Rzeka złodziei - ebook
Rzeka złodziei - ebook
Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić
Michael Crummey, autor głośnych powieści Dostatek, Pobojowisko i Sweetland, w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim sąsiedztwie Beothuków – rdzennych mieszkańców wyspy.
Druga dekada XIX wieku. Mieszkający w głuszy osadnicy od wielu dziesięcioleci sami stanowią prawo na zajętych przez siebie terenach, na własną rękę rozprawiając się z „Czerwonymi Indianami”. Ci, spychani w głąb lądu przez Europejczyjków, nieudolnie stawiają opór, atakując białych, którzy nie pozostają im dłużni. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy wiedziony nadzieją na zażegnanie konfliktu gubernator wysyła na wybrzeże oficera marynarki wojennej Davida Buchana, mającego wyegzekwować przestrzeganie prawa i zorganizować pokojową ekspedycję na terytorium Indian. Oficer werbuje do pomocy Johna Peytona Seniora – najbardziej wpływowego osadnika nad całą zatoką Exploits – oraz jego syna, zmagającego się z niechęcią do ojca i rywalizującego z nim o względy kobiety, której przyszło wieść życie w ich domu. Mężczyźni nawet nie podejrzewają, w jak wielkim stopniu tragiczne zakończenie wyprawy wpłynie na losy jej uczestników oraz mieszkańców wybrzeża…
Crummey jak zwykle zapełnia karty książki ludźmi z charakterem. Twardzi i zawzięci osadnicy znad zatoki Exploits – podobnie jak bohaterowie Dostatku – tłumią w sobie pragnienia, nienazwane uczucia czy wspomnienia dawnych zranień, które krystalizując w niemal zupełnej izolacji, sprawiają, że każde wypowiedziane przez nich słowo nabiera ogromnej doniosłości, a pozornie błahy konflikt może zaważyć na życiu człowieka. Rzeka złodziei to także nawiązująca do najlepszych północnoamerykańskich tradycji literackich kronika podboju dziewiczego lądu, który swoim czystym pięknem wynagradza mieszkańcom trudy prostego, surowego życia.
„Rzekę złodziei pamięta się długo po zamknięciu ostatniej strony” – Washington Post
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943523-4-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– James P. Howley, The Beothuks or Red Indians, 1915Jezioro
PIĘĆ
Warunki panujące na rzece były wręcz idealne do wędrówki – pewny lód, sprzyjająca pogoda. Szło ich razem ośmiu: Peyton i John Senior, Richmond, Taylor i Reilly, Matthew Hughster i William Cull – prawie dorównujący wiekiem Johnowi Seniorowi – a do tego młodzik, Michael Sharpe. Wychodzili o wschodzie słońca i zatrzymywali się dobrze po zmroku, a bez wypakowanych sań, które kiedyś wlekli pod górę z Buchanem, osiągali zdumiewająco dobre tempo, średnio po dwadzieścia mil dziennie. Czwartego dnia dotarli prawie do Badger Bay Brook i znaleźli się o dzień drogi od jeziora. W nocy wystawili warty, po dwóch uzbrojonych mężczyzn – pierwszą objęli Taylor i Michael Sharpe. Pozostali ułożyli się przy ognisku. Peyton leżał bezsennie, przysłuchując się rozmowie Taylora z młodym Michaelem, dopiero co przybyłym na wybrzeże i zbyt zielonym, by płonąć12. Facet opowiadał mu historię o jegomościu, który umarł z wyczerpania w burdelu po wypiciu szklanki wyciągu z bobrzych genitaliów.
12 Too green to burn – nowofundlandzki frazeologizm określający osobę niedoświadczoną, naiwną.
Michael Sharpe powiedział: – Od tego nie da się umrzeć.
W jego głosie nie było przekonania.
– A co taki szczawik może o tym wiedzieć? – wyśmiał go Taylor.
– Wiem to i owo.
Taylor zbył go przeciągłym, lekceważącym pomrukiem.
– Kiedy tu przypłynąłem, byłem niewiele starszy od ciebie – powiedział – ale nie byłem nawet w połowie tak nieopierzony.
– Najął cię pan Peyton? – spytał Sharpe.
Taylor pokręcił głową. – To Harry Miller nas zatrudnił. Mnie i Richmonda.
Trzy tygodnie po tym, jak John Senior odstawił ich na Fogo Island, Tom Taylor pocałował swoją młodą żonę na pożegnanie na schodach domu zimowego Millera. Razem z Richmondem poszli za Millerem w las – obciążeni plecakami ważącymi po osiemdziesiąt pięć kilogramów – by spędzić w terenie swój pierwszy sezon jako traperzy. Mieli dwoje sań, które psy ciągnęły po pierwszym śniegu tej zimy. Ciężar ładunku i cienki śnieg sprawiały, że podróż była żmudna. Nieraz mężczyźni musieli na zmianę zajmować miejsce psów w uprzężach, by przeciągać sanie po nierównym lub niezaśnieżonym terenie.
Przez kolejne trzy miesiące sypiali razem w traperskiej chacie patrząc, jak zima nabiera rozpędu, a śnieg powoli wypełnia las niczym woda podnosząca się w zenzie nieszczelnej łodzi. Oznaczali w terenie swoje szlaki – długie, krzywe szprychy rozchodzące się od osi, którą stanowiła chata z bali. Potrafili wychodzić w las nawet na tydzień; przynosili z powrotem bobry, lisy, kuny, a czasami i wilka. Miller uczył ich skórować zwierzęta; oddzielać cienką warstwę tłuszczu tak, by nie uszkodzić futra; przygotowywać z popiołu i zwierzęcego sadła smarowidło do garbowania skór.
