Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Saga o ludziach ziemi. Czas rumianku. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga o ludziach ziemi. Czas rumianku. Tom 2 - ebook

Fascynujące losy rodziny, która potrafiła ocalić miłość i godność. Drugi tom wzruszającej sagi rozgrywającej się w szalonym XIX w.

Rok 1852, świat zaczyna mocno przyspieszać, ale na Kujawach czas nadal płynie swoim rytmem. Tutaj słowiańszczyzna ciągle miesza się z chrześcijaństwem, chłopi solidarnie szukają sprytnych sposobów na przetrwanie, a dziedzic, jak zawsze, oczekuje szacunku.

W rodzinie Józwiaków dorasta kolejne pokolenie. Janek ma urodę, dowcip i wdzięk, dziewczyny i sąsiedzi go uwielbiają. Michał nie ma nic, poza zawziętością, nawet ojciec ledwie zauważa jego istnienie. Za płotem dorastają dziewczyny, Janek uwodzi je na potęgę, Michał nie śmie się odezwać do żadnej.

Okolicę pustoszy epidemia cholery, nad rodziną Józwiaków zdaje się ciążyć dziwna klątwa, a gdzieś tam daleko car zastanawia się nad zniesieniem pańszczyzny...

Drugi tom Sagi o ludziach ziemi to opowieść o rodzicielskiej miłości, o dzieciach bardziej i mniej kochanych, o tych, których fortuna uwielbia i tych, których lekceważy.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8319-130-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA. ROK 1852, CZAS ZARAZY

Przez stulecia panoszyła się w dorzeczu Gangesu i Brahmaputry, w końcu postanowiła jednak odwiedzić odleglejsze strony. Kiedy Europejczycy najechali Indie i zaczęli z nimi handlować na całego, wyczuła okazję i zabrała się z towarami do Europy. Tu skutecznie opanowywała kolejne ziemie. Do Królestwa Polskiego dotarła z rosyjskimi żołnierzami, którzy tłumili powstanie listopadowe, i szybko zebrała tak obfite żniwo, że postanowiła pokazywać się tu regularnie co kilka lat. Wszyscy uparcie zwali ją „morowym powietrzem”, jak poprzednie zarazy, nie wiedzieli przecież, że cholera wcale nie roznosi się z powietrzem, lecz z wodą, którą ludzie pili prosto z rzek, strug i strumieni. Tego roku znowu postanowiła przypuścić atak i szło jej wspaniale – podróżowała z ich nurtem i skutecznie uśmiercała jedną miejscowość za drugą.

Do nieba stały długie kolejki niedawno zmarłych, zaskoczonych, że tak szybko się uwinęli z umieraniem, bo że poszło im boleśnie, wcale się nie dziwili – życie boli, więc i śmierć musi być dotkliwa. Umierała co najmniej połowa chorych, więc ci, którzy jeszcze się z cholerą nie zetknęli, tłumnie pielgrzymowali pod cudowny wizerunek Matki Boskiej zawieszony na drzewie w lesie pod Licheniem. Mówiono, że ta właśnie Maryja czyni największe cuda ze wszystkich i uzdrawia jak żadna. Na widok tych tłumów miejscowi księża polecili przenieść obraz do kaplicy cmentarnej w Licheniu, zawsze i ludziom będzie wygodniej, i Matce Boskiej pod dachem bezpieczniej, a może i jakiś datek wpadnie.

Tymczasem o niecałych czterdzieści kilometrów na wschód od Lichenia, w okolicach Izbicy Kujawskiej…

Janek Józwiak

O nadchodzącej zarazie najbardziej lubiłem gadać z siostrami Lewandoszczankami zza płota. Z przestrachu machały rzęsami, ręce załamywały, a nawet, bywało, wtulały się we mnie, wdychałem wtedy z ich włosów zapach dymu, bo sąsiedzi chatę mieli kurną, bez komina, jedyną taką we wsi. Od Lewandowskich dzielił nas tylko płot, więc do nich się najczęściej chadzało, oddać nadmiar mleka, jajek pożyczyć, soli odsypać, z solą bardzo ostrożnie, bo droga. Do innych zagród może nie chciałoby mi się tak co chwila wpadać, ale u Lewandowskich było sześć panien, od najstarszej, najpiękniejszej, Andzi, panny na wydaniu, aż po najmłodsze, które jeszcze były dzieciakami, ale już się zapowiadały na urodziwe.

Stałem więc przy płocie i opowiadałem Lewandoszczankom, że morowe powietrze na nas idzie. Nie miałem pojęcia, kto pierwszy nowinę o zarazie do karczmy przyniósł, dziad wędrowny, kupiec, rządca czy druciarz, co chodzi po wsiach naprawiać garnki, ale naraz wszyscy zaczęli o tym gadać. Żyd karczmarz podniósł włochaty paluch i powtarzał, że morowe powietrze panoszy się już o kilka majątków dalej i że dziady wędrowne widziały na własne oczy, jak ludzie w pół słowa umierają. Dziady mówiły więcej jeszcze, a ja wszystko przekazywałem Lewandoszczankom. A im oczy ogromniały, gdy opowiadałem, jak niektórzy, morowym powietrzem rażeni, zapadają w sen, z którego już się nie budzą, i tak całe wsie zasypiają na wieki, a potem tylko słabnące ryki krów przecinają boleśnie ciszę.

– Te krowy długo by nie poryczały, bo przecież zaraz by je ktoś z sąsiednich wsi umarlakom podprowadził – odezwała się Władka Lewandoszczanka, o rok od Andzi młodsza. Siostry spojrzały na nią, jakby je po łydkach niechcący trzasnęła biczyskiem. – No co? Słusznie przecież mówię.

Nawet odpowiadać mi się nie chciało, kiedy zepsuła taką piękną opowieść. Władka najmniej mnie ciekawiła ze wszystkich dziewuch zza płota, pyskata była i ode mnie się oganiała. Nigdy też za długo przy płocie nie postała, bo wolała rąbać drewno, niż strzępić jęzor po próżnicy, jak powtarzała. Teraz też pomądrzyła się i poszła, duża, barczysta, z warkoczami związanymi w węzeł upchnięty pod słomianym kapeluszem. I dobrze, bo reszcie sióstr mogłem już bajać o zarazie na całego, opowiadałem więc, jak morowe powietrze niewytłumaczonym sposobem przenosi się od chałupy do chałupy, najpierw chorują dzieci i starcy, a potem już wszyscy, jeden za drugim, całymi domami. Kolejni ludzie zaczynają wymiotować wodą, srać wodą, skóra im się zaraz potem marszczy, oczy zapadają, kości twarzy przebijają spod skóry, głos zaczyna chrypieć. Wtedy niektórzy zapadają w litościwy sen, z którego już się nie budzą, a niektórzy mrą i bez spania, umęczeni, pomarszczeni, chrypiący, rzygający.

