- W empik go
Rzeszot - ebook
Rzeszot - ebook
Rzeszot to XIX wiek w pigułce, opowieść o polskiej emigracji w czasie między dwoma powstaniami, przypomnienie dziejów Galicji, literacka bajka i reportaż „antyhistoryczny” o narodzinach i upadkach naftowych fortun, o awansie klasowym w państwie Habsburgów. W końcu – Rzeszot to drwina z rodzimego romantyzmu i bohaterskich biografii.
Oto spalona ziemia, galicyjska lichota, paryskie salony, błotniste wertepy, wiedeńskie wystawy, czarne odmęty ropy. W brawurowej kawalkadzie stylów, metafor i znaczeń wirują obrazy, postaci, intrygi, żądze, triumfy i klęski. Biografia Podedwornego, mitomana-łotrzyka, który pojawia się w różnych zakątkach Europy, wywołując kataklizmy i omdlenia, to opowieść erudycyjna i pieczołowita, sarkastyczna i samoświadoma, rozedrgana i gęsta. Uniwersalna, lecz do szpiku polska. Olśniewająca. Sadulski tworzy własne imaginarium post-romantyczne, w którym prawda miesza się z fikcją literacką, patos z hucpą, groza z drwiną, brud z wykwintnością, sentymentalizm z okrucieństwem. Czegoś takiego jeszcze nie czytaliście.
Małgorzata Rejmer
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66505-32-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy w złości rzucał kapeluszem, strącał głowy trzem kurom. Z brytyjskim premierem odbijał piłeczkę i ubił tysiąc lisów. Powiadają po niemiecku i polsku, że poznał dziewięć języków, w sześciu uwodził, a pięcioma władał biegle. Że częściej niż na carskim dworze bywał tylko w piekle. Że z Garibaldim bronił Montevideo, a z Heinem w Paryżu zaraził się kiłą. Że odebrał telegram od Morse'a, podpalił Kraków i Bukareszt. Że ma pomnik gdzieś na Kaukazie. Że trzymał Kościuszkę za rękę na łożu śmierci w Solurze, Mickiewicza w Konstantynopolu, a Słowackiego na ulicy Ponthieu. Którzy nie potrafią liczyć, opowiadali, że był ósmym więźniem w Bastylii i że z Napoleonem popłynął na Helenę. Że na jego zawołanie wybuchały powstania i gasły nadzieje, że na wszystkich kontynentach rozsiewał nasienie, że w kieszeniach nosił dwie armatnie kule spod Alamo, a do żółtej kamizelki futro i portasy. Mówią, że gdziekolwiek spojrzał, tam ropa, gdziekolwiek stanął, tam ropa, gdziekolwiek się zatrzymał, tam ropa tryskała, wzbogacając każdego w promieniu pocztowej mili. Że miał więcej od Rockefellera, może nawet od Fuggera. Że był wszędzie i znał wszystkich. Mówią też, że na galicyjskie drogi wkroczył od zachodu, tak pewnie, jakby szedł po swoje, albo że przyjechał własnym taborem, własnym pociągiem po własnoręcznie położonych torach.
Gdyby Pan Podedworny słyszał, co o nim mówiono, byłby zadowolony. Nigdy nie prostowałby kłamstw, były mu na rękę i sam je szerzył. Na równi z ojczyzną, przynajmniej na początku, stawiał przygodę, ale sprawnie swe namiętności łączył. Ostatecznie nie sposób powiedzieć, co nim kierowało: patriotyczne pobudki, zew przygody, próżność czy też może jeszcze coś zupełnie innego, dłoń z tamtego świata układająca koleiny, w których życie Pana Podedwornego toczyło się jak metalowa kulka, podskakująca na wybojach tylko po to, by zaraz ponownie wpaść w zaplanowaną trasę. Nie zatrzymywał się ani na moment, parł przez dzieje z werwą i rozmachem, dla Pana Podedwornego bardziej przerażające od porażki było bowiem widmo nieróbstwa, gnuśności na galicyjskich przedpieklach, której ostatecznie nigdy nie zaznał – jeśli jednak miał cierpieć głód i niedostatek, to tylko na swoich warunkach, głód i niedostatek zagraniczny były mu słodsze niż polska niedola, czuł, że nie jest gotów na wieczną duchową kontrybucję w kraju przodków, który w momencie jego odwrotu nawet nie istniał. Od tego nieistnienia bardziej przerażało go nieistnienie własne, swoje życie widział oczami przyszłych kronikarzy i poetów, którymi ciągle się otaczał, dlatego zawsze ustawiał się z wiatrem historii, licząc, że czasem wystarczy tylko szeroko rozpostrzeć ręce, a wiatr uniesie tak wysoko, że nikt nie przeoczy jego żywotu.
