama kręci się po domu w futrzanych kapciach i wielkim swetrze taty. Robi z koca gniazdo w rogu kanapy, opatula mnie i dopiero wtedy idzie po drewno do szopy. Potem mama ubiera mnie przed piecem. Najpierw otwiera drzwiczki, ogrzewa ubranie przy ogniu i wytrzepuje z nich zimno, a później rozbiera mnie i ubiera tak szybko, jak tylko się da. Mama odśnieża podwórko w niebieskiej czapce i obejmuje kubek herbaty dłońmi, żeby je rozgrzać._
_Taka jest mama normalnie._
Tata mówi, że powiedzenie „Czas leczy rany” to gówno prawda. Według taty tak mówią tylko ci, którzy nic w ogóle nie rozumieją i nigdy przez nic złego nie przeszli. A moje szare komórki myślą, że tata może mieć rację, bo – przynajmniej u mnie – jeszcze nic się nie zagoiło, chociaż wakacje już się zaczęły.
I tak siedzę sobie na tylnym siedzeniu, opowiadam „o niczym” i myślę o uzdrawiającej mocy czasu. Na wszelki wypadek postanawiam, że będę wspominać mamę każdego dnia, zanim czas za bardzo uleczy rany.
Wycieraczki szorują po szybie, a na oknach zbiera się para z naszych mokrych ubrań. Tata wjeżdża na pełnym gazie w kałużę; lubi, kiedy woda chlapie na wszystkie strony.
Pada deszcz.
Teraz pada codziennie. Pani w szkole mówi: „Ej, nie jesteśmy z cukru”. Zakładamy przeciwdeszczowe spodnie, kurtki i kalosze i idziemy na dwór. Myślę o dzieciach z cukru, które rozpuszczają się w deszczu. Na szkolnym podwórku zostają po nich tylko słodkie i lepkie ubrania przeciwdeszczowe.
W Trocinowym Domu tata zawsze się bał, że dach zacznie przeciekać, strych zgnije i nagle będzie już za późno. Mama mówiła, że tata dramatyzuje i zawsze robi z igły widły.
Ale teraz ze wszystkiego robią się widły. A tata ledwo zauważa deszcz. Teraz tacie zdarza się piłować w deszczu gałęzie i przemakać do suchej nitki, ale ciocia mówi tylko:
– Daj mu się trochę zmachać.
Teraz codziennie odbierają mnie ze szkoły autem. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Trocinowym Domu, mama przyjeżdżała po mnie tylko wtedy, gdy padało. Mama po pracy śmierdziała papierosami. W kołnierzyku koszuli miała szpilki z główką, na palcach farbę, a włosy upięte w roboczy kok.
MAMA W PRACY. _Miejsce, w którym pracuje mama, jest pod ziemią. Śmierdzi w nim kurzem, papierosami i starymi ciuchami i jest zawalone rzeczami od podłogi aż po sufit. Mama ma wielkie złote nożyce, którymi tnie materiał, i na nadgarstku aksamitną poduszeczkę pełną szpilek. Ma jeden długi paznokieć, którym zagina na materiale ostre kanty. Z jej roboczego koka sterczy długopis._
_Nikomu nie wolno dotykać nożyczek mamy. Na noc mama odwiesza nożyczki na hak._
_Taka jest mama w pracy._
2
W końcu auto skręca w alejkę wiodącą do Zbyt Wielkiego Dworu. Kończę rozmyślania i rysuję białą linię wokół kawałków mamy. Kiedy zatrzymuję w ten sposób myśli, mogę je potem przywołać, z tego samego miejsca.
Kocham tę alejkę. Kiedy w nią skręcasz, nagle pojawia się przed tobą prosta, wiekowa, obsadzona drzewami droga. Aksamitna zasłona się rozchyla, światło zmienia, rozbrzmiewa muzyka. Muzyka skrzypcowa. Zaprzęg konny biegnie, peleryna woźnicy powiewa na wietrze. Na końcu drogi wyłania się Zbyt Wielki Dwór.
Gdy budynek jest wystarczająco stary, przestaje wyglądać jak zbudowany przez człowieka. Ożywa tak samo jak omszały kamień czy stare, wielkie drzewo. Wyobrażam sobie, że Zbyt Wielki Dwór wyrastał z ziemi jak grzyb – najpierw pojawił się kamienny krąg, a później z jego wnętrza wyrósł czerwony kształt, który zastygł i zmienił się w ściany. Z upływem czasu belki się wydłużały, a okna otwierały. Wieża wystrzeliła w górę i dach się umocnił, mech pokrył kamienną podmurówkę, a kolor na ścianach zblakł. Tak narodził się Zbyt Wielki Dwór.