– A widziałeś tam wtedy wielu Czerwonych? – spytał Michael Sharpe.
Taylor pokręcił głową. – Nie, nie tamtej zimy. Pierwszych zobaczyłem wiosną. Miller kazał nam zbudować nowy jaz na rzece za Charles Brook.
Gdy tylko lód puścił na dobre, Richmond z Taylorem zaczęli wznosić zaporę z bali i kamieni na wąskim, płytkim zakolu rzeki. Przez dwa tygodnie pracowali po pas w lodowatej wodzie, obciążając kamieniami ramę ze świerkowych pni, mającą utworzyć stopień na całej szerokości koryta. Każdego popołudnia, gdy zdejmował przemoczone ubrania, stopy miał białe i bez czucia, a na pomarszczonej skórze rysowały się wzory przywodzące na myśl szron na szybie. Obkurczona moszna przypominała ciasną skorupę, a jądra chowały się w głębi ciała, tak że musiał palcami wypychać je z powrotem do worka.
W drugim tygodniu czerwca w górę potoku podpłynęło pięciu Beothuków w kanu. Siobhan była w chacie, Richmond poszedł do lasu, by ściąć bale na stojak do suszenia sieci. Taylor stał w wodzie i dłubał u podstawy zapory, a kiedy wreszcie zauważył Indian, nie był w stanie stwierdzić, od jak dawna mu się przyglądają. Wpatrywali się w niego w milczeniu, siedząc w łodzi stojącej przy brzegu. Znajdowali się na tyle blisko, że mógł ich policzyć i oszacować ich wiek oraz tężyznę.
Całkiem nagle, jakby na jakiś znak, którego on nie był w stanie rozpoznać, pięciu mężczyzn zaczęło krzyczeć i potrząsać wiosłami, a może łukami. Taylor poślizgnął się na mokrych kamieniach, a gdy stanął z powrotem na nogi, zeszczał się przez spodnie do potoku, wciąż słysząc dzikie wrzaski. W końcu rzucił się do ucieczki w poprzek nurtu i na czworakach wdrapał się na brzeg. Pognał do chaty, drąc się nieprzerwanie i wychlapując z butów i zza pasa pióropusze wody. Zawołał do żony, żeby została w środku, po czym wybiegł za próg z rogiem na proch i jednostrzałową strzelbą, której widok skłonił Beothuków do odwrotu, chociaż spływając z nurtem ku oceanowi, wciąż nie przestawali krzyczeć. Taylor pogubił większość śrutu, który zamierzał wsypać do lufy. Trząsł się tak wściekle, że nie był w stanie utrzymać rogu nieruchomo i nasypać prochu. Kiedy oderwał się od swoich niezdarnych prób naładowania broni, stwierdził, że Indianie zdążyli już zniknąć za zakrętem rzeki. Ze wstrętem cisnął strzelbę na ziemię. Klął na drzewa, chodząc w tę i z powrotem. Kopniakiem posłał róg do rzeki, a po chwili, pomstując nieprzerwanie, wszedł do wody, żeby go wyłowić.
Taylor zerknął na twarz Sharpe’a. Młodzian pokręcił głową.
– Zeszczałeś się w gacie, Tomie Taylor? – spytał. Wydawał się głęboko zawiedziony.
– Owszem, dokładnie to zrobiłem – przytaknął Taylor. – A tego właśnie lata zamordowali Harry’ego Millera, niecały miesiąc po tym, jak ja ich widziałem.
Znaleźli jego ciało za chatą, na ścieżce prowadzącej na polanę, na której się zwykle załatwiał. Tkwiło w nim kilka strzał, w plecach, ramionach, nogach. Ziemia w pobliżu zwłok upstrzona była świeżymi śladami zwierząt, a truchło najwyraźniej objadane było już od wielu dni; okrwawione ubrania zostały zdarte z korpusu. Wyzierały z niego szare kości, poznaczone śladami zębów. Z wierzchu zniknęła większość mięsa. – Nie wiem, czy warto to w ogóle zakopywać – powiedział wtedy Richmond.
Taylor nachylił się do młodzika. – Urżnęli mu głowę, a resztę zostawili na pastwę padlinożerców, ot co. To samo zrobili z tamtymi dwoma żołnierzami, kiedy ostatnio wybraliśmy się nad jezioro.
Peyton usiadł na kocu. – Tomie Taylor, nie mieszaj chłopakowi w głowie.
– Lepiej, żeby wiedział, z czym będziemy mieli jutro do czynienia – to z kolei powiedział Richmond. Wyglądało na to, że nikt jeszcze nie zasnął, a cały obóz przysłuchuje się rozmowie. – Nie ma powodu, żeby ukrywać przed nim prawdę.
Ze spowitego ciemnością zakątka, w którym leżał Reilly, dobiegł chichot. – Dobrze powiedziane, Richmond. A może ty zechcesz zdradzić mu prawdę o tym, jak wpadła w twoje łapy tamta indiańska dziewczynka, która ostatecznie wylądowała w Poole?
– Jaka dziewczynka? – spytał Sharpe.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, Reilly – rzucił Richmond.
Tamci dwaj zaczęli się ze sobą wykłócać, Peyton wrzeszczał na nich bez skutku. W końcu John Senior podniósł się i wzniósł pistolet w świetle ogniska. Trzymał go tak, dopóki wszyscy nie zamilkli, a wtedy zagroził: – Zastrzelę pierwszego, który przed świtem odezwie się choć słowem. – Powiódł wzrokiem po kręgu wpatrujących się w niego mężczyzn. – Klnę się na Chrystusa.
