- promocja
- W empik go
Saga o ludziach ziemi. Wieczorne gody. Tom 3 - ebook
Saga o ludziach ziemi. Wieczorne gody. Tom 3 - ebook
Klimatyczne zwieńczenie opowieści o ludziach, którzy cenili ziemię i rodzinę ponad wszystko.
Świat u progu XX wieku pędzi, przyspiesza także rytm życia wsi kujawskiej. Tu, gdzie od zawsze wiedzę przekazywało się z pokolenia na pokolenie, co światlejsi chłopi zaczynają wyczytywać nowinki w gazetach.
W raptownie zmieniającej się rzeczywistości szuka sobie miejsca kolejne pokolenie Józwiaków. Najtrudniej jest Staśkowi, zadającemu coraz bardziej zawiłe pytania. Dwie wsie dalej pewna krewka i zamożna wdowa, mimo oporu rodziny i sąsiadów, próbuje żyć na własny sposób.
W okolicy, ku zgrozie miejscowych, pojawia się Dziwna Iśka, córka niegdyś wygnanej ze wsi czarownicy...
Tom trzeci Sagi o ludziach ziemi to opowieść o szukaniu wolności i kobiecej odwadze, o mocy słowa i siłach natury, o trzeźwości i upojeniach.
Może ją kto zauroczył, że po śmierci męża tak się zmieniła, tak plotkowali. Może stare baby ją zaklęły, by sama się w zrzędę przerodziła, tak podobno gadali, nie przy mnie, ale już moja Małgośka nieraz takich rzeczy od ludzi się nasłuchała i wracała wtedy do domu z płaczem, że po pogrzebie
ojca boginki zabrały cichą mamę, a z lasu przyniosły pyskatą.
– Popatrz na mnie – mówiłam. – Popatrz tylko. Wyglądam inaczej?
Wpatrywała się we mnie uważnie, a potem kryła twarz w rękach i szlochała.
– Krzyczysz!
– Nie krzyczę, mówię przecież normalnie.
I zaraz zaczynałam szeptać, ale nie starczało mi szeptu na długo. Głos, tyle lat trzymany w głębi
piersi, domagał się swojego, jak kura uciekinierka, co to potrafi nawet psa zaatakować, kiedy posmakuje wolności.
[fragment]
Anna Fryczkowska pisarka i scenarzystka. Absolwentka italianistyki i studiów Genderowych na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa na łódzkiej Filmówce. Mieszka z rodziną i zwierzętami w Warszawie, wakacje spędza na wsi. Zdobywczyni wielu nagród literackich, między innymi Róży Gali za Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki); nagrody głównej na Festiwalu Literatury Kobiet za powieść Starsza pani wnika. Jej Cyrkówkę Mariannę, opartą na życiorysie ludowej malarki, a wcześniej artystki cyrkowej, Marianny Razik, serwis Granice.pl uznał za najlepszą książkę roku z historią w tle. Pierwszy tom Sagi o ludziach ziemi zdobył nominację w kategorii najlepsza książka historyczna serwisu Lubimyczytać.pl.
Inspiracją do napisania Sagi o ludziach ziemi były pamiętniki dziadka i ojca autorki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8387-148-6 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kobiety na całym świecie milczą, pozbawione prawa głosu, jeśli krzyczą, to tylko we własnych domach. Te, które postanowiły krzyczeć na ulicach i nazwały się sufrażystkami, lądują w więzieniach. Gdy tam głodują w proteście, karmi się je na siłę, by zrozumiały, że nawet nad własnym ciałem nie mają władzy. Sama brytyjska królowa Wiktoria, która jakby zapomniała, że od lat siedzi na tronie, twierdzi, że „my, kobiety, nie jesteśmy stworzone po to, aby rządzić”.