– O Boże, Janku, o Boże! – wzdychały Lewandoszczanki, marszczyły gładkie czółka, załamywały silne ręce, tuliły się do siebie. – Powiedz, że u nas tak nie będzie, powiedz!

– Pewnie, że nie będzie – odpowiadałem. – A jeśli będzie, ja was przecież ochronię!

W tamtych czasach miałem bowiem cudowną pewność, że złe rzeczy przydarzają się innym, i to wyłącznie dlatego, żebym miał czym straszyć dziewuchy.

Choć nasz sąsiad zza płota miał sześć pięknych, pachnących dymem córek, ciągle marzył o synu, więc bardzo naszemu ojcu zazdrościł.

– Dwóch może tylko synów macie, ale za to chłopów na schwał. A i lepiej, że dwóch tylko, bo grunt będziecie dzielić na pół, a nie, jak ja, na sześć kawałków. Jak one potem wyżyją z tego ze swoimi rodzinami, to ja nie wiem.

– Może i jaki bogatszy zięć się trafi, sąsiedzie.

– A bo ja wiem, czy te moje latawice patrzą na zamożność, stateczność, przyzwoitość rodziny, czy tylko słodkich słówek słuchają, do gładkich chłopaków się wdzięczą.

Trochę się wdzięczyły, to prawda. Andzia, najstarsza, chyba najbardziej. Usteczka miała zawsze złożone jak do pocałunku, kiedy się śmiała, robiła to najgłośniej i najszczerzej, a zęby miała bielutkie jak obłoczki. Gdy więc stała pod płotem, rzucałem żart za żartem, a ona każdy nagradzała pięknym uśmiechem. O Władce już mówiłem, nie ciekawiła mnie zbytnio, bo za często widziałem, że kiedy idzie w pole z ojcem, nakłada ojcowskie odzienie i wygląda jak duży chłopak, woli też słomiany kapelusz zamiast chustki. Już bardziej od tej chłopaczory podobała mi się trzecia Lewandoszczanka, Dorotka, co to się śmiała jak dzwonek u sań, lubiłem jej to mówić, a wtedy śmiała się podwójnym dzwonkiem. Jeszcze młodsza, Baśka, też już strzelała do mnie oczami, choć ledwie od ziemi odrosła, ale już się zapowiadała na kraśną pannę. Było na czym oko zawiesić, więc gadałem i gadałem, żeby je przy płocie przytrzymać, a one się we mnie wpatrywały jak w obrazek.

– Dlaczego nie idziesz z Andzią Lewandoszczanką? – spytał mój brat, kiedym się wybierał do karczmy na niedzielne tańce.

– Oj, Michał, Michał! Zaraz za płotem mam ją przecież, jak ją urażę, to będę potem jej krzywą minę na co dzień przez płot oglądał.

– Dlaczego miałbyś ją urazić?

– A bo z dziewuchami wiadomo? Kiedy raz z jedną na tańce pójdziesz, a potem z inną po kościele wrócisz, wtedy ta pierwsza już płacze i wykrzykuje za tobą na drodze. A na co mi nowe zmartwienia, już starych mam dużo w okolicy. Nowe kłopoty tuż za płotem to zły pomysł.

Bo tych kłopotów we wsi, w okolicy, w parafii, trochę miałem. Żaliłem się dziadkowi, że jak mi się dziewucha przestaje podobać, zaraz zaczyna chodzić za mną i jęczeć, że tak nie może być, że co innego obiecywałem, a teraz, zamiast swatów słać, uciekam przed nią i na co jej przyszło. Płakały, pod domem wystawały, w kościele nie spuszczały ze mnie oka, więc jak wychodziłem po mszy, czułem się, jakbym po bagnisku skakał, nigdy nie wiadomo, która kępka bezpieczna, a na której możesz się zapaść. Dziewuchy też, jedne odpowiadały na pozdrowienie, ale inne tyłem się odwracały, a te najbardziej zawzięte pluły mi pod nogi. Potem już mi się nie chciało z żadną zaczynać. Wszystko zdawało mi się nudne i powtarzalne, no bo najpierw spojrzenia, śmiechy i chichoty, potem kradzione całusy i ukradkowe spotkania, a i gorsecik niejedna dla mnie rozchyliła, nawet prosić za bardzo nie musiałem, bo każdej wystarczało, żem ładny, niebiedny z domu, wesoły i wszystkim się podobam. A potem, kiedy uznawałem, że za dużo tego miłowania, kiedy mnie od objęć i całusów mdlić zaczynało, dziewuchy płakały i nalegały, żebym się jednak namyślił. Ale im bardziej płakały, tym bardziej miałem ich dość i obiecywałem sobie, że nigdy więcej. Potem jednak mijał tydzień czy dwa i znowu czyjeś sterczące piersi, czyjeś mocne łydki wpadały mi w oko, a ja znowu lazłem w kłopoty.

– Przestań – napominał mnie Michał. Wiadomo, on nigdy nie umiał cieszyć się życiem. Szkoda mi go było trochę i drażnił mnie, że taki niedorobiony, sztywny, ponury.

Zawsze był taki. Nieraz, kiedyśmy z bratem i dziadkiem naszym wujecznym, Kostkiem, poszli orać, a mnie znudziło łażenie za pługiem, zaszywałem się gdzieś w lasku, po chwili dołączał do mnie dziadek. Pozwalał mi popykać fajeczkę i gawędziliśmy, ile wlazło, każdy czekał, aż ten drugi umilknie i będzie mógł sam coś powiedzieć. Co jakiś czas popatrywaliśmy, jak Michał w polu działa, poważny jak zawsze, sumiennie konia prowadził i skibę za skibą pługiem odwracał, jemu się to nigdy nie nudziło, bo sam był nudny. Ale nigdy na mnie tatulowi nie doniósł. Tak, Michał twardy był i ani słowa nie pisnął, że to przeze mnie orkę skończyliśmy dopiero wieczorem. Stukaliśmy się z dziadkiem łokciami, kiedy słuchaliśmy, jak Michał tłumaczy się tatulowi, czemu tak długo się zeszło. Tatulo zły był wtedy na niego, warknął nawet nieraz, bo kiedy go gniew ogarniał, to zamiast krzyczeć, warczał jak zły pies.