Dęby i klony wyginają się nad nami w łuk, tworząc zielony tunel, a żwir chrzęści pod stopami. Trochę tak, jakbyśmy wkraczali w świat magii albo tunel czasowy. Czas rozpada się na kawałki, a Dwór otwiera przed nami.
– Tato, zwolnij.
Do miejsc takich jak te należy wjeżdżać powoli. Wcześniej ludzie szlachetnie urodzeni przybywali konno, a konie gości miały własną stajnię.
Owce cioci stoją na trawniku przed głównymi schodami, po reprezentacyjnej stronie. Jest osiem białych i trzy czarne. Ludzie mówią o owcach, że są czarne, choć tak naprawdę chodzi im o brązowe. Tak samo o rybach mówi się, że pływają, choć tak naprawdę nurkują.
Bruno jest najbardziej oswojoną z owiec cioci. Kiedy do niego podchodzę, mówi „bee” i tryka mnie głową w udo. Jeszcze nie potrafi mnie odepchnąć, ale dorosła owca może mnie przewrócić jednym szturchnięciem. Owce mają twarde czaszki.
Bruno jest łagodny, bo od niemowlaka karmiłam go butelką ze smoczkiem. Teraz myśli, że jestem jego mamą, i kiedy przechodzę obok, zawsze podchodzi do ogrodzenia i beczy. Bruno jest czarny, czyli brązowy, a jedno ucho zwisa mu niżej niż drugie, bo jego mama próbowała mu je odgryźć. Owca nie zawsze wie, które dziecko jest jej, choć przed chwilą wyszło z jej pupy. Takie są głupiutkie.
Bruno był pewien, że chce żyć, i dorwał się do butelki jak dziki. Mleko tryskało na wszystkie strony, butelka się zasysała, a pyszczek Bruna siorbał i mlaskał. Patrząc na niego z góry, można było zobaczyć, jak jego brzuszek rośnie i wypełnia się ciepłym mlekiem. Karmienie Bruna to żadna sympatyczna robota. Nie nadawałaby się do książek dla dzieci, bo gdy trzymałam butelkę, ręce miałam całe mokre od mleka.
Teraz Bruno umie już jeść trawę.
Dzisiaj owce wyglądają kiepsko i żadna nie robi „bee”. Leżą wyciągnięte na trawniku z nogami podkulonymi pod brzuchem. Leżą zawsze w tych samych grupkach. Brązowe przyjaźnią się między sobą, a białe tworzą dwie osobne grupki. Patrzą na siebie tak, jakby nie rozumiały, co te drugie robią w tej samej zagrodzie.
Kiedy mocno pada, ich wełna robi się oklapła i wyglądają na chude i zmoknięte. Ciocia powiedziała mi, że kiedy się wrzuci owcę do wody, to utonie.
Z małego komina Zbyt Wielkiego Dworu leci dym, a to oznacza, że ciocia Annu napaliła w kuchni. To dobrze, bo inaczej w kuchni jest tak zimno, że nie masz ochoty zdejmować kurtki.
Wiem, że nie powinno się narzekać na zimno, gdy się mieszka we Dworze.
3
Kiedy miałam sześć lat, ciocia Annu raz trafiła siódemkę w totka. Zapowiadał się prawdziwy Podwójny Jackpot, a to tak dużo pieniędzy, że aż trudno to wytłumaczyć. To więcej niż zdobyć Gwiazdę Afryki w grze planszowej – diament wart więcej niż wszystkie rubiny i pieniądze, jakie tylko można sobie wyobrazić. Kiedy tyle wygrywasz, musisz sobie przemyśleć pewne sprawy na nowo. Takie jak na przykład to, czy chcesz dalej chodzić do pracy i grać jeszcze w Gwiazdę Afryki. Albo czy chcesz się przeprowadzić, rozpocząć lekcje jazdy konnej albo kupić brylanty. Potem musisz się zastanowić, co jest w życiu ważne. Oczywiście, że rodzina, ale to akurat nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. A poza tym ciocia Annu nie ma rodziny, bo nie ma żadnych dzieci. A do tego musisz uważać na złodziei. I chociaż wygrałeś w totolotka, to raczej nie polecisz w kosmos, pieniądze nie dadzą ci szczęścia, a w domu nie zjawi się służba.
Pojechaliśmy do cioci Annu na kawę z okazji Podwójnego Jackpota i w drodze mama z tatą tłumaczyli mi, że wygrana w lotka to tajemnica i nie wolno mi mówić o niej w przedszkolu ani u koleżanek i kolegów w domu, ani w sklepie, ani w autobusie. Wiedzieliśmy o tym tylko my i właśnie dlatego Annu upiekła tort. To było sekretne przyjęcie. Lubię przyjęcia i sekrety, i ciasta.