Norweski malarz Edward Munch już wie, że jego siostra, Laura, została właśnie oddana do szpitala psychiatrycznego u podnóża Ekebergu. Nie ma pojęcia, jak jej pomóc, w rodzinie zresztą rozmawia się o niej niechętnie, jak o każdej wstydliwej tajemnicy. Munch zaklina swój bunt i przerażenie w obraz, czterokrotnie mocuje się z tematem, czterokrotnie portretuje kobietę na moście, krzyczącą tak przeraźliwie, że patrzących boli dusza. Kiedyś wytłumaczy: „Poczułem nieskończony krzyk przepływający przez naturę”. Sto dziewiętnaście lat później, kiedy kobiecy głos będzie już czasem słuchany, jeden z Krzyków Muncha zostanie sprzedany za rekordowe sto dziewiętnaście milionów dolarów.
Tylko w jednym miejscu, na drugim końcu świata, kobiety wykrzykują sobie prawo do głosu w wyborach, jedna wyspa zwana Nową Zelandią w oceanie kobiecej ciszy, tak daleko od Izbicy Kujawskiej, że to pewnie nieprawda.
Marianna Betowa
Wtedy bardzo niewiele mówiłam. Codziennie musiałam dławić w sobie krzyk, żeby przypadkiem ze mnie nie wyszedł.
Stasiek Józwiak
W tamtym to właśnie roku zabiłem ojca.
Dziwna Iśka
Byłam wolna. Niektórzy może by powiedzieli, że bezdomna, wolałam jednak myśleć o tym inaczej. Wolna.CZĘŚĆ DRUGA. ROK 1900, CZAS FERWORU
Wśród miliarda sześciuset pięćdziesięciu milionów ludzi, którzy żyją na świecie, ciągle wrze. Myśli krążą w powietrzu, a kiedy zderzają się ze sobą, powstają nowe idee, przez co na świecie buzuje coraz więcej pomysłów. W tym płodnym czasie Zygmunt Freud ogłasza pracę Objaśnianie marzeń sennych, w której udowadnia, że sny są dużo ważniejsze, niż wszyscy do tej pory sądzili, bo to za ich pomocą puka do nas nieświadomość. Amerykanin Henry Augustus Rowland odkrywa przyczynę przyciągania ziemskiego. Holender Hugo de Vries potwierdza prawo Mendla o regułach dziedziczenia.
Na terenach niegdysiejszej Polski mieszka siedemnaście milionów ludzi, z czego ponad dwanaście milionów to chłopi. Chłopomania wchodzi w modę, przynajmniej wśród ekscentrycznych artystów z miast. Poeta Lucjan Rydel żeni się z Jadwigą Mikołajczykówną z podkrakowskich Bronowic. Wśród zaproszonych gości jest Stanisław Wyspiański, który zainspirowany tą nocą niedługo napisze Wesele. Sam już od lat żyje z chłopką, Teodorą Teofilą Pytko, ożenił się z nią zaledwie dwa miesiące wcześniej, kiedy zaszła w trzecią z nim ciążę. Wydaje się całkiem szczęśliwy, choć jego rodzina odżegnuje ten związek od czci i wiary. Czy ktokolwiek zastanawia się nad szczęściem Teodory?
Tymczasem w okolicach Izbicy Kujawskiej żadna z chłopek nie marzy o ślubie z artystą. Po co? To tylko kłopot i śmiech ludzki, a wyręka i pieniądze żadne. Ślub tak, ale z kimś statecznym i zamożnym, kto zna się na prowadzeniu gospodarstwa i na dom nie skąpi. Jakby jeszcze nie pił i nie bił, byłoby wspaniale.