Od zawsze z Michałem spaliśmy w jednym łóżku, nogami do twarzy drugiego, żeby było wygodniej, więc wieczorem brat przychylał się ku mnie i szeptał, że ostatni raz mnie kryje, a ja odpowiadałem, że oczywiście, bo to właśnie chciał usłyszeć. Potem zasypiał mocno, a ja marzyłem, dokąd pójdę z Sokołowa, kiedy już będę mógł stąd pójść.

A potem nagle z ciemności przychodziła myśl, że może już donikąd nie pójdę, bo przecież morowe powietrze nadchodzi. Wtedy zasypiałem z lękiem w sercu i śniły mi się upiorne uśmiechy z Mokrego Dołka, śniło mi się, że za nimi w lodowate błocko wstępuję.

Nigdzie ucieczki przed wieściami o zarazie nie było. W niedzielę pleban, rękę ku niebu wyciągnąwszy, głosił, że idzie do nas morowe powietrze zwane cholerą i że jest karą bożą na nas, znaczy na parafian. Niech się więc wszyscy zastanowią, czy dobrze żyją, czy przykazań Bożych przestrzegają, bo jak ich kto nie przestrzega, to i Pan Bóg karę zsyła dla opamiętania. Zupełnie jak rządca chłopa czasem batogiem musi napomnieć, jak dobry ojciec pasem musi dziecko złoić, żeby się grzecznie chowało, bo przecież jak nie ma karania, nie ma posłuchania, tak i dobry Bóg – skoro ludzie go nie słuchają, karę musiał na nich zesłać. Mamy się więc szybko nawracać, do kościoła chodzić, na tacę nie skąpić, na msze dawać, a już zwłaszcza nie pracować w niedzielę, tak jak ci chłopi czynszownicy, co to świątek czy piątek idą harować w pole. I – może nam się zdawało – pleban rzucił wtedy spojrzenie na moich rodziców.

Tatulo aż się w ławce zakręcił.

– Kiedyś było przecież inaczej! – grzmiał pleban. – Kiedyś niedziela była dniem Pańskim! I nadal nim jest, choć niektórzy tego nie przestrzegają! Ludzie może nie zauważą, że ktoś w pole w niedzielę wyszedł, ale Pan Bóg wszystko z góry widzi i wszystko wszechmogącym umysłem spamięta!

Przerażona matula stuknęła naszego ojca w bok.

– Mówiłam ci!

Tatulo udawał jednak, że nie słyszy.

– Przecież Pan Bóg chyba nie chce, żeby zboże na polach gniło, Pan Bóg nie jest za marnotrawstwem – powtarzał nam nieraz, kiedy ruszał w dzień święty do pracy. Na domiar złego czasem jeszcze i nas ciągał ze sobą. Co było robić, szedłem, a teraz wyglądało na to, że należało się tatulowi sprzeciwiać.

A ksiądz, poprawiając na nosie druciane okularki, krzyczał z ambony, że właśnie tym Pana Boga chłopi rozgniewali. Wieśniactwo pije, łajdaczy się, a do tego pańszczyźniani się lenią, a czynszownicy pracują w niedzielę.

– Wszyscy więc mają nieczyste sumienia i dlatego będziecie teraz mieć za swoje – piorunował pleban, a ja się cieszyłem, że ambona jest wysoko, bo pod światło widać było, że im głośniej krzyczy, tym bardziej śliną popluwa.

– Jak ojciec dalej będzie nam w niedzielę w pole kazał iść, to i do nas do domu zaraza przyjdzie, prawda? – szepnąłem do matuli.

– A ty głupot nie gadaj!

Zamilkłem więc i tylko rozglądałem się po kościele, ciekaw, jak się ludzie na wieść o zarazie zachowują.

– Na księdza patrz! – upomniała mnie matula, ale było już za późno.

Nagle bowiem wśród wzdychających, popłakujących i bijących się w piersi bab i chłopów zobaczyłem coś niezwykłego, coś nieskończenie pięknego, prawdę mówię, nigdy w życiu czegoś tak cudnego nie widziałem. Ławkę przed nami klęczała dziewczyna. Modlitwę wyszeptywała, zarazą pewnie przestraszona, głowę chyliła, pewnie Pana Boga za grzechy przepraszała, aż króciuśkie włoski na jej karku pokazywały się między warkoczami, a kark miała bialuchny, jakby nigdy w polu nie pracowała. Wychyliłem się trochę i zobaczyłem, że wspiera pośladki na ławce, przez co jeszcze szersza w biodrach, a węższa w pasie się wydawała, piękne miała te szerokości i wąskości. Nie umiałem wzroku oderwać i tak ją w kark spojrzeniem paliłem, aż wreszcie się obejrzała. Wtedy wpiłem się spojrzeniem w jej usta, pełne je miała i czerwone, potem w jej oczy. Zaraz umknęła nimi w bok, a ja wtedy zrozumiałem, że łatwo z nią nie będzie. A kiedy już wiedziałem, że nie będzie łatwo, miłość do pięknej dziewczyny pojawiła się od razu, jakby spłynęła na mnie z krzyża nad ołtarzem, i zaraz poczułem, że mór mi nie straszny, gdym się właśnie zakochał po uszy.

Wiedziałem, kim jest ta dziewczyna, parafia przecież nie była duża, ledwie kilka wsi. Znałem więc z widzenia Jagunię od Wicków, dziewczynę z pańszczyźnianego Naczachowa. Bo inaczej niż nasze Sokołowo, które płaciło czynsz dworowi co roku, a my pracowaliśmy na swoim, Naczachowo było pańszczyźniane. Za te spłachetki ziemi, co im dziedziczka dała w użytkowanie, chłopi musieli odrabiać pracą na pańskich polach, przez co na swoje poletka czasu i sił im niewiele zostawało. Dlatego też unikałem dziewuch z Naczachowa, bo wszystkie jakieś smutne były, uciśnione jakby, wolałem dziewczyny z wiosek czynszowych, jak nasza, bo śmiały się częściej i głowy wyżej nosiły. Ale nie ta, nie Jagunia, bo na nią napatrzeć się nie mogłem, i już nie wiedziałem, dlaczegośmy nigdy przedtem ze sobą nie rozmawiali, dlaczego nigdy jej się nawet porządnie nie przyjrzałem. Nie wstałem z ławki, aż się podniosła, szedłem za nią, jakby mnie na sznurku wiodła, jakby mi kto spojrzenie przykleił do bielutkiego karku między warkoczami. Szedłem za nią i też zacząłem mamrotać, nie modlitwę jednak, a może i modlitwę: „Niech Jagunia spojrzy na mnie łaskawym okiem, niech spojrzy raz, raz wystarczy, a potem już sobie poradzę bez Bożej pomocy”. Wreszcie dobry Bóg mnie wysłuchał, bo Jagunia się na mnie obejrzała i zarumieniła. Wtedy postanowiłem, że zaraz do niej zagadnę, ale tuż za drzwiami kościoła wpadliśmy w sam środek jakiegoś zamętu.