Wszyscy ułożyli się z powrotem na swoich posłaniach ze świerczyny. Peyton nakrył głowę kocem. Kilka razy tej nocy zastanawiał się, czy nie stanąć przed ojcem i nie powiedzieć czegoś, choć słowa.
***
Richmond w ogóle nie myślał o tamtej Indiance od ostatniego razu, gdy szli w górę rzeki, a Peyton wspomniał Buchanowi, że widział ją w Poole. Przez jakiś czas leżał, rozmyślając celowo o innych rzeczach, kiedy jednak zasnął, zaczął śnić o tamtym letnim poranku, gdy wybrał się na jedną z kilku ptasich wysepek na wybrzeżu. O wschodzie słońca powietrze było przejrzyste, natomiast kiedy dobijał do najbliższej wyspy, jej brzegi spowijała już mgiełka. Tysiące ptaków krążyły przy urwistych klifach, co chwilę nurkując i wzlatując znowu niczym meszki dręczące stoicki pysk krowy. Wpłynął we mgłę i powiosłował wzdłuż skał. Maskonury, burzyki i nurniki tłoczyły się tak gęsto na wodzie wokół łodzi, że miał wrażenie, iż mógłby zejść na ląd po ich grzbietach.
W strome brzegi wyspy wcinała się tylko jedna plaża, gdzie dało się wyciągnąć łódź. Beothukowie przypłynęli przed nim – chodzili już po klifach, zbierając jaja, a kanu leżało oparte o szarą skałę. W pierwszym odruchu chciał zawrócić i popłynąć na stały ląd, zerknął jednak na leżącą w łodzi długą strzelbę na kaczki – zabrał ją z myślą o polowaniu na ptactwo – oraz muszkiet, który zawsze nosił przy sobie. Zgadywał, że w jednym kanu nie mogło zmieścić się więcej niż sześć osób. Owinąwszy dulki szmatami, powiosłował cicho na płyciznę i wyskoczył do sięgającej mu do kolan wody. Złapał za cumę uwiązaną do dziobu i wyciągnął skif na plażę. Ponad wypłaszczeniem rósł jedyny las na wyspie, Richmond obrócił więc łódkę na burtę, dźwignął ją na plecy i ukrył wśród drzew. Sam zasadził się na tyle płytko w zagajniku, by nie stracić z oczu kanu leżącego na plaży. Naładował broń, nucąc pod nosem jakąś pozbawioną melodii piosenkę i zerkając na plażę. Usiadł z muszkietem na kolanach, strzelbę ułożył sobie u stóp i czekał, podczas gdy dzień stopniowo wypalał mgłę.
Taylor wybudził go ze snu, trącając go w ramię czubkiem buta. Richmond wyjrzał spod koca i popatrzył na górującą nad nim sylwetkę. Zajęło mu to chwilę, nim pojął, gdzie się znajduje; zanim umiejscowił się na brzegach rzeki Exploits, dzień drogi od jeziora Czerwonych Indian. – Twoja warta – powiadomił go Taylor, po czym odwrócił się, żeby obudzić Johna Peytona.
– Zostaw go – szepnął Richmond. – Niech śpi.
Cisnął do ognia naręcze chrustu, chcąc poczuć szybką falę ciepła, i zawiesił nad płomieniem czajnik z wodą na kubek herbaty. Gmerał palcami w swojej brodzie, jakby próbował wyłuskać z niej tkwiący tam ciągle tłusty osad minionego snu.
Siostra wywieszała akurat pościel na sznurkach przed domem nad rzeką Toma Taylora, gdy on przyszedł z dziewczynką od strony plaży. Powiewał mocny, ciepły wiatr; mokre pranie wydymało się i strzelało za jej plecami. Po klamerki sięgała do kieszeni białego fartucha, trzy spośród nich miała w ustach. Długie, ciemne włosy zawiązała w kucyk, ale cienkie kosmyki wysunęły się ze wstążki i trzepotały jej wokół głowy, zawiewały na twarz. Ujrzawszy go, wyjęła klamerki z ust i stanęła w miejscu, przyglądając się, jak brat podchodzi trawiastym zboczem na szczyt niewysokiego wzgórza. Obiema dłońmi odgarnęła włosy z oczu. Richmond niósł dziewczynkę, niezgrabnie przyciskając ją do ramienia, jakby osłaniał jej twarz przed wiatrem. Dotarłszy do siostry, wyciągnął ku niej ręce, podając jej zdumione dziecko. – Proszę – powiedział.
Wzięła dziewczynkę, lecz ani na chwilę nie oderwała wzroku od twarzy brata.
– Od kiedy ją znalazłem, nawet nie pisnęła – stwierdził. – Natknąłem się na nią na ptasich wyspach. – Skinął głową w stronę oceanu. – Zostawili ją tam samą jak palec.
Siobhan popatrzyła na małą.
– Gdzie Tom?
Wskazała las za ich plecami. – Poszedł po trochę drewna.
– Pewnie umiera z głodu – zauważył. – Znajdź jej coś do jedzenia, dobrze?
Kiedy Richmond znalazł Taylora i wrócił z nim do domu, dziecko siedziało już przy stole z zawiniętą w ściereczkę garścią rodzynków i ssało je przez materiał. Wolną ręką przyciskało do piersi drewnianą figurkę, coś w rodzaju lalki.
– Rany boskie – rzucił Taylor.
– Tom, musimy ją zabrać do St. John’s.
Siobhan patrzyła to na Richmonda, to na męża. Kilkukrotnie zmierzywszy ich wzrokiem, spytała: – A cóż takiego zamierzacie z nią tam zrobić?
– Jeśli zdołamy odstawić ją do gubernatora, dostaniemy pięćdziesiąt funtów.
Taylor pokręcił głową i spojrzał na swoje stopy, zażenowany tym, że szwagier powiedział to tak otwarcie. Pomimo wielu lat przepracowanych na dworze Siobhan miała twarz białą jak mleko. Niebieskie żyły na jej skroniach zatętniły pulsem. – I myślicie, że gubernator wam uwierzy, że znaleźliście dziewczynkę błąkającą się samopas po wyspie?
– Wiedziałem, że popełniłeś błąd, pokazując jej to dziecko – rzucił Taylor.
– Rozumiem, że tobie uśmiecha się to tak samo jak jemu? – spytała męża. – Jak żyję, nie widziałam jeszcze takich dwóch jak wy.
Dziewczynka przyglądała im się, ssąc szmatkę trzymaną w dłoni. – No ale proszę, dziecko tu jest, czy ci się to podoba, czy nie – oznajmił Taylor. Zdjął z głowy czapkę i złożył ją w dłoniach. – Nie możemy teraz tak po prostu wrócić na tamtą wyspę i jej tam zostawić, co nie?
Siobhan poroniła dwukrotnie krótko po ślubie; potem nie zdołała już zajść w ciążę. Obaj mężczyźni widzieli, że cała zgryzota i złość, która wezbrała w niej po tamtych stratach, objawia się w jej opiekuńczości wobec indiańskiego dziecka. Taylor odwrócił się do Richmonda i powiedział: – Nie przemówimy jej do rozsądku.
– W takim razie zobaczymy, co ma na ten temat do powiedzenia pan Peyton – uciął rozmowę Richmond.
Przenocowali w domu Taylora. Richmond spał na leżance w kuchni, a dziewczynka dostała maleńki pokoik naprzeciwko sypialni Toma i Siobhan. Taylor przywiązał sznurek do jej klamki, a położywszy się do łóżka, drugi koniec zaciągnął sobie na dużym palcu u nogi, by zabezpieczyć się na wypadek, gdyby mała chciała wymknąć się z pokoju i czmychnąć w noc.
Siobhan pokręciła głową. – Tomie Taylor, ona nie ma jeszcze nawet pięciu lat.
– To nie są normalne stworzenia – stwierdził. Podparł się na łokciu, by zdmuchnąć świecę.
Dziewczynka obudziła się z płaczem w środku nocy, Siobhan poszła więc do niej, po drodze pchając drzwi tak, że o mało nie wyciągnęła z łóżka śpiącego męża za nogę. Najwcześniejsze godziny poranka spędziła u boku dziecka, próbując dać mu po ciemku choć odrobinę ukojenia.
Przed południem mężczyźni wyruszyli w drogę do domu letniego Peytona na Burnt Island, zabierając ze sobą małą Indiankę. Naradziwszy się z Johnem Seniorem, ustalili, że dziecko spędzi resztę lata u Siobhan i Toma, a do St. John’s wezmą je pod koniec sezonu, gdy popłyną na rynek z ładunkiem zakonserwowanego łososia – wtedy spróbują złapać gubernatora, zanim czmychnie na zimę do Anglii.
Zażądali spotkania z gubernatorem, gdy tylko zacumowali w St. John’s, na audiencję musieli jednak poczekać aż trzy dni. Większość tego czasu John Senior spędził, troszcząc się o interesy, opiekę nad dzieckiem pozostawił zaś Richmondowi i Taylorowi. Prowadzali dziewczynkę po sklepach przy Upper Path i Lower Path, a sklepikarze dawali jej małe, kwaśne jabłuszka albo kostki cukru do ssania. Szanowane kobiety, które w innych okolicznościach minęłyby ich, nie skinąwszy nawet głową, przystawały i zagadywały dziecko śpiewnym głosem, wypytując o jego imię i wiek. Richmond raz czy dwa próbował powiedzieć uczciwie, co to za dziewczynka, lecz wynikła z tego konsternacja skłoniła go do wymyślenia historii lepiej przystającej do oczekiwań dociekliwych kobiet. Mówił im, że to córka jego siostry, że jest niema i od urodzenia nie odezwała się ani słowem. W miarę powtarzania tej opowieści czuł się coraz swobodniej ze swoimi zmyśleniami, wzbogacał je więc na bieżąco o nowe szczegóły, nadając dziecku imię (Rowena, po prababce), dorzucając starszą siostrę, która przyszła na świat martwa, oraz przypisując jej ogromne zamiłowanie do starych walijskich pieśni. Tom Taylor z niedowierzaniem przysłuchiwał się coraz dłuższej i bardziej zagmatwanej opowieści, nie zaprzeczał jednak słowom przyjaciela aż do momentu, gdy Richmond oznajmił komuś, że dziecko jest z lekka zdziwaczałe, bo jako niemowlę wykazywało niecodzienną skłonność do jedzenia trawy, co, zdaniem niektórych, stało się przyczyną jego niemoty.
– Dicku Richmond, większego steku bzdur w życiu nie słyszałem – skomentował.
Richmond zdawał się dotknięty. – Ja wcale nie twierdzę, że taka jest przyczyna – stwierdził, wyraźnie rozdrażniony. – Mówiłem tylko, że niektórzy tak uważają.
Zaczął w jej obecności nazywać siebie wujkiem Richardem i codziennie kupował jej bloczek twardego toffi, żeby miała co robić wieczorem. Ulice w pobliżu przystani były rozgniecione na błotną breję przez wozy, zwierzęta i setki ludzi przybywających do St. John’s z całej wyspy w nadziei na znalezienie statku mogącego zabrać ich na zimę do Anglii. Z obawy, że dziewczynka się wywróci lub zginie w tłumie, Richmond wziął ją w końcu na barana i nosił tak przez większość czasu.
Korona brytyjska nie postrzegała wówczas Nowej Fundlandii w kategoriach pełnoprawnej kolonii, traktowano ją raczej jako pływającą osadę rybacką oraz poligon dla rekrutów marynarki wojennej – kraj, który istnieje tylko latem. Na zimę większość osadników i najemnych rybaków wracała do Anglii, podobnie zresztą jak sam gubernator. Z tego, co zasłyszeli Richmond z Taylorem, błąkając się po osadzie, obecny przedstawiciel Korony był daleko spokrewnionym z rodziną królewską pomniejszym urzędnikiem, któremu zaproponowano to stanowisko w ramach swego rodzaju kary za rozrzutne życie. W Anglii lękał się wierzycieli tak bardzo, że budził się przed świtem i do zmroku trzymał się z dala od domu. Posadę na Nowej Fundlandii przyjął przede wszystkim po to, by na jakiś czas uwolnić się od długów.
Nagroda, na którą liczył Richmond, została ustanowiona przez poprzednią administrację, a gubernator nie miał pojęcia o jej istnieniu aż do momentu, gdy stanęło przed nim trzech mężczyzn z dziewczynką. Wysłuchał opowiadania Richmonda o dziecku błąkającym się samotnie po ptasiej wyspie, nie komentując go w żaden sposób i nie dając poznać swojej opinii nawet z wyrazu twarzy.
– Co ona trzyma w ręce? – spytał.
– Lalkę, ekscelencjo. Tylko tyle miała przy sobie, gdy ją znalazłem.
– Na moje oko nie przypomina Indianki.
– Użyliśmy dostępnych nam skromnych środków, by ucywilizować dziecko – wyjaśnił John Senior. – Zeskrobaliśmy mu farbę z twarzy, przystrzygliśmy włosy i ubraliśmy je w dorzeczne ubrania.
Dziewczynka stała między porywaczami a chorowitym, usadowionym w fotelu jegomościem, który co chwilę przeciągał dłonią po rzednących włosach. Buty i nogi aż do kolan miała uwalane błotem. Oparła brodę na główce lalki i trwała w bezruchu.
– Niech powie coś w ojczystym języku.
John Senior odchrząknął. – Sir, odkąd ją znaleźliśmy, nie odezwała się ani słowem.
Gubernator westchnął przeciągle i ze znużeniem. – Panowie, bez względu na to, w jaki sposób weszliście w posiadanie tej Indianki, o ile to w ogóle Indianka… – przez chwilę mierzył ich wzrokiem, dając im do zrozumienia, że ma w tym względzie wątpliwości – dla Korony jest ona całkowicie bezużyteczna.
– Przebyliśmy długą drogę, żeby okazać tutaj to dziecko… – zaczął Richmond.
Gubernator zdążył już wstać z fotela. – A więc życzę wam przyjemnej podróży powrotnej. Wasz wniosek o nagrodę został odrzucony.
Trzej mężczyźni prosto ze spotkania poszli do pubu. Czuli się ośmieszeni i nieuczciwie wykorzystani, tłumienie tych uczuć napitkiem zajęło im większość wieczoru. Indianka stała przy nich; wpatrywała się w migoczącą świecę oczkami ledwie sięgającymi ponad blat stołu, w rączce trzymała blok twardego toffi. W końcu Richmond zaniósł ją na słomę pod ścianą. Zdjąwszy kurtkę, opatulił nią dziecko wciąż ściskające kurczowo swoją lalkę.
Rano John Senior popłynął do Poole, a Richmond z Taylorem odprowadzili slup na północno-wschodnie wybrzeże. Nie omawiali tego między sobą, obaj jednak spodziewali się, że po ich powrocie nad zatokę Exploits Siobhan przygarnie dziecko i wychowa jak własne. Gdy tylko wrócili z St. John’s, zanieśli dziewczynkę do domu. Siedzieli razem w kuchni, mała bawiła się po cichu lalką na kolanach Siobhan. Za oknem wicher miotał płatami śniegu z deszczem, wyjąc w kominie przy mocniejszych podmuchach.
– Siobhan, może właśnie w ten sposób Bóg zechciał nam dać dziecinę – zagaił Tom Taylor.
Siobhan zsadziła dziewczynkę z kolan i postawiła ją na podłodze. Opiekowała się już dzieckiem od paru miesięcy i zdążyła przywiązać się do niego w niemal nieświadomy sposób. W tamtym momencie pękła w niej jednak jakaś delikatna struna; wyparła się tego, co jeszcze dzień wcześniej byłaby gotowa nazwać miłością. Lekko drżącym głosem oznajmiła: – Bóg na pewno nie chciał, żebym wychowywała niemą dzikuskę zamiast własnego dziecka. – Odwróciwszy się do brata, dodała: – Jak będziesz wypływał, zabierzesz ją ze sobą.
A potem wyszła z izby. Kiedy maszerowała ku drzwiom, dziecko wskazywało ją rączką.
Leciwe małżeństwo z Poole, które spędziło na wybrzeżu dekadę i wracało na starość do Anglii jednym z ostatnich statków wypływających z St. John’s tamtej jesieni, zgodziło się przyjąć dziewczynkę i wychować ją na służącą. Aby pokryć koszty podróży przez ocean oraz utrzymania w Anglii, wystawiali ją przed oczami ciekawskich gapiów w jednym z przybrzeżnych magazynów w Poole. Opłata za wstęp wynosiła dwa pensy.
Podczas gdy to wszystko do niego wracało, Richmond wpatrywał się ślepo w ogień – kruche palce chrustu buchały płomieniami i kuliły się niczym istoty próbujące bezskutecznie osłonić się przed żarem. Kiedy w czajniku zagotowała się woda, był już zbyt poruszony, żeby zaparzyć sobie herbaty. Siedział owinięty kocem, patrząc na buchające nad ogniem kłęby pary. W brzuchu czuł identyczne, palące wrzenie.
***
Późnym popołudniem następnego dnia – szóstego marca – po nieprzerwanej wędrówce trwającej od świtu Peyton i jego ludzie dotarli nad jezioro i przycupnęli ukryci w rosnącej przy brzegu gęstej świerczynie. Na polanie po drugiej stronie wody widniało oddalone o kilka mil skupisko zimowych namiotów; luźne warkocze dymu rozplątywały się w blasku dnia chylącego się już do kresu. Podczas gdy słońce opadało za ciemną żaluzję lasu porastającego zbocza doliny, wycofali się wzdłuż rzeki Exploits i skręcili do parowu, którym spływał do rzeki nieduży, bystry potok. Udeptali sobie teren pod obozowisko, odwiązali od butów indiańskie rakiety i zatknęli je na sztorc w śniegu sięgającym im do ud. Nacięli gałęzi z pobliskich świerków, a największe podparli tak, by utworzyć parawan chroniący obóz przed wiatrem. Pozostałymi wymościli miejsca, w których zamierzali się położyć. Kiedy skończyli, było już ciemno i wzmógł się solidny wiatr, ale Peyton nie pozwolił im rozpalić ognia z obawy, że w ten sposób się zdradzą. Zarządził trzy warty. Grupa ułożyła się na posłaniach, by wziąć gwiazdy na przeczekanie. W przeszywającym chłodzie nikt nie zdołał się choćby zdrzemnąć, noc była jednak rozmyta i nierzeczywista jak sen, a każdy z mężczyzn czuł się w niej zagubiony.
Przed świtem ocknęli się i złożyli obóz. Przeżuli twarde suchary, żeby uspokoić żołądki. Wytrząsnąwszy z muszkietów stary proch, wyskrobali i napełnili na nowo zapały i panewki. Większość amunicji zabranej przez członków wyprawy stanowiły breneki i ładunki śrutu, ale Taylor, Richmond i John Senior nabili broń kulami. Kiedy wszyscy przypięli rakiety, Peyton przypomniał im, że nikt nie ma prawa strzelać bez jego zgody. Richmond burknął, że sam jest wprawdzie tylko najemnikiem, ale pozwoli sobie zauważyć, iż to paskudna sprawa tak pomiatać własnym ojcem. – Moje zdanie on już zna – rzucił John Senior. Peyton powtórzył rozkaz, by czekali na jego sygnał. Wyszli z jaru gęsiego i ruszyli wzdłuż rzeki na południe, ku przylądkowi odcinającemu ich od jeziora.
Podszycie lasu rosnącego nad wodą było tak gęste, że musieli iść jego skrajem, trzymali się jednak jak najbliżej drzew. Sypki śnieg zawiał brzeg tak mocno, że brnęli z trudem przez dwie i pół godziny, zanim wreszcie zatrzymali się o sto jardów od polany, na której stały namioty. Przycupnęli w kępie drzew na niedużym cyplu wystającym w jezioro. Kucający obok Peytona ojciec oddychał urywanie i z wysiłkiem. Pokręcił głową. – Zieję jak jakiś czort. Nie mam już za grosz dawnej mocy w płucach.
Peyton zerknął na Johna Seniora. Sam miał stopy pokryte pęcherzami, kolana i kostki opuchnięte i sztywne od zimna i wysiłku. Nawet kucanie sprawiało mu ból. Przed wymarszem z domu żywił obawy o kondycję ojca, ale w drodze to John Senior co rano pierwszy zrywał się z posłania, a po zmroku zagrzewał ludzi do dalszej wędrówki. Peyton pokręcił głową i popatrzył na polanę.
Dwa spośród mamateeków były pokryte kawałami brzozowej kory, zszytymi za pomocą włókien ze świerkowych korzeni i ścięgien zwierząt. Trzeci został natomiast owinięty płóciennym żaglem zabarwionym mieszanką tłuszczu i czerwonej ochry. Richmond skinął na niego brodą i mruknął: – Zdaje się, że to nasze.
John Senior przytaknął. – Nie będzie ich więcej niż po jakichś piętnastu w wigwamie. Razem może pod pięćdziesięciu. – Zerknął na Peytona, który wyciągnął kieszonkową lunetę Dollarda i, mrużąc oczy, obserwował przez nią polanę. – No? – spytał.
Peyton zamknął przyrząd i pokręcił głową. – Nic się nie dzieje. – Czuł otaczające go wyostrzone napięcie, ten szmer wiszący w powietrzu niczym syk zielonego drewna dopiero co dorzuconego do ognia. A wtedy Joseph Reilly trącił go w ramię i wskazał postać, która właśnie ukazała się przed jednym z namiotów. Peyton ponownie przytknął lunetę do oka.
Richmond stwierdził, że powinni się ruszyć, zanim pozostali Indianie rozpoczną dzień. Zawtórował mu ogólny pomruk aprobaty, który Peyton puścił mimo uszu. Peyton wstał i wyszedł na otwartą przestrzeń. Kilku mężczyzn poszło w jego ślady, więc machnięciem ręki nakazał im wrócić między drzewa. Przed mamateekami wciaż poruszała się tylko jedna sylwetka, a na zamarzniętej tafli jeziora i w całej dolinie panowała cisza tak głęboka, że na chwilę ogarnęło go wrażenie, iż znajduje się w tej przestrzeni sam na sam z kobietą. Przez lunetę widział połysk jej starannie natłuszczonych włosów, twarz pomalowaną tym samym czerwonym barwnikiem co skradziony żagiel.
Wzniósł ramię. – Hej tam! – zawołał.
Własny głos wrócił do niego echem odbitym od linii drzew; Indianka właśnie odwracała się, by popatrzeć w jego stronę. Jeszcze zanim do jego uszu dobiegł jej pierwszy ostrzegawczy okrzyk, usłyszał, jak John Senior klnie za jego plecami, a mężczyźni wybiegają truchtem spomiędzy drzew.
Nim dobiegli w rakietach do połowy zamarzniętej zatoczki, cały obóz rzucił się do ucieczki; większość Beothuków wypadła z mamateeków i pognała do lasu, natomiast mniejsza grupka puściła się pędem po zamarzniętym jeziorze, kierując się na południe. Niektórzy nie zdążyli się nawet do końca ubrać; w rękach nieśli wyłącznie niemowlęta. Nie zatrzymując się, Peyton wrzasnął do swoich ludzi, by nie otwierali ognia. Duże indiańskie rakiety, które mieli na nogach, były niewygodne i niemal zupełnie bezużyteczne na ubitym śniegu pokrywającym lód na zatoce. Potykając się i ślizgając, mężczyźni zbliżyli się do brzegu na wysokości obozu.
– O tych, co w lesie, możemy zapomnieć! – krzyknął Richmond, gdy przystanęli na skraju lodu.
Mniejsza grupa na jeziorze była jeszcze widoczna – na czele gromada postaci, z tyłu jeden maruder. Zdarłszy rakiety z butów, Peyton ruszył biegiem w ich kierunku. Po drodze zrzucił z ramion plecak, róg na proch i ciężki płaszcz. Przebierał nogami w lękliwym, przesądnym pośpiechu, jakby katastrofy można było uniknąć wyłącznie pod warunkiem, że to on dotknie któregoś z Czerwonych Indian jako pierwszy, że to jego imię najpierw dotrze do ich uszu.
Dzień zaczął się już na dobre; śnieg i lód mieniły się w słońcu niczym miraże, a blask zniekształcał biegnące przed nim sylwetki tak, że zdawały się to unosić kilka stóp ponad jeziorem, to nie mieć nóg. Maruderem okazała się kobieta, którą zawołał na początku. Zostawała coraz bardziej w tyle; odróżniał już łopoczącą połę jej płaszcza ze skóry karibu, kołnierz obszyty gęstym futrem. Ktoś z biegnących na przedzie cofnął się i wyjął jej z rąk jakieś zawiniątko, wciąż jednak biegła z trudem, a Peyton szybko zmniejszał dzielącą ich odległość. – Hej! – krzyknął za nią. Był już tak blisko, że widział grube nici ze świerkowych korzeni, którymi zszyte były jej spodnie – białe włókna na tle materiału zabarwionego czerwoną ochrą. Na zewnętrznych szwach podzwaniały kościane wisiorki i jasnoczerwony ptasi szpon.
– Hej tam! – zawołał znowu.
Gdy dzieliło ich jakieś dziesięć kroków, kobieta, nie będąc w stanie dłużej biec, padła ciężko na kolana, a Peyton zatrzymał się, nie chcąc skracać dystansu. Dyszała chrapliwie i nierówno, krztusząc się i kaszląc; pozostali Beothukowie znikali już za widocznym w oddali przylądkiem. Wciąż klęcząc, odwróciła się do nieznajomego, rozpięła pas i uniosła poły płaszcza, odsłaniając piersi w geście prośby o litość. Sutki były ledwie widoczne pod czerwoną farbą pokrywającą jej tułów. Peyton odwrócił wzrok; oddychał z trudem, próbując uspokoić rozedrgane ciało. Gdy biegł, lodowate powietrze wdarło mu się w gardło i płuca; usta wypełnił mu ciemny, torfiasty smak krwi.
Położył strzelbę na ziemi i odsunął ją kopniakiem, a następnie odpiął pistolet i rzucił go w bok tak, że broń pojechała po lodzie jakieś dwadzieścia stóp, połyskując metalową lufą w słońcu. – Już dobrze – powiedział, spoglądając znowu na Indiankę. Ręce wzniósł po bokach. Pierwsi członkowie jego wyprawy właśnie ich doganiali; kobieta skupiła wzrok gdzieś za nim, zerkając na nadbiegających mężczyzn. – Wszystko dobrze – uspokoił ją, dając krok w jej stronę.
Obejrzała się przez ramię i popatrzyła w stronę przylądka, przy którym ostatnio widziała swoich pobratymców, a następnie okryła się i wstała, czekając na spotkanie. Pokiwał głową i uśmiechnął się do niej. – John Peyton. – Klepnął się otwartą dłonią w pierś. – John Peyton.
Kobieta wciąż jeszcze płakała, ale kiwała głową i uśmiechała się bezradnie, zbliżając się do mężczyzny z wyciągniętymi rękami. Peytona zaskoczyły jej zęby, równe i nieskazitelnie białe.
Pierwszy dobiegł do nich Michael Sharpe. Przystanąwszy, zapatrzył się na Indiankę z wyrazem takiego zdumienia i nieufności na twarzy, jakby ujrzał drzewo, które wyszarpnęło korzenie z ziemi i przyszło do niego po jeziorze. Peyton delikatnie ujął ją za ramię ponad łokciem i wypowiedział imię mężczyzny, a ona uścisnęła tamtemu dłoń, skinęła głową i powiedziała do niego coś po swojemu, podobnie jak przed chwilą do Peytona. Gdy pozostali dołączyli do nich, niosąc płaszcz i sprzęt Peytona, ich także przywitała. John Senior poszedł pozbierać broń syna.
Peyton wyjaśnił im, że reszta Indian zniknęła za przylądkiem; odwróciwszy się w tamtą stronę, ujrzeli trzy sylwetki przyglądające im się z brzegu. Jedna z odległych postaci zamachała rękami, jakby chciała zwrócić na siebie ich uwagę.
– W porządku – mruknął John Senior. Ściągnąwszy ciężką skórzaną rękawicę, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po długą, lnianą chustę i strzepnął ją, strzelając materiałem w lodowatym powietrzu. – Proszę – powiedział staruszek, wręczając ją synowi.
Peyton przytaknął i, odwróciwszy się do trzech sylwetek na przylądku, zamachał białym kawałkiem tkaniny nad głową.
– Jej ręce! – warknął John Senior. – Co za pieprzony głupek.
Odebrał mu chustę i chwycił kobietę za ramię, obracając ją tyłem do siebie. Gdy wiązał jej ręce za plecami, spojrzała na Johna Peytona, a on skinął głową, robiąc co w jego mocy, by pokazać jej, że wszystko będzie w porządku.
Z brzegu zeszły na lód dwie postacie. Mężczyzna idący na czele niósł gałąź białego świerku – trzymał ją przed sobą, zbliżając się do grupy stojącej na jeziorze. Peyton odezwał się do towarzyszy, nie odrywając wzroku od nadchodzących Indian. – Nikt nie wystrzeli bez mojego pozwolenia – przykazał.
SZEŚĆ
Ułożywszy kamienie i świerkowe gałęzie zebrane na pobliskim przylądku w prosty kurhan oraz przysypawszy śniegiem plamy krwi na lodzie, biali wrócili po swoich śladach do obozowiska Indian. Największy z trzech namiotów był tak przestronny, że mogłoby w nim przenocować bez mała dwadzieścia osób; krąg płytkich zagłębień na posłania rozchodził się promieniście od paleniska znajdującego się pośrodku. Podstawę konstrukcji stanowiła wysoka na trzy stopy ściana z ułożonych poziomo bali uszczelnionych mchem i obsypanych ziemią od zewnątrz. Wzniesiony na niej stożek z dłuższych żerdzi służył za krokwie podtrzymujące grube pokrycie z brzozowej kory. Ściany były obwieszone łukami, toporami, żelaznymi siekierami, pałkami i dzidami. Broń pokryto czerwoną ochrą i posegregowano z ogromną starannością.
Mężczyzn ogarnął graniczący z oszołomieniem spokój; wyrażali pełne czci uznanie dla otaczających ich przedmiotów. Gdy znaleźli zawierającą strzały skrzynię z brzozowej kory, John Senior wyjął kilka okazów i przyjrzał się idealnie prostym świerkowym drzewcom, po czym puścił je dalej. Końce strzał upierzone były lotkami z dwóch rzędów szarych gęsich piór; groty ukształtowane zostały z żelaza. Stary powiedział, że zazwyczaj Indianie wyrabiają je z płytek ze skradzionych potrzasków lub kwadratowych gwoździ rozbitych na płask i ukształtowanych kamieniem, a on sam przed ponad trzydziestu laty natknął się nad rzeką na starego Indianina obrabiającego w ten sposób jedną z jego pułapek.
Węsząc po namiocie, rozpalili ogień z węgli żarzących się jeszcze w palenisku. Na tyłach mamateeku William Cull natknął się na prymitywny drewniany posążek, na którego szyi wisiał srebrny zegarek. Koperta została otwarta i opróżniona; elementy mechanizmu znaleźli nieopodal, wplecione w skórzane rzemienie różnej długości. Wypolerowane zębatki były przywiązane na naszyjnikach i bransoletkach obok kradzionych monet i muszli pobrzeżków.
– Skradli panu z łodzi zegarek? – spytał William Cull, podnosząc drewnianą figurkę.
– To po ojcu – wyjaśnił John Senior. – Przywiozłem go z Poole, kiedy przypłynąłem tu z Millerem na mój pierwszy sezon.
Cull zdjął kopertę z szyi drewnianej postaci i strącił rzeźbę na podłogę. Indianka, siedząca już przy ogniu, poczuła się tym urażona i zaczęła trajkotać coś do niego tonem, który John Senior uznał za niedopuszczalny. Podniósł figurkę z ziemi i stanął przy palenisku, przytrzymując ją nad płomieniami między kciukiem a palcem wskazującym. Kołysał ją lekko jak wahadło, grożąc, że zaraz ją upuści. Kobieta nieprzerwanie ich beształa, kilku mężczyzn zachęcało go więc, żeby wrzucił posążek w ogień i zobaczył, czy Indianka będzie miała ochotę wyciągnąć go stamtąd zębami.
Darmowy fragment