MAMA ODSTAWIONA. _Mama ma jedwabną sukienkę, na której jest srebro i czerń. Mama wspina się na wyżyny, bo ma na nogach szpilki. Jej włosy pną się ku górze, jakby maszyna do lodów wessała je w chmurę. Tata patrzy na mamę i się uśmiecha. Jego klatka piersiowa też się unosi, gdy próbuje stanąć na równi z mamą. Nadgarstek mamy pobrzękuje i wygląda to tak, jakby jej ręce nie wiedziały, co z sobą zrobić, kiedy nie mogą odgarnąć włosów z twarzy._
_Taka jest mama odstawiona._
Ciekawiło mnie, jak wygląda ciocia, ale wyglądała zupełnie tak samo jak wcześniej, tylko że znowu była ruda. Ciocia Annu chodziła do fryzjera tylko wtedy, kiedy dostała zasiłek albo sprzedała wystarczająco dużo kilimów, a między wizytami u fryzjera jej włosy wracały do normy. Ciocia była dużą i silną kobietą, chociaż czasami wstydziła się patrzeć ludziom w oczy. Mówiła cicho i spokojnie, choć miała dłonie jak mężczyzna. Przez mydło, wodę i kurz z tkaniny jej dłonie stały się szorstkie i czerwone, a czasami były tak suche, że na kłykciach robiły jej się rany. Wyglądały jak łapy niedźwiedzia. Można było nawet zobaczyć mięśnie między palcami.
Wcisnęliśmy się do mieszkania cioci Annu, w którym był tylko jeden pokój i kuchnia schowana we wnęce. Przedpokój był tak wąski i zawalony kurtkami i butami, że do środka musieliśmy wchodzić pojedynczo, a ciocia Annu chowała się w drzwiach toalety, żeby przepuścić gości. Rzuciliśmy płaszcze na komodę i przedpokój był już niemal całkiem zagracony.
Tata, mama i ciocia Annu ściskali się i wzdychali: „No to tego… Nigdy bym się… Kto by pomyślał? No ale co zrobisz?”.
– Gdzie jest ten Jackpotowy Tort? – zapytałam, a ciocia Annu puściła do mnie oko i zaprowadziła do pokoju.
Biurko cioci zostało przesunięte na środek pokoju i położono na nim duży blat. Na blacie był obrus, filiżanki i talerzyki, i najwspanialszy na świecie tort, śmietankowo-malinowy tort z białą czekoladą. Był cały udekorowany drażetkami, lukrecjowymi rolkami, malinowymi poduszeczkami, winogronami, pralinkami, miśkami owocowymi, popcornem i piankowymi serduszkami. Na środku tortu sterczała papierowa parasolka, fikuśne, błyszczące mieszadełko do koktajli, marcepanowa róża i jedna świeczka. Gdy patrzyłam na tort, dotarło do mnie, że Podwójny Jackpot to naprawdę coś szczególnego. I mama śmiała się tak, że aż leciały jej łzy. Ale ciocia najwyraźniej już się naśmiała, bo zaczęła dostawiać składane krzesła dla taty i mamy i cicho westchnęła.
Po wygranej w lotka nigdzie nie było śladu.
– Nie dostarczają jej do domu – wyjaśniła ciocia Annu. – Trafiła prosto do banku.
– Zmieściłaby się w tym pokoju?
– Nie jestem pewna.
– To nawet jej nie widziałaś?
Ciocia pokręciła głową i splotła swoje wielkie, puste ręce. Potem wzruszyła ramionami.
– A zmieściłaby się w wannie?
– To chyba rzeczywiście byłby dobry pomysł – pójść i zobaczyć, jak ona wygląda – powiedziała ciocia Annu.
Tata otworzył butelkę szampana, a ja mogłam sobie nalać do jednego kieliszka oranżady i coli, i nikt z dorosłych się nie czepiał.
– No to gratulacje, milionerko! – rzekł tata i stuknęliśmy się kieliszkami.
– No tak. I co tu rzec mądrego? – odpowiedziała ciocia. – Ej, już wiem, pójdę do dentysty i ginekologa!
I dorośli znowu się śmiali i przecierali oczy. Następnie ciocia wzięła łopatkę do ciasta i powiedziała:
– Saaro, wybieraj, który chcesz kawałek.
A ja wybrałam owocowe miśki, popcorn i różę z marcepanu.
Ciocia Annu trochę przemyślała sprawy i za pieniądze z lotka postanowiła kupić dwór niedaleko Trocinowego Domu. Był różowy i stary, a ciocia Annu kiedy jechała do nas, zawsze przyglądała się mu z drugiej strony pola. Nazywał się Storgård, czyli Wielki Dwór, ale tata zaczął go nazywać Zbyt Wielkim Dworem, bo był tak ogromny, a ciocia taka mała, i nikt tak właściwie nie potrzebuje piętnastu sypialni. I wkrótce potem wszyscy tak na niego mówili.
Zbyt Wielki Dwór przez dwadzieścia lat stał pusty. Wcześniej było tam biuro, a jeszcze wcześniej jakiś magazyn, a jeszcze wcześniej obóz dla dzieci. A wcześniej była wojna i szpitalny oddział położniczy przeniósł się do Zbyt Wielkiego Dworu, żeby uciec przed bombami. Wcześniej meble ze Dworu wyprzedano na aukcji, a jeszcze wcześniej w Zbyt Wielkim Dworze mieszkała pani Gyllenhök, której dziadek wybudował go dla swojej rodziny w 1877 roku.
Ciocia Annu wyprowadziła się ze swojego mieszkania w bloku i stała się panią na włościach. Całe stare mieszkanie cioci Annu wraz ze ścianami, łazienką i komórką zmieściłoby się w błękitnej sali Zbyt Wielkiego Dworu, a gdy do środka wniesiono meble i upchnięto je w kącie holu, wydawały się żałośnie niskie, skromne i obdrapane.
Stary drewniany kredens był jedynym meblem, który pasował do Zbyt Wielkiego Dworu. Stał w kawalerce cioci ciemny i ciężki, częściowo wciśnięty za drzwi, tak że nie dało się go do końca otworzyć. Ale nawet upchnięty w kącie wyglądał tak, jakby był w mieszkaniu jedynym prawdziwym meblem. Teraz, kiedy został wniesiony do holu, wypiął pierś, wyprostował się i dał swoim ozdobnym deseniom rozkwitnąć.
Uwielbiałam czeskie filiżanki cioci. Każda była inna, ale mimo to pasowały do siebie. Miały deseń w różnokolorowe róże, krajobrazy, złote zawijasy, wiotkie źdźbła trawy, serduszka w kolorze rdzy i zielone trójkąty. Filiżanki wisiały na haczykach w kredensie, a spodki do kompletu leżały na półce pod nimi.
Gdy była pora na kawę, ciocia Annu pozwalała mi nakryć do stołu i wybrać tę filiżankę, którą chciałam. Najczęściej wybierałam dla siebie różę albo krąg dziewczynek ubranych na ludowo, dla mamy niedźwiedzie łapy albo fiołki, dla taty złote drzewa albo błękitne żaglówki, a dla cioci Annu superdużą filiżankę, na której dziewczynka w czepku karmi Bambiego.
Zbyt Wielki Dwór miał grubą kamienną podmurówkę, wielkie schody wiodące na górę przez szklaną werandę, dwie kolumny przed drzwiami i jedną wieżę. Dwór wrósł w ziemię mocno jak dąb. Do podmurówki można było wpełznąć przez trzy luki, a że nie miała okien, w środku panował mrok jak w nocy. Przed Dworem posiano trawnik w kształcie koła – stanowił część reprezentacyjną, do której prowadziła zadrzewiona aleja. Na szczycie znajdującej się w południowym skrzydle wieży mieścił się niewielki letni pokoik, do którego można było się dostać po krętych schodach. Rozciągał się stamtąd widok na wszystkie strony świata, a w samym jego środku ciocia Annu postawiła łóżko. Łóżko trzeba było wciągnąć przez okno na sznurze w dwóch kawałkach, bo kręte schody okazały się za wąskie. To tam spała ciocia Annu, na szczycie wieży, dopóki noce nie zaczęły robić się chłodne.
Na parterze mieściło się pięć pokoi i kuchnia. Nazwano je po kolorach: zielony, liliowy i żółty oraz czerwony, a także niebieski przedpokój. Na piętrze znajdowały się biblioteka i piętnaście małych sypialni. W sypialniach umieszczono metalowe szpitalne łóżka i zainstalowano małe piecyki, które chyba pamiętały jeszcze czasy wojny, ale tak poza tym to stały puste. W bibliotece nie było książek, ale na strychu stała duża stara biblioteczka, którą Annu, tata i mama znieśli we troje z powrotem do biblioteki. Później ciocia dokupiła na aukcji kanapę, fotele i stolik kawowy.