Przed kościołem kłębili się ludzie, gadali, wzdychali, ale najgłośniej ze wszystkich słychać było moją matulę. Krzyczała, jakiś mężczyzna jej odkrzykiwał, i zanim pomyślałem, że w tej ciżbie łatwiej mi będzie Jagunię zagadnąć, straciłem dziewczynę z oczu. Przepchałem się więc do środka zamieszania, bo musiałem, ale to musiałem dowiedzieć się, o co chodzi.

Pod murem kościoła na zydlu siedział handlarz, chrześcijaninem był, nie Żydem, z ubrania od razu poznałem. Przed nim, na ziemi, na płócienku, leżały kartki z nadrukowanymi krzyżami, przytrzaśnięte kamieniem, by ich wiatr nie porwał. Nad kartkami stała moja matula, na twarzy czerwona, jak zawsze, kiedy się zaperzyła, obok niej mój brat, który to ją łagodząco po ramieniu głaskał, to głowę spuszczał i nogą w słomianym łapciu grzebał w ziemi jak kura, co robactwa szuka. Tatulo gdzieś w tłumie się schował, jakby udawał, że z całą tą awanturą nie ma nic wspólnego, a matula krzyczała:

– Patrzcie go, handluje w dzień święty! I to pod samym kościołem! A co ksiądz na kazaniu mówił?! Co mówił?!

Babka zaraz jej pospieszyła z pomocą:

– Pan nasz Jezus przekupniów z kościoła batem przepędzał!

I znowu matula:

– Nie może tak być, że najpierw pleban mówi, że grzech pracować w dzień święty, a tu od razu za drzwiami widzimy takiego, który w niedzielę bezczelnie handluje! Bluźnicie, handlarzu! A za bluźnierstwa Bóg Ojciec surowo karze!

Pewnie by i dziadek Kostek do zwady dołączył, już go prawie słyszałem, jak wrzeszczy najgłośniej ze wszystkich, zadowolony, że się coś dzieje, aleśmy go w domu zostawili, żeby pilnował dobytku w niedzielny poranek, strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Ale, drogie gospodynie… – Handlarz próbował wejść kobietom w słowo, ale matula z babką stanowiły siłę przemożną, co wiedział każdy, kto je znał.

– Zaraza przez takich jak wy na nas idzie! – krzyczała czerwona na twarzy matula, zaciskając pięści. – Przez bluźnierców, co niedzieli nie szanują!

Michał znowu ścisnął matulę za ramię:

– Nie denerwujcie się, matulku, proszę, nie denerwujcie się!

Tylko handlarz nie dawał się ponieść nerwom.

– To niech gospodyni sobie popatrzy. – Podał matuli karteczkę, jedną z tych, którymi handlował.

Matula na chwilę zamilkła, na kartkę spojrzała i znowu jęła krzyczeć:

– Co to za krzyż mi tu pokazujecie?! Bluźnierca!

Ludzie burzyć się zaczęli, do handlarza pięści wyciągać, bo matula podniosła rękę z kartką, pokazując wszystkim, co ją taką zgrozą przejęło. Nadrukowany krzyż rzeczywiście nie był zwyczajny, bo pod jednym poziomym ramieniem miał drugie, dłuższe, takiego krzyża nigdym nie widział.

Handlarz jednak nawet się nie zaczerwienił.

– Szanowna gospodyni, przecież to krzyż morowy.

– Morowy? – straciła rozpęd matula.

– A tak! Taki krzyż specjalnie na czas zarazy.

I wyjaśnił, że krzyże morowe, zwane także cholerycznymi, chronią silniej dzięki temu, że pod jednym poziomym ramieniem mają drugie, dłuższe, które dodaje mocy i odpędza zarazę. Ludzie od najdawniejszych czasów o tym wiedzieli, dlatego w czasach zarazy takie krzyże zawsze na drzwiach domów wieszali. I właśnie dzięki temu przeżyli.

Bardzo podobała mi się ta opowieść, matula jednak zaraz handlarzowi odparowała:

– Skoro takie dobre te krzyże, to skąd wziął się ten mór, co tu kiedyś tyle osób w okolicy wydusił?

– A stąd, szanowna gospodyni, że ludzie tu, u was, krzyżów morowych jeszcze nie znali. Gdyby je znali, niejeden z tamtych zmarłych by tu jeszcze stał obok nas.

Widziałem aż stąd, że matula się wzdrygnęła, obejrzała za siebie. Bała się rozmów o zmarłych i o śmierci, a teraz, pod groźbą zarazy, jeszcze bardziej się ich lękała, może dlatego zaraz zmieniła temat:

– Po wiele te karteczki? Z tymi krzyżami?

– Dwie kopiejki i moc gwarantowana.

– Za skrawek papieru?! Idziemy, chłopy, papieru w cenie pańskiego złota kupować nie będziemy! – I matula zawinęła się do domu, a że miała duży posłuch u ludzi, większość ruszyła za nią.

Takim sposobem handlarz ostał się ze swoim zydlem i karteczkami jak niepyszny. Gapiłem się jeszcze dłuższą chwilę na jego minę, bo było na co. Gorzej, że przez to całe zamieszanie zapomniałem o pięknej Jaguni i dopiero nocą mi się przyśnił jej biały kark i pierścionki włosów nad nim, ale przez sen nie śmiałem ich tknąć.