Marianna Betowa
Pierwsi chętni na ożenek pojawili się w obejściu już w tydzień po pogrzebie mojego męża. Zagadywali, płot chcieli reperować, pomagać przy noszeniu worków z ziarnem, kręcili się wąsaci i gładko ogoleni, wysocy i kurduple, starzy i jeszcze starsi, z naszej wsi i sąsiednich, bogaci i gołodupcy, tych drugich zdecydowanie więcej, łasych na moje morgi i obejście, bo stary Bet zostawił mi siedemnaście morgów w jednym kawałku, ponad dwakroć więcej niż u innych gospodarzy, przez co właśnie stałam się najbogatszą wdową w Lubominie. Do tego odziedziczyłam solidną chatę z kominem, całkiem nową stodołę, obórkę i kurnik, no i wcale niemało inwentarza, a także dwójkę koni ze źrebakiem. Poza tym obu synów i córkę miałam już całkiem odchowanych, co oznaczało, że mamy w gospodarstwie cztery pary rąk do roboty, spokojnie więc można oszczędzić na parobkach. Korzystałam z tych męskich starań, bo czemu nie, niech zalotnicy reperują, niech zwożą siano, niech wyrzucą gnój ze stajni, niech zawiozą naszą jałówkę do byka. Ale potem chętne chłopy się schytrzyły, bo patrzą: jeden napełnia wodą koryto, drugi się mocuje z końmi, trzeci stuka młotkiem przy obluzowanych sztachetach, wszystkim ślubować nie będę, więc któremu? Różne stosowali sposoby, by mnie do odpowiedzi nakłonić, ale najbardziej chyba lubiłam sposób Tomka, syna sołtysa z naszego Lubomina, chłopaka młodszego ode mnie, krzepkiego i postawnego, który od dnia pogrzebu mojego męża robił do mnie słodkie oczy, chociaż w głębi ducha wiedziałam, że to bardziej do mojej gospodarki. Widły mi nawet naprawił, za co mój świętej pamięci mąż miesiącami się nie mógł zabrać. Gdzieś po dwóch niedzielach od pogrzebu to młode chłopisko stanęło w progu mojej chałupy, wzięło się pod boki i zaczęło śpiewać:
Dajże, Panie Boże, żonki jak najprędzej,
żeby ja nie cierpiał tak długo tej nędzy,
aby była bogobojna,
i do wszystkiego przystojna,
aby była cnota,
wziąłbym ją bez złota.
Głos miał miły, miękki, słuchałam chwilę, kołysana tym śpiewaniem, wreszcie się ocknęłam, kiedy chrapliwie nabrał powietrza.
– A ty wiesz, Tomek, jak ta piosneczka dalej idzie?
– A kto by o to dbał!
– Ja dbam.
I zaśpiewałam:
I bogatej nie chcę, boby nie robiła,
skoro rano wstając, już by kawę piła.
Długo sypiać, nic nie wiedzieć,
ino we zwierciadle siedzieć;
zguba to mężowi i gospodarzowi.
– Nie boisz się tego, Tomek?
– A gdzie tam. Ja sobie z wami poradzę, Betowo, jeśli się wreszcie na mnie zdecydujecie. Silny jestem, dlatego i z wami, i z gospodarką sobie poradzę. A i w łóżku wiem, co i jak. – Spojrzał łakomie w wycięcie mojej koszuli.
Zaciągnęłam ją ciaśniej i powiedziałam:
– Zadecyduję, jak przyjdzie czas.
– Kiedy przyjdzie?
– Dowiesz się.
Wyprężył się, pewien, że to właśnie jego wybiorę, i na razie przestał się kręcić po moim obejściu. Trochę żałowałam, bo ładnie śpiewał, ale więcej mi ulżyło.
Nie lubię wspominać tego, co było wcześniej, bardzo nie lubię, staram się nawet o tamtym czasie nie myśleć. Ale jeśli ta opowieść ma być zrozumiała, nie mogę zaczynać od zalotników, tylko o wiele wiosen wcześniej. Bo było tak, że za mąż wydali mnie rodzice, kiedy miałam lat siedemnaście. Nie za późno, nie za wcześnie, w sam raz dla dziewuchy, tak mówili.
– Bierz, Beta, bo zamożny i cię chce, co z tego, że dwa razy od ciebie starszy? To nawet i lepiej, będzie stateczniejszy, bo już się wyszumiał.
Wierzyłam rodzicom, w końcu znali życie lepiej ode mnie, zresztą i w kościele pleban często powtarzał „czcij ojca swego i matkę swoją”, więc uczciłam, posłuchałam i poszłam za mąż za Andrzeja Beta z przysiółka Lubomin Malinki. Poszłam za mąż, choć bałam się Beta strasznie, bałam się nie tylko przed ślubem, ale przecież i po ślubie, bo chmurny był zawsze i milczący, a do tego duży, o głowę ode mnie wyższy. Widać było, że dużo za dzieciaka jedzenia dostawał, nie to, co inni, najlepiej to świadczyło o zamożności rodziny, tak powtarzała mamusia, w dostatku ty także będziesz miała synów dużych i silnych. Kiedy jednak patrzyłam na mocarne ramiona mojego męża, na jego wielkie ciało, nie czerpałam z tego żadnej otuchy, bo wiedziałam, że bez wysiłku mógłby mnie zgnieść. Zgniótł mnie w noc wesela, i gniótł potem nocami wcale często, zamierałam wtedy i szeptałam bezgłośnie słowa modlitwy, nie widział tego i nie wiedział o tym, bo było ciemno.
A potem szybko stałam się matką i teraz mnie chyba także należało czcić, co z tego, skoro mój mąż zdawał się o tym nie pamiętać. Ani teściowa, która zamiast zacząć mnie szanować, nadal sztorcowała mnie od rana do wieczora, bo wszystko robiłam nie tak. Stawała za mną i mówiła: źle wycierasz statki, źle ściereczkę składasz, nie wycieraj rąk o zapaskę, bo będziesz miała więcej prania, za grubo kartofle strugasz, do siebie zamiataj, nie od siebie, najpierw w środku myj miski, potem z wierzchu, po co krowie cycki przecierać, mleko w środku i tak czyste, grab wzdłuż, a nie w poprzek, jak ty trzymasz maselnicę, udami, nie kolanami, zawsze znalazła coś, co źle robię. Nie, nie krzyczała, mówiła cicho, wpatrując się we mnie bez ustanku, czułam się jak mysz, nad którą od rana do nocy wisi czujny puchacz. Cichutki, ale groźny.
– U nas w domu nie ma krzyku – powtarzała teściowa z dumą. – U nas w domu jest szacunek wzajemny. Bez bicia, jak gdzie indziej. Bom dobrze syna wychowała. Bo godni z nas ludzie.
Inne baby, które spotykałam, gdy chodziłam z wiadrami po wodę do najbliższej studni, zazdrościły mi.
– Musisz być szczęśliwa, bo żadne krzyki się od was z chałupy nie niosą. Nie bije cię Bet, prawda?
Kręciłam głową, że nie bije.
– I w pole nie każe ci chodzić.
– Tylko do żniw i wykopków, resztę sam robi, najwyżej parobka weźmie – mówiłam z dumą, bo niektóre ze swoimi chłopami dzień w dzień pracowały w polu, przez co roboty domowe musiały nadganiać nocami.
– Dobrze ci z takim. I jeszcze głodu u was nie ma, tyle pola macie.
Wszystko to była prawda. Głodu ani wrzasku w chałupie nie było. Bicia także nie. Dobrze mi rodzice męża wybrali.
Nieraz słyszałam, jak baby przy strudze, płucząc ubrania, zawodziły niewesoło:
A bije mnie mąż, mój Boże, a bije mnie mąż!
A za cóż to już, mój Boże, a za cóż to już?
Na takie piosnki pozwalały sobie raczej, kiedy młodych dziewuch przy strudze nie było, żeby panny potem się nie bały za mąż iść. Ale w towarzystwie starych gospodyń, bywało, zawodziły z całej mocy:
A bijesz mnie i rzemieniem, i pchasz ramieniem.
A toć przestań raz, bestyjo, toć nie szczekaj już!
Przy tym wszystkim nie bardzo mi wypadało się żalić, że mój mąż w ogóle się do mnie nie odzywa i wcale na mnie nie patrzy, może już nawet nie pamięta, jak wyglądam.
Na szczęście kiedy urodziłam Maćka, mogłam do jego różowego uszka wyszeptywać wszystkie żale, to znaczy dopóki jeszcze nic nie rozumiał, bo potem to, wiadomo, już nie wypadało. Całą moją miłością otoczyłam to bezradne zawiniątko w powijakach, które wpatrywało się we mnie, jakbym była całym jego światem, co przejmowało mnie takim dreszczem, że czasami i nad nim płakałam.
– Przestań, bo dziecko będzie smutne. – Teściowa wzdychała, jeśli mnie na tym przyłapała. – I niby dlaczego płaczesz?! Mówiłam Andrzejowi, weź młodą, wychowamy ją sobie, niech i nie za bogata będzie, a tej jeszcze źle. Nie masz na co narzekać. Niewdzięczna jesteś. Gwiazdki z nieba ci się zachciewa, prawda?
E tam, żadnych gwiazdek nie chciałam, wystarczyłoby, żeby mnie pochwalili. Starałam się. Oszczędzałam, jak mi teściowa przykazała. Oszczędzaliśmy, bo grosz do grosza, a będzie kokosza. I zawsze lepiej mieć, niż nie mieć. I lepiej nosić, niż się prosić. Kawy więc nawet w największe święta nie kupowałam u Żyda w Izbicy, tylko sama robiłam z prażonych żołędzi, które tłukłam w moździerzu na proszek. Herbatę piliśmy z lipy, mięty lub malinowych liści, wszystkie ziółka starannie zbierałam, kiedy przychodził na nie czas. Zamiast zapałek używaliśmy krzesiwa albo biegałam do innych gospodyń po żar. No i najważniejsze: z mydła za dużo nie korzystałam, samą wodą miałam myć siebie i dzieciaki, po to wodę Pan Bóg stworzył, a mydło to kosztowne wymysły. Miałam jedynie pozwolenie, aby ług robić, dzieci nim nie szorowałam, bo szczypało, garnki tylko, no i czasem sobie umyłam nim włosy czy stopy. A i tak zawsze słyszałam, że za dużo, że za często, że nie tak, że nachlapałam, że źle wytarłam, że bezmyślna, że rozrzutna. Wszystko robiłam źle. I jeszcze czasem im odpowiadałam, głośno i niemiło, zamiast milczeć i słuchać.
A przecież wzięli mnie silną i pyskatą, taką właśnie wypatrzył mnie na targu Andrzej Bet. Wykłócałam się z kupującymi ode mnie masło, twaróg i śmietanę, bo nie chciałam schodzić z ceny, Betowi spodobało się, że nie daję sobie w kaszę dmuchać, i zaraz przyszedł się z moim ojcem zmawiać, a potem przysłał swatów. Tylko że po ślubie nijakiego pyskowania ode mnie nie chciał, wszystko robili z matką, żeby mnie uciszyć, żebym już żadnej swojej racji nie była pewna.
Nie byłam tłustsza niż inne, ale policzki nawet na przednówku miałam okrągłe, a nie zapadłe, jak większość gospodyń u nas na wsi.
– Objadasz nas, gęba jak księżyc w pełni – narzekała teściowa.
– Taką już mam urodę – tłumaczyłam.
– Ty nie masz żadnej urody. Ja to jak byłam młoda… – I zaczynała się opowieść, jak wszyscy jej chcieli, a wzięła najbogatszego, który usilnie się o nią starał.
Ja też wzięłam najbogatszego, bo tak się z nim umówił mój ojciec.
Popłakiwałam, wiadomo, ale tylko kiedy nie widzieli. W obórce, przy dojeniu, przycisnąwszy głowę do spokojnego boku Krasuli albo Mećki, płakałam w stodole przy żarnach, czasami też popłakałam sobie w warzywniku przy pieleniu. Nad strugą przy praniu nie, bo tam zawsze były inne baby, one miały prawdziwe kłopoty z mężami, a mnie przecież niczego nie brakowało.
Najbardziej lubiłam wiosną i latem schować się w maliniaku, tam na mnie nikt nie patrzył, nikt nie upominał, siedziałam w krzakach, skubałam owoce do garnuszka, co trzeci do ust, czułam w brzuchu gwałtowne ruchy mojego drugiego już dziecka, które boleśnie wrażało mi psotną małą rączkę w wątpia. Bałam się, że będzie podobne do swojego ojca i bardzo chciałam, żeby nie było. Kiedyś nawet zaczęłam się modlić. Ale nie do Matki Najświętszej, która przecież spokojnie znosiła swój los, bo nigdy się na starego męża nie skarżyła, tylko do krzaków malin dookoła mnie, które obejmowały mnie gałązkami. Naprawdę, teraz się tego wstydzę, ale wówczas modliłam się do malin, żebym tak bez przerwy nie płakała, a może nawet żeby coś mi się w życiu zmieniło. A maliny rosły tutaj niezwyczajne, owoce miały dziwnie drobne, lecz jak miód słodkie i upojnie pachnące, było ich tu a było, dlatego ten przysiółek wszyscy zwali Lubomin Malinki. I tak kołysałam się wtulona w ich czułe gałązki, kiedy dobiegł mnie płacz dzieciątka z chałupy. Maciuś płakał, może mokro, może głodny, aż tu słyszałam gderanie teściowej, że gdzie znowu tę Mariannę zaniosło. Mały ucichł, może dostał do ssania szmatkę maczaną w mleku, a może i w wywarze z maku, po tym pośpi sporo dłużej. Za to drugie maleństwo w brzuchu u mnie zaczęło fikać, bo kiedy długo trwałam bez ruchu, wtedy ruszało się najwięcej, jako że wszystko na świecie powinno być w równowadze, ruch też, nie może go być ani za dużo, ani za mało. Kiedy wracałam, teściowa była zła na mnie, że gdzieś się podziewam przez tyle pacierzy, jak tutaj robota czeka i dzieciak chce jeść, ale gdy miałam jeszcze w nosie zapach malin, raźniej mi jej było słuchać.
Kiedy jakiś czas potem teściowa umierała, długo, za długo, coraz bardziej wymęczona odchodzeniem, bałam się jej nawet obetrzeć czoło, przerażona, że i tego nie będę umiała zrobić. Chwyciłam ściereczkę, spojrzałam na teściową, w odpowiedzi strzeliła wzrokiem jak biczem, opuściłam rękę. Do dziś w złych snach widziałam krople potu na jej skórze, do dziś w snach bezskutecznie wyciągałam rękę ze szmatką, by je zetrzeć, a kiedy śniłam, że je ścieram, wciąż się bałam, że znowu mi dogada tym cichym, troskliwym głosem.
Kiedy teściowa umarła, w domu zrobiło się jeszcze ciszej. Jeśli mąż usta otwierał, to żeby powiedzieć:
– Za matki się tak nie robiło!
Poza tym pewnie nie miał siły odzywać się do mnie, skoro od rana do nocy harował w polu. Kiedy wracał, siadał ciężko za stołem, czekał, aż podam jeść, jadł, nie patrząc na mnie i nie patrząc na mnie, kładł się na naszym sienniku od ściany. Już od dawna nawet nie czekał, żeby mi zadrzeć koszulę i zrobić swoje, tylko zamykał strudzone oczy, a po chwili już spał. Ja po wieczerzy zmywałam statki, zamiatałam, doiłam krowy, sprawdzałam, czy kurnik i chlewik na skobel zamknięte, wrzucałam siana koniom i krówkom, świnkom paszy. Potem musiałam dopilnować dzieci z pacierzem i pójściem spać, na koniec czasem przysiadłam przy ogniu, żeby uprząść, uszyć coś albo zacerować, albo choćby przez chwilę nacieszyć się tym, że nikt na mnie nie patrzy. Na koniec wsuwałam się na ten niewielki skrawek miejsca, jakie mąż dla mnie zostawiał, wstrząsany jego chrapaniem, grzany jego ciepłem. Raźniej mi przy Becie było, kiedy spał, poczytywałam sobie ten spłachetek wolnego zostawiany dla mnie za małżeński podarek od niego. Gorzej było, kiedy nie spał, ciągle się go bałam, wielkiego, wiecznie nachmurzonego, włochatego i obcego. Tak, ciągle wydawał mi się obcy, mimo żeśmy mieli już trójkę dzieci.
Tamtego dnia, na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, akurat kiedy mój Bet wrócił z kościoła po przedświątecznej spowiedzi, zabraliśmy się za świniobicie, ja z mężem i dzieciaki, przecież na Gody musi być zawsze dużo dobrego jedzenia, żeby człowiek się najadł z tej radości, że Bóg się rodzi. Drugi raz będziemy bić świnię dopiero przed Wielkanocą, raz, że święto i dobrze po Wielkim Poście zjeść wreszcie coś solidnego, a poza tym wczesną wiosną za wiele nie ma do jedzenia, więc przynajmniej mięsem się człowiek pocieszy. Trzeci raz, jeśli rok będzie bardziej dostatni, będziemy bić świnię przed żniwami, żeby podczas najcięższej w roku pracy pokrzepić się mięsem. W każdym razie czy to zimą, czy wiosną, czy latem, świniobicie to było wielkie święto, a do pomocy przy sprawianiu mięsa schodziło się zawsze kilku sąsiadów, i tyleż osób trzeba było potem obdarować, a przynajmniej sowicie tą ubitą świnią nakarmić. Sami też jedliśmy wtedy mięsa do woli, a nawet na zapas, bo prędko taka okazja się nie miała powtórzyć.
Wiadomo jednak, że świniobicie oznacza zawsze mnóstwo roboty. Musieliśmy zawczasu przynieść torfu do palenia w piecu i dużo wody, nastawić wielkie gary na wrzątek, zemleć pieprz i przyprawy, utłuc sól na drobno, wyczyścić skopki i cebrzyki do łapania krwi i na flaki. Chłopcy ostrzyli noże o kamienie. To był głos dostatku, ten posuwisty dźwięk obwieszczał całej okolicy, że dzisiaj będzie u nas mięsa ile chcieć. Na ten odgłos schodzili się sąsiedzi, dziady proszalne kiwały się przy płocie, stare komornice rwały się do moździerzy, żeby przyprawy ubijać.
Tym razem na dźwięk ostrzenia noży przy naszym płocie pojawiła się Dziwna Iśka, sunąca drogą złowrogo jak śmierć w jasełkach. Zaraz schowałam się z powrotem w stodole, jeść jej może i potem dam, ale teraz wcale jej w obejściu nie potrzebowałam, obcej i nie naszej.
Dziwna Iśka
Taki już nasz los, czarownic, że na nasz widok ludzie znikają z podwórek, drzwi trzaskają, strach kłębi się w powietrzu. Ludzie otwierali przede mną drzwi tylko wtedy, kiedy ktoś zachorzał, mało kogo przecież było stać na kształconego w mieście doktora. Nie wiem, jak radził sobie ze Śmiercią ten drogi lekarz, ja radziłam sobie tak: wszedłszy do chałupy, od progu patrzyłam, gdzie Śmierć się czai, widziałam ją dobrze, wyglądała jak czarna dziura, jak skulona ciemność i chłód. Jeśli snuła się blisko chorego, od razu wychodziłam z izby i mówiłam, że trzeba się modlić, bo ja już nic tutaj nie pomogę. Modlitwa co prawda też na Śmierć nie pomagała, ale przynajmniej ludzie nie czuli się wtedy bezradni, w podarku dostawali ode mnie trochę nadziei.
Jeśli zaś zobaczyłam Śmierć gdzieś dalej od chorego, zostawałam i próbowałam się z nią dogadać: odstąpi czy nie? I kiedy już rozumiałam, że odstąpi, przywracałam siły choremu ziołami, maściami albo i mchem zdrapanym z trzech krzyży przydrożnych i ugniecionym z wodą święconą, taki mech działał najlepiej, bo ludzie najmocniej w niego wierzyli. Przez chwilę wtedy byłam najmilej widzianym w chałupie gościem, prosili siadać za stołem, karmili, poili, obdarowywali, także pieniędzmi. Z tego żyłam, na szczęście wiele nie było mi potrzeba. Nigdy i nikogo nie błagałam o jedzenie, czekałam zawsze, aż sami poczęstują, tak wolałam. Teraz też, z nadziei na poczęstunek po świniobiciu, starałam się za daleko nie odchodzić, choć, co dziwne, nie czułam tutaj żadnej nadciągającej sytości, tylko czerń Śmierci.
Pewnie po świniaka przyszła, pocieszałam się.