Nie sposób dociec, skąd pochodził i dokąd sięgały jego korzenie, przeszłość Podedwornego zdawała się okryta całunem tajemnicy, spod którego wystawał tylko mały palec biografii. Powiedzieć, że pochodził z Galicji, to nie powiedzieć prawie nic, tak wielki był to przecież kraj. Z historii tu opisanej wyniknie, że pochodzić musiał z terenów na wschód od Krakowa i zachód od Tarnowa, wypadałoby więc krakowskim targiem skierować wzrok na Bochnię i jej okolice, a że w latach prosperity swojej ufundował odbudowę kościoła w Mikluszowicach, to palcem można i tam wskazać. Ważniejszy jednak od cyrkułu, w którym się urodził, był jego spektakularny żywot, obejmujący swoim zakresem większą część XIX wieku. Przyszedł na świat w samym środku panowania cesarza Franciszka II, to wiemy na pewno z licznych zazębiających się przekazów, zaś sądząc po znajomości języków i ogólnym obyciu, jego rodzice ze świniami spać się nie kładli i znali wartość koniczyny. Próżno jednak szukać państwa Podedwornych na listach szlachty czy większych włościan, możemy więc być przekonani, że Podedworny jest nazwiskiem zmyślonym, stworzonym na potrzeby emigracyjnej biografii, a wszystko, co działo się w granicach Rzeczypospolitej, zasługuje na zapomnienie. Nawet jeśliby jednak było inaczej, to grzebiąc we wczesnej jego biografii, po odsłonięciu górnych warstw, szybko napotykamy lity kamień niedopowiedzeń i kłamstw, a przede wszystkim wielkie białe plamy, których sam nie chciał wypełnić, być może w obawie przed ujawnieniem czynów godnych potępienia bądź najzwyczajniej w świecie knajackich, z trudem wpisujących się w życiorys prekursora przemysłu ropnego, pierwszego magnata naftowego w historii.
On pierwszy zszedł po od dawna znane złoża, głęboko jak Orfeusz do Tartaru, lecz jego Eurydyką pozostała ropa. Mówią, że w szczytowym momencie co druga lampa w Austro-Węgrzech była opalana paliwem pochodzącym z jego kopalń, rozsianych u stóp Karpat. Że nim nastąpiły czasy Rockefellerów, to Podedworny rozdawał karty w brudnych rozgrywkach wydobywczych, czasami z zimnym wyrachowaniem, często jednak przypadkiem, wykorzystując sprzyjające zbiegi okoliczności i zdobywając sympatię właściwych osób: opowieściami o rozróbach i podbojach otwierał serca i kieszenie możnych, przebijał najgrubsze mury, najbardziej niechętnych i nieufnych potrafił przekonać do wysupłania tylu guldenów, ile w danym momencie było mu potrzeba. Tak jak pragnął najbardziej, nie stanął nigdy w miejscu, mimo wielu niepomyślności parł przed siebie, odciskając swój ślad w wielu życiorysach, jednocześnie starannie komplikując swój własny.
O jego rodzicach wiemy tyle, że istnieli, nie znamy nawet ich imion. Musieli istnieć, bowiem niczego nie wiadomo o nadprzyrodzonym pochodzeniu Podedwornego: nie znaleziono skorupki jajka, z którego miałby się wykluć, na Górze Świętego Jana nie odkryto jamy, z której by wypełzł, nad brzegiem Raby ani Ropy nie widziano pękniętego kamienia, opuszczonego w niemowlęctwie, nie dostrzeżono gniazda, z którego by wypadł. Żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały, by Pan Podedworny pochodził skądinąd niż każdy człowiek. O rodzicach swoich czy rodzeństwie nie wypowiadał się nigdy, zbytnie przywiązanie do profesji staruszków prowadzi zresztą na manowce, zwłaszcza wówczas, gdy żadnej więzi w dorosłym życiu człowiek taki jak Podedworny, byt samodzielny i samotny niczym planeta, z nimi nie odczuwa. Nawet jeśli coś posiadali, to syn ich tego nie pragnął, biorąc sobie za azymut nie granice cyrkułu czy Królestwa, lecz brzegi świata. Ich pragnienia nie stały się jego pragnieniami, bowiem te musiały się dopiero ukształtować i powoli wysączyć.
Mogliby jednak być dumni z syna, który wieszczów poznał wszystkich, bo w okresie, kiedy rozpoczął swoje podróże, wystarczyło rzucić kapeluszem, żeby prędzej niż w kurę trafić w poetę. Żadnego za rękę nie trzymał ani nie złapał. Ze Słowackim był najbliżej, chociaż też daleko: w godzinie śmierci towarzyszyli mu Feliński i malarz Pétiniaud, a nie Podedworny. Autora _Balladyny_ poznał w Genewie w 1833 roku i chociaż mierziła go uduchowiona osobowość znajdująca odbicie w fizjonomii (szczególnie Podedworny pogardzał wąsikiem poety, o którym w swoim dzienniku pisał nie inaczej niż „piczykłak Słowackiego”), to jeździli razem na wycieczki spoglądać na dom, w którym zdrzemnął się parę razy ich ukochany Byron. Z długiego listu Słowackiego do matki znamy nie tylko pierwszy i jeden z dokładniejszych opisów fizys Podedwornego, ale także okoliczności ich spotkania: „Kawa w mieście jest niegodziwa i niechęć do niej połączyła mnie z niejakim Podedwornym, młodym powstańcem z Galicyi, który to samym nazwiskiem się posługuje i imienia wyjawić mi nie chce. Cytował moje dzieła i powtarza mi, że mam wyższe zdolności, więc na jego tajemniczą aurę nie zważając, zaufałem mu i powierzyłem nowe poezje ku lekturze. Człowiek to postawny i budzący respekt, z burzą włosów tak długich i gęstych, że mógłby się w nich oddział powstańczy schować, co mu żartobliwie powtarzam. Nos ma ładny, nieduży, w oczach ogniki, a uśmiech zadziorny, że ani franka byś mu nie dała; rękę silną i dobrą do bostona , więc rad go wprowadzam w towarzystwo panienek genewskich, które to szczebiotać przy nim zaraz poczynają jak stado rzadkich ptaków, a zwłaszcza wówczas, gdy jego wąs wypomadowany, choć nie imponujący, skłania się ku ich dłoniom w uniżonym geście. Nie widzę w nim jednak ani rywala, ani powiernika, zdaje mi się on raczej duchem niepokojonym, który skoro tylko stopnieją szwajcarskie śniegi, ulotni się w poszukiwaniu awantury”.
Z czasem emigrantów połączyły interesy, obaj byli też przez krótki czas akolitami Towiańskiego, o ile jednak dla Słowackiego sprawa miała narodowo-duchowy charakter, o tyle praktyczny Pan Podedworny, chociaż posiadał pewne nieprzesadnie rozdmuchane ambicje literackie i rewolucyjne, zwęszył okazję do zadzierzgnięcia pierwszorzędnych emigracyjnych znajomości, które mógłby wykorzystać w swoich nie do końca jasnych interesach. Był też, co świadczy już o dość poważnej zażyłości i zaufaniu, drugim obok Nabielaka sekundantem Słowackiego, gdy ten w czerwcu 1841 roku w Ogrodzie Luksemburskim pojedynkował się z Ropelewskim, wyzwanym za wszystkie poniżenia, których Słowacki zaznał od akolitów Mickiewicza. Słowacki, cały na czarno, w żółtych rękawiczkach, wystrzelił pierwszy i trafił Ropelewskiego raz, ale celnie. Podedworny w tym czasie stał z żółtawobladą różą, którą poeta kupił dla pani Bobrowej. Stary lekarz Hłuszniewicz ogłosił zgon Ropelewskiego, który do ostatnich chwil obawiał się przyjścia i miał mdłości, co dało nawet początek pogłosce, powtarzanej z coraz większą pewnością, jakoby do żadnego pojedynku ostatecznie nie doszło. Sekundanci Ropelewskiego szybko zabrali ciało i wywieźli z miasta, bowiem pojedynki we Francji były zabronione.
Nie wizja sporów toczonych na łonie polskiej emigracji i nie interesy wygnały Podedwornego na Zachód, lecz podobnie jak pozostałe tysiące Polaków – domniemany udział w powstaniu i lęk przed reperkusjami. O jednym i drugim opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, lecz zawsze w ogólnikach. Ściszając głos i mrużąc tajemniczo ciemne oczy, nachylał się w stronę ciekawskiego ucha i długo monologował, nie wspominając jednak nigdy o rodzinie czy o powodach, które go wygnały na Zachód, rzucając tylko losowo nazwiskami dowódców, nazwami miejsc, oddziałów i więzień. Byli tacy, co słyszeli, że Podedworny w momencie wybuchu powstania listopadowego był dzieciątkiem oderwanym od matczynej piersi. Inni mówili, że kojarzą butnego nastolatka bijącego się pod Ostrołęką i w Warszawie, który sam z szablą się rzucał na ruskie działa i był przy Sowińskim w okopach Woli. Najbardziej oderwani od rzeczywistości dawali słowo, że Podedworny dobiegał wówczas osiemdziesiątki w swoim galicyjskim majątku i sprawami powstania nie zaprzątał sobie głowy, spędzając czas na dyktowaniu wspomnień. Głuchy jak pień, ale wciąż bystry na tyle, żeby wiedzieć, że jego pomoc na nic się nie przyda. Wszystko, co dotyczy przygód Pana Podedwornego, jest prawdą i nią nie jest. Podedworny występuje w źródłach pod wieloma imionami i żadne z nich nie jest prawdziwe, ale też żadne nie jest zmyślone.
Na pewno po klęsce powstania przez pół setki dni błąkał się po Europie, przez Morawy dotarł do Norymbergi, a dalej do Strasburga i ostatecznie Besançon, gdzie uczył języków i fechtunku, pisał wiersze, macał kury i uwodził wdowy, chociaż niektórzy twierdzą, że na odwrót. W 1833 roku na wieść o wybuchu powstania we Frankfurcie dołączył do grupy blisko pół setki oficerów tworzących dwubatalionowy legion nazwany Hufcem Świętym. Zaraz po wyruszeniu rewolucja została zdławiona, a Hufiec szukał schronienia w Szwajcarii – tam zmienił nazwę na Towarzystwo Tułaczów Polskich w Szwajcarii i stał się solidnie sformowaną organizacją polityczną, której jednym z liderów był Podedworny. Zdaniem bliskich współpracowników wyróżniał się jako człowiek charyzmatyczny, znający języki i w zależności od sytuacji spokojny jak kosodrzewina bądź gniewny jak halny. Chociaż cieszył się sympatią władz kantonalnych, to przez cały pobyt w Genewie klepał biedę: początkowo pomagał szwajcarskim chłopom na roli, później zaś wspierał Franciszka Czapka przy produkcji zegarków. Poza Słowackim, mitrężącym czas na romanse i wycieczki łodzią po jeziorze, niechętnym na dodatek do udzielania pożyczek, poznał także innego wielkiego zegarmistrza Antoniego Patka herbu Prawdzic, który wrażenia żadnego nie zrobił, bowiem Pan Podedworny większą słabość miał do rymów niż sikorek, a bardziej od czasu interesowały go wszelkie niepokoje, choćby i z góry skazane na porażkę.
Zgodnie z przewidywaniami Słowackiego Podedworny przy pierwszej okazji na wezwanie Mazziniego przeprawił się z dwoma pospiesznie sformowanymi oddziałami przez Jezioro Lemańskie, aby rozpocząć powstanie republikańskie w Sabaudii i dać sygnał do zjednoczenia Włoch. Jak później wspominał, ten „kurwi syn i kiep Mazzini” nie przygotował dla Polaków choćby pół strzelby: niewielki oddział przez kilka dni czekał na brzegu na instrukcje od Włochów, które nie nadeszły. Oddział Podedwornego sam sobie był winien, bowiem wybrał się robić rewolucję jak na piknik: w wiklinowych koszach mężczyźni mieli suchary, trochę wędlin, mleko i piwo; ukrywszy łodzie w przybrzeżnych krzakach, rozpoczęli w oczekiwaniu na oddziały Mazziniego biesiadę trwającą trzy dni. Pod jej koniec pijani w sztok oddali serię strzałów w powietrze z przestarzałych karabinów Fergusona, co zwróciło uwagę patrolujących okolicę oddziałów króla Sardynii, który panował również w Sabaudii. Wściekły z bezsilności, czy też raczej wściekły pijacką wściekłością Podedworny zarządził odwrót, a Mazziniemu polecił „świże gówno w zęby brać”. Powrót do Szwajcarii na stałe był już niemożliwy: przeciwko Polakom obróciły się ostatecznie nie tylko konserwatywne kantony, ale też państwa Świętego Przymierza, zorganizowano więc transport do Anglii.
Tam Podedworny miał zaliczyć awans społeczny tak prędki, że po dwóch miesiącach premiera Greya przy aromatyzowanej herbacie przekonywał do wagi sprawy polskiej i zachwalał krakowskie obwarzanki i kwiaciarki, stąd wiemy, że musiał mieć jakieś związki z miastem królów polskich. Być może pamiętał jeszcze okres, gdy był Kraków szczęśliwym miejscem, o którym mówiono zaraz po wiedeńskim kongresie, że służyć może za przystań dla wszystkich pragnących odpocząć po politycznych burzach, a którym przestał być wraz ze wstąpieniem na tron Mikołaja I. W archiwach Uniwersytetu Jagiellońskiego nie znajdujemy żadnych dokumentów świadczących o pobieranych przez Podedwornego naukach, lecz jak już wspomniano, na archiwach polega tylko ten, komu braknie na wyobraźni.
W Londynie po konflikcie z liderem polskiego środowiska emigracyjnego, którego nazwał na zebraniu „ciućmokiem i ciemięgą”, skupił się Podedworny na tłumaczeniu Byrona, pisaniu wierszy o charakterze romantyczno-patriotycznym oraz eksploracji londyńskich zamtuzów, głównie przy Granby Street, razem z młodym Dickensem (podobno z sześciu tysięcy trzystu siedemdziesięciu jeden odnotowanych przez policję prostytutek Dickens znał z imienia połowę, a drugą połowę poznał z innej strony). Dzięki niemu trafił do redakcji „Monthly Magazine”, dla którego pod pseudonimem Mr Underhall pisywał reportaże z dzielnic fabrycznych.
Rewolucja przemysłowa jednocześnie przerażała go i fascynowała, pisał, że nie ma nic piękniejszego nad maszynę parową, a koleją na linii Liverpool–Manchester jeździł około czterdziestu razy, widział ludzi panikujących wobec potęgi techniki i zawrotnej prędkości szesnastu mil na godzinę, czemu nie dziwił się wcale, bo sam w trakcie pierwszego przejazdu otwartym wagonem po wiadukcie nad kanałem Sankey ze strachu zwymiotował na własne ręce kurczowo trzymające się krawędzi wagonu. Obryzgał przy tym kloszową suknię damy siedzącej nieopodal; zwrócił się do niej słowami „Przepraszam, jestem z Galicji”, co owa dama przyjęła z rozkosznym zrozumieniem, zawsze gdyż miała słabość do ognistokrwistych południowców. Incydent na moście przypomniał jej o romansie z marynarzem imieniem Ernesto – był to swego czasu nie lada skandal i ambaras dla kobiety z wyższych sfer, ale przyniósł też wiele uciechy, bowiem pochodzący z Lizbony chłopiec wesoło popierdywał w tonacji durowej w chwilach uniesienia, zaś chwilę po wypierdywał cichutko, już w subtelnych molach, dźwięki fado. Przyjaciółki rzeczonej damy nie chciały dać wiary w muzyczne umiejętności Portugalczyka, które dorównywały łóżkowym, więc dama zachęciła je do skrycia się za pysznymi kotarami w trakcie schadzki. Sprawa byłaby się może nie wydała, gdyby jedna z nich nie rozpłakała się na początku drugiej zwrotki rzewnej pieśni. Niemniej dama wdzięczna Podedwornemu za przywołanie tych wzruszających wspomnień, kryjąc rumieniec pod grubą warstwą pudru, użyczyła mu haftowanej chustki, aby wytarł usta i dłonie, i nie pragnęła jej zwrotu.
Z czasem w Anglii nasiliły się w Podedwornym bezsilność i zgorzknienie, zaczął być krytyczny wobec rewolucji przemysłowej, która ogołociła kraj z zieleni. Nasiąknął londyńskimi mgłami i ciężkim powietrzem robotniczych miast. Dlatego, ale też w wyniku izolacji i złapanej w burdelu choroby, gnuśniał i tęsknił za życiem rewolucjonisty. Lekiem na to okazały się liczne podróże do przemysłowych rejonów Wielkiej Brytanii połączone z lekturą pism socjalistów. Rozbudziły w nim one społeczną wrażliwość, która ujawniła się w publikowanych tekstach. Szczególnie bliski był mu temat pracy dzieci, tak zwanych miejskich praktykantów, czyli sierot wykorzystywanych przez właścicieli fabryk. Pod pseudonimem Barnaba Fantuł Pan Podedworny opublikował też między innymi broszurę _Londyńskich zamtuzów wpływ na sprawę polską_, o której historiozofia polska wszakże nie wspomina. Udało mu się za to zgromadzić pewien kapitał, na który, jak twierdzili socjaliści, złożyły się głównie łapówki pobierane od przemysłowców w zamian za milczenie w tekstach reporterskich na temat nieludzkich warunków pracy w najpodlejszych fabrykach. Trudno w to jednak uwierzyć. Gdy się bowiem widziało zafrasowanego Podedwornego na ulicach miast tekstylnych Lancashire, Derby czy Notts, można było raczej odnieść wrażenie, że każdy ubogi, bez względu na to, czy dziecko, czy dorosły, jest mu bliższy niż własne życie, a nawet jakże wtedy odległa ojczyzna. Bez większego trudu wyobrażamy sobie natomiast, że Pan Podedworny, wyciągnąwszy wnioski z wrażenia, jakie robił na szwajcarskich damach, wykorzystał aurę egzotycznego rewolucjonisty i zakradł się do alkowy którejś z bogatych pań, mitrężących czas pod nieobecność męża, puszystego lorda o malutkim nosku, krępego barona z krótszą nogą czy postawnego earla lubiącego dokazywać ze służbą. Był to już moment, kiedy wszyscy oni spotykali się w pociemniałych od tytoniowego dymu klubach dżentelmenów, gdzie popijali i licytowali się na liczbę zastrzelonych przepiórek i zaliczonych kuzynek, zaniedbując małżeńskie powinności. W tym samym czasie Pan Podedworny, opisywany w nielicznych wspomnieniach wczesnowiktoriańskich kobiet jako P P z adekwatnym, pięknym i cudownie brytyjskim przymiotnikiem, na przykład „afternoonified”, łoił ze znudzonymi żonami ocet, zapewniający bladość oraz szczupłość, a następnie luzował ich gorsety i liczył żeberka, głośno, po polsku, wprawiając damy w niesłychanie dobry humor. Potem zaś godzinami tarzał się z nimi po resztkach krynolin, zrujnowanych piramid z metalowych obręczy, halek i jedwabiów, zburzonych w akcie namiętnego ikonoklazmu, ale też gwałtownej symbiozy wschodu i zachodu Europy: biedny, uciemiężony i głodny wschód brał w posiadanie rosnące w siłę Imperium, łaskotał je po obojczyku wąsikami, rekompensując sobie tym samym nie tylko swoją nieistotność, niezborność czy wręcz nieistnienie, ale też brak kolonii i peryferyjność. Pana Podedwornego cieszyły te schadzki, nie tylko ze względu na najprostszą fizyczną przyjemność, jaką z nich czerpał, a być może także i finansowe oraz duchowe profity, lecz także przez wzgląd na momenty czystej emancypacji, których dostarczał damom swoją nieokrzesaną obecnością: zrzucaniu gorsetów zawsze towarzyszył jęk rozkoszy, zupełnie jak po zrzuceniu jarzma, ciążącego na barkach miesiącami, jeśli nie latami. Czuł się w takich momentach jak wielki oswobodziciel, wyobrażał sobie, że taki sam jęk rozkoszy wyda w końcu Rzeczpospolita, kiedy odzyska niepodległość, zrzuci gorset zaciśnięty aż do bezdechu przez trzech zaborców i weźmie pierwszy wolny haust powietrza.
Jednocześnie Podedworny był zazdrosny o wydawniczy sukces swojego niedawnego towarzysza Dickensa, którego literacki debiut okazał się ogólnokrajową sensacją, podczas gdy wierszy Podedwornego nie chciały drukować żadne polonijne wydawnictwa. Czuł się skończony jako pisarz, jeszcze nim zaczął. Chciał dać światu świadectwo niedoli emigrantów, których los odbijał się jego zdaniem w losie sierot. Dlatego właśnie były mu one najbliższe i im poświęcał najwięcej miejsca w swoich artykułach, o nich wciąż opowiadał każdemu, kto chciał słuchać.
Całą korespondencję z końca trzeciej dekady XIX wieku odbierał na Great College Street 8, gdzie zajmował poddasze trzypiętrowej kamienicy z żółtej cegły. Z jego listów przebijają zaś smutek emigranta i tęsknota nie za krajem, ale za światłem, powietrzem i przeżyciami bardziej spektakularnymi niż tropienie wyzyskiwaczy i romansiki. Okres angielski to dla Podedwornego czas ciężkiej pracy, samotności i nielicznych uciech na miękkich materacach, ale to właśnie tam uformował się jego twardy charakter, który będzie dawał o sobie znać w kolejnych latach. Podedworny nie pokochał doków wzdłuż Tamizy, mgły i energii stolicy Imperium, gwaru angielskich ulic, wilgotnych poddaszy i zatęchłego powietrza. Po oskarżeniach o przyjmowanie łapówek jego dziennikarski zapał mocno opadł, a niechęć do kraju wiecznie zasnutego mgłą osiągnęła szczyt, gdy został przyłapany in flagranti z przyszłą baronową Romilly, córką biskupa Chichester. Zupełnie nagi, z kuśką huśtającą się między nogami niczym wahadło Big Bena, próbował jej przetłumaczyć wiersz Wacława Potockiego o złej żonie na angielski, odgrywając przy tym na łóżku pantomimę wyrzucania jej za burtę. Przyszły baron Romilly po wejściu do sypialni najpierw zachował się po dżentelmeńsku, zgodnie z zasadami epoki, i wypowiedział słowa, które Podedworny lubił powtarzać, odkąd przeprawił się na drugi brzeg kanału La Manche: „Pan ją morduje czy sprzeniewierza?”. Lecz nie czekał z otrzymaniem odpowiedzi bądź satysfakcji i chwycił za pistolet, oddając następnie w stronę Pana Podedwornego trzy strzały, spośród których żaden nie trafił celu, gdyż przyszły baron cierpiał na astygmatyzm i mimo surowego oblicza był dosyć kruchej konstrukcji psychicznej; już w momencie wypowiadania słowa „morduje” było widać, że się trzęsie, jego prawa powieka zaczyna nerwowo opadać, a druga dłoń niespokojnie szuka oparcia. Te słabości nie uniemożliwiły mu jednak w przyszłości zrobienia solidnej kariery, objęcia urzędu kanclerskiego i uzyskania tytułu barona. Swoją żonę przeżył o blisko dwadzieścia lat, lecz nie wiadomo, czy po tym mrożącym krew w żyłach incydencie kiedykolwiek zamienili ze sobą choćby słowo.
Pan Podedworny, umknąwszy przeznaczeniu nie po raz pierwszy i nie ostatni, zaczął rozglądać się za nowym zajęciem w przyjaźniejszym kraju. Jako ostateczny sygnał do zmiany odebrał wystąpienie ministra spraw wewnętrznych Francji Charles'a de Rémusata w izbie deputowanych 12 maja 1840 roku w sprawie pochówku Napoleona w Paryżu. Miał przeczucie, że właśnie tam jest jego miejsce. Niewidzialna ręka historii wskazała palcem na stolicę Francji i wysłała Podedwornemu jasny komunikat: musisz tam być. Wyjechał z Londynu bez pożegnania, bo też nie miał się z kim żegnać, zabierając ze sobą jedynie tłumaczenia Byrona, złoto ze sprzedaży funtów i kiłę.
Wiemy, że był obecny na mszy polskiej emigracji w paryskiej Notre Dame 27 września 1841 roku. Błysnął na niej charyzmatyczny Litwin Towiański, który dopiero co uleczył panią Celinę Mickiewiczową, żonę Adama. W płomiennym wystąpieniu mówił o swojej misji danej od Boga, zmiłowaniu Boga nad Polską. Pan Podedworny, uznawszy nie – jak Mickiewicz – że oto spotkał prawdziwego mistrza, lecz raczej że oto jest większy fantasta od niego, jadł przez kilka tygodni Towiańskiemu z ręki; nie wiemy, czy z apetytem, czy wyłącznie z głodu. Po przemówieniu czuł, że jest duchem ciemnym, który nie zazna spokoju, póki ojczyzna nie będzie wolna. Z tej historycznej chwili zapamiętał przede wszystkim nie głos Towiańskiego ani jego słowa, nie witraże katedry ani jej mistyczną atmosferę, lecz zapach. Był to zapach wiekopomnej chwili, bowiem chwile takie jak ta zapisują się w pamięci w przewrotny sposób: umysł rejestruje szczegóły pozornie nieistotne, a powracające jak natarczywy refren, czasem nieoczekiwanie, natrafiwszy na iskrę inspiracji. Podedworny przez lata wyczuwał zbliżony zapach, pochodzący z dębowych belek dachu Notre Dame, zamontowanych między 1160 a 1170 rokiem i ponownie użytych pół wieku później. Chociaż niewielu widziało to majestatyczne drewno, jego zapachu doświadczył każdy gość katedry, a we wspomnieniach Podedwornego woń ta nieusuwalnie połączyła się z wystąpieniem Towiańskiego. Samotny galicyjski emigrant żałował jednak, że nie przypadło ono na jeden z tych wiosennych dni, kiedy cały Paryż wysypuje się na ulice i place, żeby, jak pisał Hugo, święcić je jak niedziele. Pan Podedworny wspominał przed rozpoczęciem mszy pierwszą lekturę _Katedry Marii Panny_, jeszcze sprzed przyjazdu do Paryża, pamiętał z niej, że w jasne i pogodne dni portal świątyni trzeba podziwiać o pewnej godzinie, w chwili kiedy słońce, chyląc się ku zachodowi, spogląda katedrze niemal prosto w twarz. Coraz bardziej poziome promienie schodzą powoli z kamieni, którymi wybrukowany jest plac, i wstępują prostopadle na fasadę, uwydatniając rzeźby na tle ich cieni, a ogromna środkowa rozeta płonie niby oko cyklopa rozpalone blaskiem kuźni. Z czasem te dwa wspomnienia połączyły się w jedno: po latach, opowiadając o mszy towiańczyków, rozpamiętywał rzeczywisty zapach dębowego drewna z wrześniowego dnia i wiosenne światło z powieści Hugo, którego tak bardzo chciał poznać, że fragmenty jego dzieł anektował jako rozdziały własnej biografii. Po latach ambiwalentny stosunek Podedwornego do Towiańskiego tylko się wzmógł, do tego stopnia, że w swojej opowieści widział siebie w roli Quasimoda rzucającego kamieniami i belkami nie w żebraków szturmujących katedrę, lecz w Polaków brukających święte miejsce Francuzów swoimi rojeniami. Widział siebie lejącego ze szczytów katedry płynny ołów na Towiańskiego, Mickiewicza i całą tę leniwą kompanię, dostrzegał ożywające rzeźby diabłów i chimer, głuche na krzyki ginących w fieście wypalania grzechu pychy ogniem.
Niestety przez kolejne tygodnie Podedworny nadal nie wiedział, jak ma się stać duchem jasnym, a podążanie za wytycznymi mistrza nie podobało mu się wcale: autorytetem był sam dla siebie i innych nie widział. Ciemność go nie przerażała. Do mistrzostwa opanował sztukę krętactwa i bujdy, szybko zyskał w Paryżu sławę pomysłodawcy _Olivera Twista_ i zaangażowanego społecznika, który dzieci wyciągał z manchesterskich manufaktur i umieszczał w najlepszych szkołach, robotnikom oddawał połowę dochodów, brytyjskie damy tworzyły o nim wielotomowe powieści romantyczne, a gdy odpływał z Dover, rzucały się do morza niczym oszalałe lemingi. Zamiast wpływać na świat realny i pochopnie oddać się w ręce mistrza Adama, tak jak doradzał Towiański, Podedworny prowadził własną grę.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_