Zośka Józwiakowa

Mieliśmy ze Szczepanem najmniej dzieci w całej wiosce, bo poza nami nie było chałupy, żeby przynajmniej czwórki się nie dorobili. A u nas było tylko dwóch. Lubiłam patrzeć na nich, tacy się rośli, silni i piękni wydawali. Znaczy bardziej Janek, wysoki i barczysty, prawie dorosły, bo już miał osiemnaście wiosen. Chodził wyprostowany, jakby rzucał wyzwanie światu, jasnowłosy po mnie, ogorzały po ojcu, zawsze uśmiechnięty, z zębami białymi jak opłatek, z zamaszystymi ruchami i głośnym śmiechem. Michaś, o trzy lata młodszy, też szeroki w ramionach, wydawał się jednak sporo niższy, bo się garbił, jakby się do życia skradał. Potrafił godzinami strugać kijek, potem go w ziemię wbijał i patrzył, jak się cień przesuwa, zamierał bez ruchu i w cień kijka się gapił, martwiłam się tym, bo który dzieciak tak robi. Kiedy się zamyślił, potrafił sobie do krwi dziurę w skórze wyskrobać, od pcheł czy wszy się drapiąc. Janek rzadko przy ludziach się drapał, a już przy dziewczynach – wcale, uważał, że nie uchodzi, zupełnie jakby był paniczykiem jakimś, a nie chłopem z dziada pradziada. Michaś rano włosy przygładził ręką i zaraz szedł na podwórze, do zwierząt, Janek wystrugał sobie z drewna sprytny grzebyk i włosy z jego pomocą długo układał, czasem jeszcze wodą moczył. Gdyby nie płócienne ubranie i bose stopy, to wyglądałby prawie jak panicz. Tacy różni ci nasi chłopcy byli, a przecież obaj skończyli te same trzy klasy w szkółce, którą dziedziczka otworzyła w Izbicy, i obu nauczyciel chwalił, że całkiem pojętni. Teściowa moja powiadała, że tę szkołę dla wiejskich dzieciaków chciał postawić jeszcze nasz świętej pamięci dziedzic, ale dopiero jego córka tę wolę po latach spełniła. Szkoła była zwana zimową, bo wtedy chłopcy nie byli potrzebni w polu, w gospodarstwie też mniej, zatem mogli posiedzieć w ławce i posłuchać nauczyciela.

Janek, choć nieraz za wiercenie się w łapy linijką oberwał, uczył się chętnie i szybko, Michał, bywało, tak się zadumał, że i jego nauczyciel musiał do porządku linijką doprowadzić. Obaj więc obrywali jak trzeba, dzięki temu skończyli szkołę i czytać się nauczyli, liczyć także. O, Janek to i do stu zliczyć umiał, liczył drzewa w sadzie czy rzepy w warzywniku, szybko, aż mu się język plątał, a potem się dopominał, żeby go za to chwalić. Tośmy i chwalili, bo wielka to rzecz tak szybko i dużo liczb wypowiedzieć, jedną po drugiej. Michaś za to starał się wyliczyć, ile potrzeba ziarna na które pole, i czy dokupić trzeba zawczasu, czy raczej sprzedać można, a potem cicho, odwoławszy ojca na bok, tłumaczył, co i jak. Szczepan nie bardzo wierzył w wyliczenia syna, zwłaszcza że ten przy liczeniu sobie palcami albo i kamykami pomagał, ale raz i drugi okazało się, że młody ma rację, więc potem już Michała na ogół słuchał, choć łatwe to nie było, kiedy młodziak gadał cicho i pod nosem.

Kiedy posyłałam Janka do Izbicy na targ z wozem pełnym kartofli, marchwi, kapusty, sprzedawał wszystko w godzinę, dwie, bo kobiety uwielbiały u niego kupować, a po kupieniu pogawędzić i się pośmiać. Gorzej, że potrafił od razu część zarobku przeputać w karczmie, gdzie – bywało – stawiał piwo ludziom, którzy wydawali mu się ciekawi, przez co nasza krwawica poszła na niejeden kufelek dla gawędziarzy.

– Wybaczcie, matulku, ale tamten starzec za młodu bywał we Francji, to taki kraj daleko, a tam – wszystko inaczej, ludzie inaczej mówią, inaczej jedzą, inaczej budują i inaczej uprawiają pola… – zaczynał Janek i zawsze dawaliśmy mu się ze Szczepanem złapać na haczyk opowieści jak naiwne kiełbie, a potem już niesporo było chłopaka ganić, że niecałe pieniądze do domu przywiózł, skoro kupił za nie takie niezwykłe historie, którymi potem nas zabawiał przez cały wieczór.

Kiedy na targ jechał Michał, sprzedaż zajmowała mu dobrych kilka godzin i – bywało – obite jabłka czy sparszywiałe marchewki sam gospodyniom z ręki wyrywał, że zaraz da im lepsze. Potem przywoził pieniądze do domu, kładł na stole i czekał pochwał z czołem zmarszczonym i miną mało obecną. Cóż, wolałam, żeby nie przywoził z powrotem najgorszego towaru, ale starałam się wydobyć z siebie jakieś:

– Nieźle ci poszło.

Młody zawsze jeszcze czekał, czy i ojciec czego nie powie, ten jednak uważał, że za spełnienie obowiązku nikogo chwalić nie należy.

Michał także starał się przynosić opowieści z targu, ale trochę plątał się w szczegółach, więc Janek nigdy nie miał cierpliwości doczekać do końca.

– Oj, ty nudziarzu, nawet prostej opowiastki powtórzyć nie umiesz! – Śmiał się i klepał brata po plecach.

Żałowałam, że Michał taki niewygadany, że od zabawy w karczmie czy chałupie woli iść z ojcem w pole i wypytywać, jak ziemię uprawiać. Szczepan coś tam odpowiadał, ale zawsze czekał, aż i starszy syn o coś spyta. Na próżno jednak, bo Janek rzadko pytał, sam wolał mówić.

I także za to go kochaliśmy.

Szczepan Józwiak

Kiedyś, wcale jeszcze nie tak dawno, śniły mi się inne kobiety, inne miejsca, inne niebo, śniło mi się, że odchodzę od domu, idę przez całą parafię, docieram do granic majątku dziedziczki Słubickiej i idę dalej, nie ustaję, aż dojdę w miejsca, o których opowiadał mi w świecie bywały brat mojej matuli Kostek, albo i dalej jeszcze, za siódmą górę, za siódme morze, gdzie wszyscy są nieznajomi, a życie inne, lżejsze, cięższe, nieważne, ale nieznane i do odkrycia. Śniłem o tym, aż przeszedłem z pańszczyzny na swoje, pierwszy w rodzinie, pierwszy w okolicy. Od tamtej pory śniło mi się wyłącznie moje pięćdziesiąt morgów, jakby trudno mi było głowę znad ziemi podnieść nawet w nocy.

Kiedy widziałem, że w polu mi się wiedzie, zapominałem o tym, że bardziej udany syn nie chce ze mną gadać, a ten mniej udany co prawda słucha, co mówię, ale wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek rozumie. Zapominałem o domu, w którym czekała moja Zośka, wiecznie czemuś niezadowolona. Zapominałem o matuli, która pamięć traciła i rozeznanie, o Kostku, który ostatnio wiecznie powtarzał te same historyjki, zapominałem o wszystkim złym i trudnym, co w domu się kryło. Na szczęście w polu było łatwiej niż w domu.

Jakoś wyczuwałem, że będzie susza, więc siałem żyto. Kiedy znowu miało być mokro, siałem łubin. Jeśli nie przeczułem, jakie lato nadejdzie, to tak siałem, żeby w razie czego nie wszystko stracić, żeby cokolwiek zostało. I zostawało, i szło. Szło coraz lepiej, nie tylko na czynsz dla dworu starczało, ale i na kolejne pomysły. Bo jeśli co do ziemi, to miałem dużo pomysłów: że len, że rzepak, że jak najwięcej kartofli, że seradela. Mnożyły mi się te pomysły w dzień i w nocy, w dzień powszedni i w niedzielę, nigdy nie przestawałem myśleć o swoich polach. To ja pierwszy w okolicy miałem pług z żelaznym lemieszem, od szwagrów kowali. To ja pierwszy zaprzągłem do pługa konia, kiedy wszyscy inni orali wołami. To ja pierwszy zacząłem zboże kosić kosą, bo przedtem wszyscy tylko łąki nią kosili, a już zboże sierpem. Starsi z innych wsi się schodzili, śmiali się z tych dziwactw, ale wytrzymałem kpiny. Kiedy żniwa poszły nam szybciej niż innym, za rok już połowa robiła podobnie, aż w końcu wszyscy. Wiedziałem: naśladownictwo to najlepsza pochwała, a te krzywe spojrzenia łechtały mnie bardziej niż miłe słowa.

I dlatego nawet w niedzielę szedłem w pole, sprawdzałem, czy nic złego się nie dzieje, czy rośnie jak trzeba, czy nie naszło robactwa albo ślimaków. Michał zawsze się napraszał, żeby iść ze mną, ale odmawiałem. Młodzi w niedzielę powinni poznawać dziewczyny, bawić się, a nie sprawdzać, czy ojciec pracą w polu się nie zajął. Młodzi w niedzielę pohulać powinni, jak Janek, wyszumieć się, żeby potem już statecznie gospodarstwem się zająć, a nie jak Michał, stary, malutki, wiecznie zgarbiony i skrzywiony, siedzieć na przyzbie i w głowę się drapać. Tego wszystkiego oczywiście mu nie mówiłem, ale może czytał to w moich zmarszczonych brwiach, bo kiedy odmawiałem, smutniał, gasł, odwracał się i garbił jeszcze więcej, a ja jeszcze bardziej żałowałem, że nie jest do Janka podobny.

Po robocie wracałem do domu, siadałem ciężko za stołem, matka mi miskę z ciepłą wodą do umycia stóp niosła, Zośka, podając obiad, boczyła się, że znowu pracowałem do nocy i się od tego szybko wykończę, ale przepraszałem ją, jak najlepiej potrafiłem, a potem czciliśmy zgodę między nami. To jakoś zawsze nam się najlepiej udawało, ta zgoda w łóżku. A potem zasypiałem, nie zważając na bolenie w krzyżu, i śniłem o swojej ziemi.

Janek Józwiak

Pewnie od razu w poniedziałek bym się przeszedł do Naczachowa, popatrzeć, czy nie znajdę tam gdzieś pięknej Jaguni, ale akurat w karczmie gruchnęła wieść, że w Lubominie jeden starzec umarł na morowe powietrze. To wcale nie były dalekie strony, Lubomin był sąsiednią parafią, mieszkał tam handlarz koni, u którego wszyscy lepsze czy gorsze szkapy kupowali, myśmy mu też niejednego źrebaka sprzedali. A teraz łaziła tam morowa śmierć, wymachiwała kosą coraz bliżej nas.

Zaraz głową potrząsnąłem, bo czego tu się bać, skoro jestem młody i zdrowy, więc dla śmiechu zabrałem Lewandoszczanki nad Mokry Dołek. Było to bagienko w środku lasu, nad które babka lubiła nas prowadzać w dzieciństwie. Stawaliśmy na brzegu, a ona kazała nam wypatrywać ludzkich kości, które czasem, gdy przyszła większa susza, pokazywały się z błota. Snuła wtedy opowieść o tym, jak jeszcze przed naszym urodzeniem morowe powietrze pojawiło się w okolicy i zaczęło dusić ludzi. Babka opowiadała, a my z bratem zamykaliśmy oczy, ale tylko na chwilę, bo zaraz znowu spod zmrużonych powiek zerkaliśmy na wystające z błota morowe kościotrupy.

Kiedy teraz zabrałem Lewandoszczanki nad Mokry Dołek, dziewuchy popiskiwały, zasłaniały sobie oczy i tuliły się do mnie, a ja niewzruszony patrzyłem na umarlaków, na długie kości nóg, na grzebienie żeber, a już najbardziej na okrągłe czaszki, które szczerzyły do nas z bagienka zęby zbrukane błotem. Gapiłem się tak i dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że ja też mam takie zęby, ja też mam taką czaszkę schowaną pod włosami, ja też tak kiedyś będę wyglądał, może nawet całkiem niedługo. Z tego strachu zacząłem znowu opowiadać dziewuchom o zarazie, co przeszła przez te strony, gdy babka była jeszcze młoda. Bez przerwy powtarzałem, jak sąsiedzi zwozili umarlaków do Mokrego Dołka, całymi stertami, bo nie nadążali ich w ziemi zakopywać. Zamiast tego wrzucali ich w błocko, i zaraz na drugi dzień sami zaczynali chorować. A gdy marli, zwozili ich tu sąsiedzi, a potem sąsiedzi sąsiadów. Tak umierały całe wsie, rychło po pustych domach wiatr hulał, głodne psy gryzły ciała, bo potem już i zmarłych grzebać nie było komu, a smród śmierci niósł się na całą okolicę. To ostatnie powtórzyłem ze trzy razy, bo bardzo mi się podobały takie słowa, mocne i przerażające, zresztą kiedy Lewandoszczankom oczy ogromniały z przerażenia, we mnie strach malał. Nie znikał całkiem, ale przyczajał się w głębi, jak czaszki umarlaków na dnie Mokrego Dołka.

W niedzielę ksiądz krzyczał jeszcze głośniej, popluwał jeszcze obficiej, bo w Lubominie już czterech padło od moru, i jeszcze troje kolejnych chorych położyło się do łóżek, kupiec od koni z żoną i córką. Ksiądz teraz grzmiał o grzechu, a ja ciągle nie byłem pewny, czym zgrzeszył handlarz, poza tym, że koniom czosnek w tyłek wsadzał, żeby się przed sprzedażą żwawsze wydawały, ale na czosnek w końskim tyłku nie ma żadnego przykazania. Nie wiedziałem też, czym grzeszyła jego żona, ale wiedziałem, czym grzeszyła jego córka, której imienia nie mogłem sobie przypomnieć, za to dobrze pamiętałem jej usta, a jeszcze lepiej drobne, białe piersi, ciągle je miałem przed oczami. Zaraz więc klęknąłem, żeby przepraszać za to, co robiliśmy razem, wtedy jednak usłyszałem taki wrzask sprzed kościoła, że zaraz wybiegłem.

A tam znowu handlarz siedział na zydlu, a przed nim stały czerwone na polikach matula z babką. Matula obracała w ręku kartkę z krzyżem morowym.

– Wielki to grzech na ludzkim nieszczęściu zarabiać! – krzyczała matula.

– Niemało sobie liczycie! – wtórowała jej babka.

– Zawsze taniej niż za pogrzeb płacić – odpowiadał im niewzruszony handlarz.

– Tfu, tfu, co też gadacie, no naprawdę.

Już się baby, chłopy poczęły tłoczyć, żeby i oni mogli ochronę kupić.

– Wstrzymajcie się! Jeszcze tu stoję! – krzyknęła matula.

Miała posłuch, bo odstąpili.

– Handlarzu, a za ile w takim razie byście mi jeszcze drugą taką kartkę dali?

– A na co ci druga kartka, Zośka? – Tatulo zaraz znalazł się przy niej, zaniepokojony, że miałby ciężko zarobione pieniądze na papier wydawać.

– A jak to po co? A te nasze sąsiady Olędry to jak sobie krzyż morowy kupią? Skoro one heretyki i u siebie w kościele się modlą? Za kopiejkę mi dajcie drugą kartkę, panie handlarzu.

– A niby dlaczego za kopiejkę tylko?

– A dlatego, że tylu chętnych wam tutaj sprowadziłam.

Handlarz pomyślał chwilę, niezbyt zadowolony, w głowę się podrapał, ale wiele wydrapać nie mógł, bo już drugiej kartki, tej dla Olędrów, z ręki matula wypuścić nie chciała. Zaraz jednak wpadł na pomysł:

– Ludzie, ludzie! Za jedną kartkę dwie kopiejki płacicie, ale jak kto weźmie dwie, płaci trzy grosze, jak ta oto szanowna gospodyni!

No i kopiejki zaczęły turlać się do handlarza, nie nadążał z liczeniem. A ja w tym tłumie płacących, przepychających się, przekrzykujących znowu Jagunię ujrzałem, jaśniała jak kwiat jakiś, jak gwiazda nawet może, czysta i bez grzechu zupełnie, przez co od zarazy bezpieczna. Zacząłem przepychać się ku niej, spojrzenie jej ucapiłem wzrokiem i nie puszczałem, ona czerwieniała i bladła, ja od tego drżałem, ale nie ustawałem w przepychaniu i już, już prawie bym jej dotknął, tyle że wtedy ojciec z matką i braćmi za rękę ją chwycili i do domu zabrali.

Zośka Józwiakowa

Kiedyśmy tamtej niedzieli wrócili po kościele do naszego Sokołowa, każdy z karteczką lub dwiema, wszyscy odczuliśmy ulgę. A więc jest ochrona! Dobra i pewna! W Lubominie mór zaczął ludzi kosić, bo do ichniego kościoła handlarz krzyżami morowymi nie zdążył dotrzeć, co sam wyznał. Ale my, ze świętymi kartkami na drzwiach, będziemy od tej pory bezpieczni.

Zaraz więc zaczęło się kręcenie klajstru z mąki i wody, na drzwiach każdej chałupy tej niedzieli zawisł krzyż morowy na papierku. Powinniśmy się może uspokoić, ale nijak to nam nie wychodziło, bo Janek znowu stał obok i opowiadał, jak się umiera od morowego powietrza, ze smakiem opowiadał, jakby go cieszyły te okropności.

– Idź stąd! – Przepędziłam go ścierką, dużo miałam roboty, bo przy niedzieli należało ugotować lepszy obiad, ale ciągle myślałam o tych umierających w pół słowa. Teściowa niby mi pomagała, też stale wzdychała, że śmierć kosą zaczyna wymachiwać bez opamiętania całkiem już od nas blisko, Szczepan z wujem kręcili się po chałupie niespokojnie, jakby ich coś nosiło, nawet kot, zamiast siedzieć w stodole, po izbie się kręcił i węszył za słoniną.

Żur z jajkami uwarzyłam, lebiodkę udusiłam na maśle, teraz szykowałam omastę do szarych klusek, bo choć minęło wiele czasu, odkąd po raz ostatni biliśmy świnię, to jednak kiełbasa bezpiecznie czekała na swój czas w garnuszku, zalana smalcem. Kiedy łzawiąc, siekałam cebulę i kroiłam kiełbasę, wdychając zapach wędzonki, a teściowa z czerwonymi od wspomnień i dymu oczami mieszała w saganach nad ogniem, wuj Kostek podskoczył, żeby wyjeść mi trochę kiełbasy spod noża, tak bezczelnie, że go niechcący w łakomy paluch zacięłam. Teraz na przyzbie ssał rankę, zagryzając kiełbasą, której skrawek jakoś udało mu się porwać, a robota przy obiedzie potoczyła się sprawniej. To nie takie łatwe nakarmić czterech dorosłych mężczyzn, jeśli moich synów wliczyć, no i dwie kobiety, choć nie narzekałam, bo były w wiosce gospodynie, które miały więcej gąb do zatkania. Choćby nasza sąsiadka, Lewandowska, która, choć już miała swoje lata, co chwila chodziła z nowym maleństwem przy piersi.

Okazało się, że kiedyśmy się przy obiedzie krzątały, Szczepan z Kostkiem, krwawiącym z palucha, obgadali ze sobą sprawę morowego powietrza, a potem obeszli wszystkie chałupy i zwołali chłopskie zebranie. Dlatego po obiedzie i zmyciu statków nie mogłam usiąść na przyzbie, żeby nacieszyć się niedzielną chwilą odpoczynku, tylko musiałam gnać pod kapliczkę na środku wsi, bo mój Szczepan kazał przyjść i chłopom, i babom, a jeśli chodzi o Olędrów, nawet dzieciom, bo ktoś musiał rodzicom tłumaczyć, o czym trwa rozmowa. A rozmowa trwała zażarta i niespokojna, jak zawsze, kiedy ludzie się czegoś boją. Niektórzy powtarzali, że jesteśmy bezpieczni, bo przecież powiesiliśmy na drzwiach karteczki z krzyżami morowymi, Kostek jednak mówił:

– Krzyże na drzwiach to już coś, można jednak zrobić więcej.

– A niby co? – spytał Lewandowski. – I po co?

Lewandowski nie lubił kłopotów, tak nam zawsze powtarzał. Zbytecznych kłopotów, podkreślał.

– A bo, sąsiedzie, z domu ciągle trzeba wychodzić, a przecież krzyż na chałupie tylko w obejściu was chroni – odezwał się Kostek, bardzo zadowolony, że wszyscy go słuchają. – Rzecz więc w tym, żeby nie tylko chałupy, ale i całą wieś krzyżami morowymi ochronić.

Kostek, wuj mojego męża, przez chłopców zwany dziadkiem, wiedział niejedno, bo był człowiekiem w świecie bywałym. W swoim czasie w carskim wojsku spędził całe lata, tak nam opowiadał, a potem długo, przez pół świata, wracał stamtąd do domu, o czym opowiadał jeszcze częściej. Z niejednego więc pieca chleb jadał, nie to co my, którzyśmy poza naszą wioską znali tylko wioski dookolne, kościół i targ.

– A niby jak krzyżami mamy wieś chronić? Kapliczki nie wystarczą?

– Na zwykłe diabliki starczą. Ale na morowe powietrze ich moc za mała. Słuchajcie! – I Kostek głos zawiesił, czekając, aż ostatni, co wzrokiem byle gdzie wodzili, na niego spojrzą. Dopiero wtedy przemówił: – Na zarazę musimy postawić krzyże morowe z obu stron wioski, prawdziwe krzyże, drewniane, drewno przecież mocniejsze niż papier.

Ludzie podumali, pokrzyczeli, ale w końcu się zgodzili, że dobry pomysł z tymi krzyżami, i tak, postawmy krzyże z obu stron wsi, koniecznie, żeby całe Sokołowo było bezpieczne. Nawet Olędry głowami kiwali, bo chociaż byli obcej wiary, w krzyż wierzyli, tośmy, mieszkając obok, wiedzieli od lat.

– Ale czy wy wiecie, ludzie, że krzyży morowych się tak zwyczajnie nie robi? – Wuj Kostek znowu czekał, aż najbardziej oporni zamilkną i popatrzą na niego. – Cała sztuka w tym, że taki krzyż morowy należy wykonać z jednego pnia, i to w ciągu jednej nocy.

– Ale co wy mówicie?!

– Prawdę mówię, samą prawdę! – Kostek dla podkreślenia powagi swych słów pięścią się w pierś huknął. – Jedna noc, jeden pień, inaczej nie zadziała!

Teraz zaczęła się rozmowa, kto zrobi krzyże, i nawet ci, którzy przed chwilą chwalili pomysł, teraz patrzyli w ziemię i milczeli, a już najbardziej Lewandowski. A ponieważ Szczepan nigdy się nie wymigiwał od obowiązków, od razu podjął się wykonania jednego z krzyży. Co do drugiego – wciąż nie było chętnych.

– Ludzie, co z wami?! – krzyknęłam. – Wolicie wpuścić do wsi zarazę, niż poświęcić jedną noc na zrobienie krzyża?

– Kartkęśmy na drzwiach chałupy powiesili i dobrze jest – odezwał się wreszcie Lewandowski, a reszta zaczęła mu teraz przytakiwać, choć przed chwilą przecież przytakiwali naszemu Kostkowi.

– Ludzie, sąsiedzi, no co wy! Dlaczego o dobru wspólnym nie myślicie, tylko ja, moje, tylko o sobie ciągle! – wykrzyknęłam.

Cisza, wszyscy wlepili wzrok w ziemię. I w tej ciszy wszyscyśmy się rozeszli, źli jacyś i gniewni z tego strachu.

Janek Józwiak

Zamiast tłoczyć się w gromadzie, co o zarazie obradowała, zaraz po obiedzie pobiegłem do Naczachowa. Nie musiałem się długo kręcić pod Jaguni chałupą, sporo niższą i bardziej pokrzywioną niż nasza, bo dziewczyna, zapłoniona jak maczek w zbożu, zaraz podeszła do płota, oparła się oń i nawet nie udawała, że mnie nie widzi, jak by to każda inna zrobiła, tylko wpatrywała się we mnie jak żabka w bociana. Oczyska miała jak dwa bliźniacze źródełka, niebieskawe i lśniące. Podszedłem, kapelusz z głowy zdjąłem, powiedziałem, kim jestem. Uśmiechnęła się, odparła, że wie przecież. Wargi miała takie, jakby całować chciała, i przez chwilę myślałem, że skorzystam, ale potem zrozumiałem, że czekanie, aż dotknę jej warg, słodsze być może niż samo dotykanie. Pierwszy raz w życiu coś takiego pomyślałem. Żeby nie brać się od razu do całowania, zacząłem śpiewać, usta musiałem mieć ciągle zajęte i płotu się trzymać, żeby rąk nie wyciągać, a Jagunia słuchała i nie spuszczała ze mnie tych dwóch błyszczących źródełek.

Oj, żal mi cię, panno młoda, żol mi cię,

żebyś była jagodeczką, zjodbym cię.

Żebyś była jagódeczkom borowom,

zjodbym jo cię raniutyńko surowom.

Jak jej pośpiewałem, to i opowiadać zacząłem, żeby ustom dać zajęcie inne niż całowanie. Mówiłem, że dziadkowie moi przybyli w te strony, kiedy puszcza jeszcze śpiewała pod wiatrem, kiedy droga do Izbicy była kręta i wiecznie wodą zalana, kiedy mokradeł więcej niż pól było i kiedy światem dookoła rządził dziedzic, ten sam, którego potem zabili.

– Zabili? – zdziwiła się Jagunia i pochyliła się ku mnie nad płotem.

– A tak, bo i dziedzica zabić można przecież. Ale to było, zanim się urodziłem – opowiadałem, wdychając zapach Jaguni, mlekiem pachniała i rumiankiem. – Moi dziadkowie tu właśnie zamieszkali, w waszym Naczachowie, wiesz, Jaguniu? Tu i ojciec się mój rodził, to prawie jakbyśmy krajanami byli.

A ona patrzyła na mnie, zachwycona, że w miarę jak mówię, coraz więcej nas łączy, i tylko płot nas dzieli.

Potem obejrzała się na swoją chałupę, nikt się po odejściu nie kręcił, i wyciągnęła do mnie nad płotem gorącą dłoń, a ja ją chwyciłem. Nigdy nie czułem od żadnej takiego gorąca, nigdy żadnego dotknięcia tak nie czekałem. Potem Jagunię do domu zawołali, a ja stałem tam jeszcze, ale tylko mi z maleńkiego okienka pomachała, więcej się nie pokazała. Błąkałem się dookoła jak błędny, słońce nie chciało zachodzić, świat nie chciał ciemnieć, nigdy mi się mniej spać chciało niż wtedy.

I zaraz postanowiłem, że niezadługo wezmę Jagunię nad Mokry Dołek, a tam niechybnie ze zgrozy zaraz się do mnie przytuli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: