Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 3. Mijający się w mroku. Łabędzi śpiew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 3. Mijający się w mroku. Łabędzi śpiew - ebook

"Nowoczesna komedia" to kolejna trylogia powieściowa poświęcona rodzinie Forsyte'ów. W jej skład wchodzą "Biała małpa" (1924), "Milczące zaloty. Srebrna łyżka" (1926) i "Miłający się w mroku. Łabędzi śpiew" (1928). Następuje w niej metamorfoza głównego bohatera, Soamesa, który z egoisty i dorobkiewicza przeistacza się w dostojnego, uduchowionego dżentelmena. Pokolenie, które Galsworthy wcześniej krytykował za zdradę wartości ogólnoludzkich, staje się teraz według niego ich nosicielem; krytyce poddana zostaje natomiast najmłodsza generacja, przesiąknięta hedonizmem i nihilizmem.

Kategoria: Antologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-253-2
Rozmiar pliku: 770 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Interludium

Mi­ja­ją­cy się w mro­ku

tłu­ma­czył

Ta­de­usz Ja­ku­bo­wicz

I

Jesien­ne słoń­ce oświe­ca­ło mia­sto Wa­szyng­ton, le­żą­ce w okrę­gu Ko­lum­bia, i wszyst­ko, co na cmen­ta­rzu Rock Crek nie było zie­le­nią lub ka­mie­niem – ja­śnia­ło bla­skiem. Przed po­są­giem św. Gau­den­cji, opar­ty o mar­mu­ro­wą ba­rie­rę, sie­dział na swym płasz­czu So­ames For­sy­te roz­ko­szu­jąc się sa­mot­no­ścią i wi­do­kiem pro­mie­ni słoń­ca, prze­dzie­ra­ją­cych się przez cy­pry­sy.

Był tu już po­przed­nie­go po­po­łu­dnia w to­wa­rzy­stwie cór­ki i zię­cia i upodo­bał so­bie to miej­sce. Nie­za­leż­nie od tego, że po­cią­gał go urok cmen­ta­rza, po­sąg ten obu­dził w nim za­in­te­re­so­wa­nie znaw­cy. Choć nie był to obiekt sprze­daż­ny, sta­no­wił nie­wąt­pli­wie dzie­ło sztu­ki i wy­wo­ły­wał bar­dzo sil­ne wra­że­nie. So­ames nie przy­po­mi­nał so­bie rzeź­by, któ­ra by mu była tak bli­ska. Duża po­stać sie­dzą­cej ko­bie­ty z po­zie­le­nia­łe­go już brą­zu, otu­lo­na w fał­dy sze­ro­kie­go płasz­cza, mia­ła moc od­sła­nia­nia mu głę­bi jego wła­sne­go ser­ca. Wczo­raj w obec­no­ści Fleur, Mi­cha­ła oraz in­nych przy­glą­da­ją­cych się ra­zem z nim osób za­uwa­żył nie tyle na­strój po­są­gu, ile jego do­sko­na­łość tech­nicz­ną, te­raz jed­nak, w sa­mot­no­ści, mógł so­bie po­zwo­lić na zby­tek po­grą­że­nia się w czy­sto oso­bi­stych wra­że­niach. Nie­któ­rzy na­zy­wa­li tę sta­tuę „Nir­wa­ną”, inni – „Po­mni­kiem Ada­ma”. On sam nie umiał­by po­wie­dzieć, co wła­ści­wie po­sąg przed­sta­wia, ale w każ­dym ra­zie była to naj­lep­sza rzecz, jaką wi­dział w Ame­ry­ce; obej­rze­nie jej spra­wi­ło mu praw­dzi­wą przy­jem­ność, więk­szą niż wi­dok mas wod­nych Nia­ga­ry czy no­wo­jor­skich dra­pa­czy chmur. So­ames trzy­krot­nie już zmie­niał po­zy­cję na mar­mu­ro­wym pół­ko­lu i za każ­dym ra­zem do­zna­wał it­tych wra­żeń. Z obec­ne­go miej­sca wy­da­wa­ło mu się, że ko­bie­ta ból swój po­zo­sta­wi­ła już za sobą. Sie­dzia­ła za­sty­gła w szcze­gól­nej, głęb­szej tiż śmierć sama, re­zy­gna­cji. Była w tym ja­kaś wie­dza o śmier­ci. Przy­po­mniał so­bie wła­sne­go ojca, Ja­me­sa, w kwa­drans po śmier­ci – wy­glą­dał, jak­by… jak­by mu wresz­cie wszyst­ko po­wie­dzia­no!

Czer­wo­ny liść dębu spadł na kla­pę ma­ry­nar­ki So­ame­sa, dru­gi na ko­la­na. Nie strzą­snął ich. Do­brze tak sie­dzieć bez ru­chu przed tym po­są­giem. Trze­ba by tak sa­dzać całą Ame­ry­kę raz na ty­dzień.

Wstał, zbli­żył się do po­są­gu i do­tknął de­li­kat­nie fał­dy z zie­lo­ne­go brą­zu, jak gdy­by wąt­piąc o moż­li­wo­ści trwa­nia tego, co jest ni­co­ścią.

– Mam sio­strę, któ­ra miesz­ka w Dal­las; jako mło­da dziew­czy­na wy­szła za mąż za ko­le­ja­rza. Cóż! Tek­sas to wspa­nia­ły stan. Wiem, że moja sio­stra śmie­je się na samą myśl, że kli­mat Tek­sa­su mógł­by być dla ko­goś szko­dli­wy.

So­ames cof­nął rękę mu­ska­ją­cą brąz i wró­cił na swo­je miej­sce. Dwie wy­so­kie i chu­de star­sze ko­bie­ty wcho­dzi­ły do sank­tu­arium, w któ­rym sie­dział. Do­szły do środ­ka i sta­nę­ły w mil­cze­niu. Jed­na z nich po­wie­dzia­ła: „Nie­złe!”, po czym obie wy­szły dru­gą stro­ną. Lek­ki po­wiew wia­tru po­ru­szył kil­ka uschłych li­ści le­żą­cych u stóp po­są­gu. So­ames prze­su­nął się na lewo. Stąd znów po­sąg przy­po­mi­nał peł­ną god­no­ści po­stać ko­bie­cą! Wpa­trzo­ny, sie­dział nadal bez ru­chu w po­zie my­śli­cie­la, z bro­dą opar­tą na dło­ni.

Choć cały jego wy­gląd i sil­na opa­le­ni­zna wy­raź­nie świad­czy­ły o do­sko­na­łym sta­nie zdro­wia, So­ames przy­wykł jed­nak uwa­żać się za zmę­czo­ne­go dłu­gą po­dró­żą, któ­ra, ob­jąw­szy sze­ro­kim ko­łem świat, do­biec mia­ła kre­su po­ju­trze, w chwi­li kie­dy wsią­dą na po­kład „Adel­phi­ca” Ta trzy­dnio­wa wy­ciecz­ka do Wa­szyng­to­nu sta­no­wi­ła ostat­ni już etap i zno­sił go bar­dzo do­brze. Mia­sto oka­za­ło się przy­jem­ne, mia­ło spo­ro pięk­nych gma­chów i wie­le drzew o bo­ga­tej ga­mie ko­lo­rów; ruch nie był tak ner­wo­wy jak w No­wym Jor­ku i dużo do­mów nada­wa­ło się, jak uwa­żał, do za­miesz­ka­nia. Oczy­wi­ście wszę­dzie peł­no Ame­ry­ka­nów, ale to było nie­unik­nio­ne. Czuł się tak­że szczę­śli­wy z po­wo­du Fleur. Za­po­mnia­ła zu­peł­nie o tej nie­przy­jem­nej hi­sto­rii z pan­ną Fer­rar, była, jak się zda­je, w do­sko­na­łych sto­sun­kach z Mi­cha­łem i my­śla­ła znów o domu i o dziec­ku. So­ames do­zna­wał istot­nie ja­kie­goś uczu­cia peł­ni i spo­ko­ju, uczu­cia, że cno­ta sta­ła się sama so­bie na­gro­dą, a przede wszyst­kim my­ślał o tym, że wkrót­ce już bę­dzie od­dy­chał wo­nią an­giel­skiej tra­wy i znów uj­rzy rze­kę pły­ną­cą obok łąki, na któ­rej pasą się jego kro­wy. Na­wet Anet­ka ucie­szy się za­pew­ne z jego po­wro­tu – w No­wym Jor­ku ku­pił dla niej na­praw­dę ład­ną bran­so­let­kę ze szma­rag­dów. W tym po­wszech­nym za­do­wo­le­niu po­sąg „Nir­wa­ny” sta­no­wił koń­co­wy akord.

– To tu­taj, Anno.

An­giel­ski ak­cent i dwo­je mło­dych lu­dzi na dru­gim koń­cu – za­pew­ne przy­szli tu, żeby so­bie po­ga­wę­dzić! Za­mie­rzał już wstać, kie­dy usły­szał głos mło­dej ko­bie­ty; mó­wi­ła ak­cen­tem ame­ry­kań­skim, to praw­da, ale mięk­ko i to­nem dziw­nie in­tym­nym.

– To strasz­nie wiel­kie, John. W ob­li­czu tego czu­ję się ni­czym.

Z to­wa­rzy­szą­ce­go sło­wom ru­chu ręki So­ames zro­zu­miał, że do­ty­czy­ły uczuć, któ­re po­sąg i w nim bu­dził.

– Wie­czy­sty spo­kój. To mnie na­peł­nia smut­kiem, John.

W chwi­li kie­dy ra­mię mło­de­go czło­wie­ka wsu­nę­ło się pod jej ra­mię, uka­za­ła się jego twarz. Z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią So­ames za­sło­nił się znów dło­nią. „John?” Chcia­ła z pew­no­ścią po­wie­dzieć „Jon”. Mło­dy Jon For­sy­te – nie ule­ga żad­nej wąt­pli­wo­ści! A ta dziew­czy­na to jego żona, sio­stra – jak sły­szał – owe­go mło­de­go Ame­ry­ka­ni­na Fran­ci­sa Wil­mo­ta! Cóż za pech! Pa­mię­tał do­sko­na­le twarz mło­dzień­ca, choć wi­dział go tyl­ko w ga­le­rii ob­ra­zów na Cork Stre­et i po­tem w ciast­kar­ni, no i raz jesz­cze owe­go po­sęp­ne­go po­po­łu­dnia, kie­dy udał się do Ro­bin Hill pro­sić swą pierw­szą roz­wie­dzio­ną żonę, aby po­zwo­li­ła swe­mu sy­no­wi oże­nić się z jego cór­ką! Nig­dy ni­czy­ja od­mo­wa nie spra­wi­ła mu więk­szej przy­jem­no­ści! Nig­dy lo­gi­ka rze­czy nie zna­la­zła lep­sze­go po­twier­dze­nia. A jed­nak przy­krość po­wia­do­mie­nia Fleur o tej od­mo­wie po­zo­sta­ła w jego pa­mię­ci, po­dob­na wiecz­nie tlą­ce­mu za­rze­wiu, czer­wo­ne­mu i pa­lą­ce­mu, mimo że przy­sy­pa­ły je po­pio­ły. So­ames, osło­nię­ty sze­ro­ko­skrzy­dłym ka­pe­lu­szem i dło­nią, upew­nił się w swo­ich przy­pusz­cze­niach.

Mło­dzie­niec stał z gołą gło­wą, jak gdy­by pe­łen czci wo­bec po­są­gu. Wy­glą­dał na For­sy­te’a mimo zbyt­niej ob­fi­to­ści wło­sów. Po­dob­no po­eta! Twarz miał nie­brzyd­ką – kry­ło się w niej to, co na­zy­wa­ją uro­kiem.

Oczy głę­bo­ko osa­dzo­ne, po­dob­nie jak u dziad­ka, sta­re­go Jo­lyona, i tej sa­mej bar­wy – ciem­no­sza­re. Ja­sne wło­sy bez wąt­pie­nia odzie­dzi­czył po mat­ce. Ale pod­bró­dek miał for­sy­tow­ski. So­ames spoj­rzał te­raz na mło­dą ko­bie­tę. Słusz­ny wzrost, śnia­da­wa bla­dość cery, wło­sy kasz­ta­no­wa­te, oczy ciem­ne. Szy­ja ład­nie osa­dzo­na, cała po­stać peł­na wdzię­ku. Trzy­ma się bar­dzo pro­sto. Tak, po­wab­na syl­wet­ka! Ale jak ten smar­kacz mógł się nią za­in­te­re­so­wać po Fleur? Jak na Ame­ry­kan­kę mia­ła co praw­da wie­le na­tu­ral­no­ści, przy­po­mi­na­ła jak­by nim­fę i było w niej coś bar­dzo in­tym­ne­go i ta­jem­ni­cze­go.

Nic w Ame­ry­ce nie ude­rzy­ło So­ame­sa tak moc­no, jak brak in­tym­no­ści. Je­śli ktoś jej pra­gnął, mu­siał wy­łą­czyć te­le­fon i wejść do wan­ny, w prze­ciw­nym ra­zie dzwo­nek te­le­fo­nu roz­le­gał się wła­śnie wte­dy, kie­dy szło się spać, i za­py­ty­wa­no, czy to miesz­ka­nie pań­stwa New­ber­gów. Domy sta­ły tuż obok sie­bie, nie od­gro­dzo­ne na­wet od ulic. W ho­te­lach wszyst­kie po­ko­je łą­czy­ły się ze sobą, a w hal­lu na­tkniesz się z pew­no­ścią na całe mnó­stwo dłu­gich ław. Rów­nież i obiad odar­to z wszel­kiej in­tym­no­ści. Na­wet je­śli się ja­dło na mie­ście, menu było za­wsze ta­kie samo: sa­łat­ka z ho­ma­rów, ryby, in­dyk, szpa­ra­gi, sa­ła­ta i lody. Do­sko­na­łe po­tra­wy, ani sło­wa, i bar­dzo po­żyw­ne, ale po­zba­wio­ne bo­daj krzty in­tym­no­ści.

Tam­ci dwo­je roz­ma­wia­li z sobą. Przy­po­mniał so­bie tak­że głos tego mło­dzień­ca.

– To naj­więk­sze dzie­ło rąk ludz­kich w Ame­ry­ce, Anno. W kra­ju nie mamy nic rów­nie do­bre­go. To bu­dzi we mnie nowe pra­gnie­nia, mu­si­my po­je­chać do Egip­tu.

– Two­jej mat­ce bar­dzo się ten pro­jekt po­do­ba, Jo­nie. I mnie też.

– Chodź, przyj­rzyj się temu z dru­giej stro­ny.

So­ames wstał gwał­tow­nie, choć go nie po­zna­no, i za­nie­po­ko­jo­ny wy­szedł ze swo­jej ni­szy. Dzi­wacz­ne, a może na­wet nie­bez­piecz­ne spo­tka­nie! Po­dró­żo­wał całe sześć mie­się­cy, żeby przy­wró­cić Fleur po­go­dę du­cha, i te­raz, kie­dy się już uspo­ko­iła, nie chciał­by za nic w świe­cie uj­rzeć, jak tra­ci znów rów­no­wa­gę na wi­dok chłop­ca, któ­ry był jej pierw­szą mi­ło­ścią. Zbyt do­brze pa­mię­tał, jak jego sa­me­go wy­pro­wa­dzał za­wsze z rów­no­wa­gi wi­dok Ire­ny. Tak… A prze­cież Ire­na jest tu tak­że nie­mal na pew­no. Cóż, Wa­szyng­ton to duże mia­sto. Nie ma zbyt wiel­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa! Po po­łu­dniu za­mie­rza­ją udać się do Mo­unt Ver­non, a na­za­jutrz rano, bar­dzo wcze­śnie, wy­je­chać. Przy bra­mie cmen­tar­nej ocze­ki­wa­ła na So­ame­sa tak­sów­ka. Je­den z po­zo­sta­łych sa­mo­cho­dów musi na­le­żeć do tych dwoj­ga. Z uko­sa rzu­cił okiem na sze­reg aut. Czyż­by obu­dził się w nim ja­kiś lęk, ja­kaś na­dzie­ja, że w jed­nym z nich uj­rzy tę ko­bie­tę, któ­rą nie­gdyś, przed wie­ka­mi, wi­dział ocze­ku­ją­cą dzień po dniu i noc po nocy na to, cze­go on nie mógł jej pono dać. Nie! Tyl­ko szo­fe­rzy wy­krzy­ku­ją­cy po swo­je­mu: „Yeahs” lub „Yeps”. Ame­ry­ka­nie nie po­tra­fią wi­dać po­wie­dzieć po pro­stu „Yes”. Wsia­da­jąc do tak­sów­ki So­ames po­wie­dział:

– Ho­tel Pó­to­mac.

– Ho­tel Po­tó­mac?

– Je­śli pan woli.

Szo­fer po­ka­zał zęby w uśmie­chu i za­mknął drzwicz­ki. Dom we­te­ra­nów! Po­wia­da­ją, że dużo we­te­ra­nów już po­mar­ło. Nie­ma­ło ich jed­nak wró­ci­ło z ostat­niej woj­ny. Przy tym cóż wła­ści­wie zna­czy dla Ame­ry­ka­nów prze­strzeń i pie­nią­dze? Mają ich tyle, że nie wie­dzą, co z tym po­cząć. Zresz­tą, cóż go to ob­cho­dzi, zwłasz­cza te­raz, kie­dy od­jeż­dża. Nic go to nie ob­cho­dzi. Istot­nie za­pro­sił spo­ro Ame­ry­ka­nów, by przy­je­chaw­szy do An­glii od­wie­dzi­li go i obej­rze­li jego ob­ra­zy. Byli to lu­dzie bar­dzo uprzej­mi, nie­zmier­nie go­ścin­ni. So­ames wi­dział tu mnó­stwo pięk­nych ob­ra­zów, w tym tro­chę chiń­skich, i mnó­stwo wy­so­kich gma­chów, a cała at­mos­fe­ra była bar­dzo pod­nie­ca­ją­ca. On sam nie chciał­by spę­dzić ca­łe­go ży­cia w Ame­ry­ce, ale wszyst­ko tu od­zna­cza­ło się wiel­ką ży­wot­no­ścią i – na krót­ko – mo­gło dzia­łać po­bu­dza­ją­co. „Nie mogę wy­obra­zić so­bie j e j miesz­ka­ją­cej tu­taj na sta­łe! – po­my­ślał na­gle. – Nie zna­łem ni­ko­go, kto by bar­dziej od niej po­trze­bo­wał in­tym­no­ści.” Sa­mo­cho­dy pły­nę­ły obok nie­go ca­łym stru­mie­niem albo sta­ły za­par­ko­wa­ne w dłu­gich sze­re­gach. Ame­ry­ka – to sa­mo­cho­dy i dzien­ni­ki! I za­nie­po­ko­iła go na­gła myśl: tu­taj wszyst­ko za­miesz­cza się w dzien­ni­kach; a je­śli i jego na­zwi­sko zna­la­zło się na li­ście przy­jezd­nych?

Przy­byw­szy do ho­te­lu So­ames udał się przede wszyst­kim do kio­sku w hal­lu, gdzie moż­na było na­być ga­ze­ty, pa­stę do zę­bów i nie­bez­piecz­ne dla uzę­bie­nia sło­dy­cze – a nie zdzi­wił­by się, gdy­by i zęby sztucz­ne. Li­sta przy­jezd­nych? Oto jest. „Ho­tel Po­to­mac”: Pań­stwo Cy­ru­so­wie K. Mc Gunn, Pan­ny Er­rick, Pan H. Yel­lam Root, Pan Sem­mes For­syth; Pań­stwo Munt.” Wy­dru­ko­wa­no czar­no na bia­łym, tak, ale na szczę­ście po­prze­krę­ca­no na­zwi­ska! For­syth! Munt! Nig­dy nie po­tra­fią wy­dru­ko­wać ni­cze­go, jak na­le­ży! „Sem­mes!” Moż­na się spo­dzie­wać, że nikt nie do­my­śli się, o kogo to cho­dzi. I prze­szedł­szy do biu­ra re­cep­cji za­czął prze­glą­dać książ­kę ho­te­lo­wą. Tak! Na­pi­sał na­zwi­ska zu­peł­nie wy­raź­nie. Po czym od­wró­ciw­szy kar­tę, prze­czy­tał: „Pań­stwo Jo­lyono­wie For­sy­te­owie.” Tu! w tym ho­te­lu – oni! Przy­je­cha­li na dzień przed nimi. A u góry stro­ny, pod tro­chę wcze­śniej­szą datą: „Pani Ire­na For­sy­te.” Umysł So­ame­sa za­czął pra­co­wać z nie­praw­do­po­dob­ną szyb­ko­ścią. Musi na­tych­miast ja­koś temu za­ra­dzić. Gdzie jest Fleur i Mi­chał? Wczo­raj oglą­da­li z nim ra­zem Ga­le­rię Fre­er – pięk­na do­praw­dy ko­lek­cja, nie wi­dział nig­dy nic ład­niej­sze­go – i po­mnik Lin­col­na, i tę wiel­ką wie­żę, na któ­rą on nie chciał wejść. Dziś rano po­wie­dzie­li, że obej­rzą Ga­le­rię Cor­co­ran, gdzie od­by­wa się wy­sta­wa ma­la­rzy stu­le­cia. Wie­dział, co to zna­czy. W swo­im cza­sie wi­dział an­giel­skie wy­sta­wy tego ro­dza­ju. Wszy­scy mod­ni w swo­im cza­sie ma­la­rze, a w re­zul­ta­cie – wi­dok wprost nie­wy­po­wie­dzia­nie ża­ło­sny. Zwró­cił się do urzęd­ni­ka ho­te­lo­we­go py­ta­jąc:

– Czy jest tu re­stau­ra­cja, gdzie by moż­na zjeść do­bry lunch?

– Oczy­wi­ście. U Fil­le­ra mają do­sko­na­łą kuch­nię.

– Do­brze. Gdy­by wró­ci­ła do ho­te­lu moja cór­ka i zięć, pro­szę im ła­ska­wie po­wie­dzieć, żeby się spo­tka­li ze mną o pierw­szej u Fil­le­ra.

Na­stęp­nie wró­ciw­szy do kio­sku ku­pił bi­le­ty do ope­ry, chcąc, by ten wie­czór spę­dzi­li poza do­mem; w dzie­sięć mi­nut póź­niej szedł w kie­run­ku Ga­le­rii Cor­co­ran. Od Fil­le­ra po­ja­dą wprost do Mo­unt Ver­non, przed te­atrem zje­dzą obiad w ja­kimś in­nym ho­te­lu, na­za­jutrz zaś – wy­ja­dą pierw­szym po­cią­giem. W ten spo­sób unik­nie się ry­zy­ka. Gdy­by tyl­ko uda­ło mu się zła­pać ich w ga­le­rii!

Do­tarł­szy na miej­sce ku­pił ma­chi­nal­nie ka­ta­log i po­szedł na górę. Sale wy­sta­wo­we wy­cho­dzi­ły wszyst­kie na ko­ry­tarz i So­ames roz­po­czął po­szu­ki­wa­nia od ostat­niej. A otóż i oni, sto­ją przed ob­ra­zem przed­sta­wia­ją­cym za­chód słoń­ca. Bę­dąc już ich pew­ny, lecz nie­zbyt pe­wien sa­me­go sie­bie – Fleur jest taka by­stra – rzu­cił okiem na ob­ra­zy. No­wo­cze­sne płót­na, na­śla­dow­nic­two tych fran­cu­skich dzi­wactw, któ­re sześć mie­się­cy temu po­ka­zy­wał mu w Lon­dy­nie Du­me­trius. Przy tym, jego zda­niem, hur­to­wy to­war, moż­na by są­dzić, że wszyst­ko to wy­szło spod jed­ne­go pędz­la. Za­uwa­żył, że Fleur ze śmie­chem do­tknę­ła ra­mie­nia Mi­cha­ła. Jak ład­nie wy­glą­da! Po sto­kroć szko­da, gdy­by cały ten kram wy­trą­cił ją po­now­nie z rów­no­wa­gi. So­ames pod­szedł do nich od tyłu. Co? To za­cho­dzą­ce słoń­ce ma być twa­rzą męż­czy­zny? No, w dzi­siej­szych cza­sach nig­dy nic nie wia­do­mo!

– Wpa­dło mi na myśl – po­wie­dział – żeby tu wstą­pić. Zje­my lunch u Fil­le­ra, po­wie­dzia­no mi, że kar­mią tam le­piej niż w ho­te­lu, a stam­tąd mo­że­my je­chać wprost do Mo­unt Ver­non. Wzią­łem też na wie­czór bi­le­ty do ope­ry.

I świa­do­my ba­daw­cze­go wzro­ku Fleur spoj­rzał na ob­raz. Nie czuł się zbyt pew­nie.

– Czy daw­niej­sze ob­ra­zy są lep­sze? – za­py­tał.

– Wie pan. Fleur za­sta­na­wia­ła się wła­śnie, jak moż­na w obec­nych cza­sach zaj­mo­wać się jesz­cze ma­lar­stwem?

– Jak to ro­zu­mie­cie?

– Gdy­by pan zo­ba­czył całą wy­sta­wę, po­wie­dział­by pan to samo. Sto lat tego do­bre­go!

– Naj­lep­sze ob­ra­zy nie do­sta­ją się nig­dy na ta­kie wy­sta­wy – od­parł So­ames. – Bie­rze się na nie to, co się da. Ame­ry­ka­nie mie­li kil­ku do­brych ma­la­rzy: Ry­der, In­nes, Whi­stler, Sar­gent.

– Oczy­wi­ście – zgo­dzi­ła się Fleur. – Ale czy ty chcesz rze­czy­wi­ście, ta­tuś­ku, obej­rzeć to wszyst­ko? Je­stem strasz­nie głod­na.

– Nie – od­parł So­ames. – Po tym po­są­gu św. Gau­den­cji nie mam na to wca­le ocho­ty. Chodź­my na lunch.

II

Mount Ver­non! Cu­dow­ne po­ło­że­nie! Wspa­nia­łe bar­wy drzew, po­kry­te tra­wą stro­me zbo­cze, ni­żej sze­ro­ki błę­kit­ny Po­to­mac – jak przy­zna­wał na­wet So­ames, znacz­nie bar­dziej im­po­nu­ją­cy niż Ta­mi­za. A na gó­rze ni­ski bia­ły dom, do­stoj­ny i za­cisz­ny, je­śli oczy­wi­ście nie li­czyć tu­ry­stów, nie­mal wy­łącz­nie An­gli­ków, obu­dził w nim uczu­cia, ja­kich nie do­zna­wał od chwi­li wy­jaz­du z kra­ju. Mógł so­bie ła­two wy­obra­zić, że ten po­czci­wiec Je­rzy Wa­shing­ton był tak przy­wią­za­ny do swej re­zy­den­cji. Moż­na ją było bar­dzo po­lu­bić. Przy­po­mi­na­ła nie­co sta­ry dom lor­da Joh­na Rus­sel­la na wzgó­rzu Rich­mond, nie bio­rąc na­tu­ral­nie pod uwa­gę róż­ni­cy, któ­rą sta­no­wi­ła inna sze­ro­kość rze­ki, i to wra­że­nie, ja­kie­go za­wsze chy­ba do­zna­je się w Ame­ry­ce i Ka­na­dzie: że lu­dzie usi­łu­ją bez­sku­tecz­nie wy­peł­nić czymś ów kra­jo­braz – aż strach, ile tu miej­sca, a naj­wi­docz­niej za mało cza­su. Fleur nie po­sia­da­ła się z za­chwy­tu, Mi­chał stwier­dził, że to „ba­jecz­ne”. Go­rą­ce bla­ski słoń­ca pa­dły na po­li­czek So­ame­sa, kie­dy sto­jąc na du­żym gan­ku ro­zej­rzał się do­ko­ła po raz ostat­ni, nim wszedł do wnę­trza domu. Po­wi­nien to so­bie za­pa­mię­tać – nie całą Ame­ry­kę wczo­raj do­pie­ro zbu­do­wa­no! Prze­szedł do hal­lu, a stam­tąd da­lej, wę­dru­jąc po dol­nych po­ko­jach. Do­praw­dy! Urzą­dzo­no to z nad­zwy­czaj­nym sma­kiem! Same tyl­ko do­bre, ory­gi­nal­ne an­ty­ki sprzed pół­to­ra wie­ku, przy­po­mi­na­ją­ce So­ame­so­wi chwi­le spę­dzo­ne w an­ty­kwar­niach Taun­ton i Tun­brid­ge Wells. Oczy­wi­ście za dużo „Je­rze­go Wa­shing­to­na”. Ku­bek Je­rze­go Wa­shing­to­na, jego mied­ni­ca do mo­cze­nia nóg, list do ko­goś tam i ko­ron­ka z jego koł­nie­rzy­ka, i szpa­da, i pi­sto­let, i wszyst­ko, co do nie­go kie­dyś na­le­ża­ło! Co praw­da to nie­unik­nio­ne! Za­po­mniaw­szy o tłu­mie zwie­dza­ją­cych, za­po­mniaw­szy na­wet o cór­ce, So­ames po­su­wał się od­dzie­lo­ny od resz­ty świa­ta mil­cze­niem – tym na­wy­kiem zbie­ra­cza oce­nia­ją­ce­go wszyst­ko bez­gło­śnie. Nie zno­sił wprost, aby ja­kieś bez­kry­tycz­ne bzdu­ry mą­ci­ły jego sądy. Do­tarł do sy­pial­ni na pię­trze, gdzie Je­rzy Wa­shing­ton umarł, i za­glą­dał tam przez kra­tę, gdy na­gle usły­szał dźwię­ki, któ­re nie­mal zmro­zi­ły krew w jego ży­łach. Były to te same gło­sy, któ­re sły­szał rano przed po­są­giem św. Gau­den­cji, a do nich do­łą­czył się głos Mi­cha­ła! Czy Fleur tak­że tam jest? Obej­rzał się i po­czuł ulgę. Nie! Ci tro­je sta­li na szczy­cie głów­nych scho­dów, wy­mie­nia­jąc uwa­gi, jak to czy­nią lu­dzie so­bie obcy, przy­pad­ko­wo in­te­re­su­ją­cy się jed­ną rze­czą. Do­bie­gły go sło­wa Mi­cha­ła:

– Wca­le do­bry gust mie­li w tam­tych cza­sach.

A Jon For­sy­te od­parł:

– Wszyst­ko to ręcz­na ro­bo­ta, jak pan wi­dzi.

So­ames rzu­cił się ku tyl­nym scho­dom, po­trą­cił ja­kąś za­żyw­ną damę, cof­nął się coś mam­ro­cząc i zszedł śpiesz­nie na dół. Je­że­li Fleur nie to­wa­rzy­szy Mi­cha­ło­wi, to zna­czy, że wzię­ła w ob­ro­ty ku­sto­sza. Opa­no­wa­ła go jed­na myśl: „Wy­pro­wa­dzić ją, póki ci tro­je znaj­du­ją się jesz­cze na gó­rze” Dwaj mło­dzi An­gli­cy nie przed­sta­wi­li się so­bie za­pew­ne ani nie po­zna­li bli­żej, je­śli jed­nak do tego do­szło, musi jak naj­prę­dzej za­brać Mi­cha­ła. Ale w jaki spo­sób wy­cią­gnąć stąd Fleur? Tak, otóż i ona, roz­ma­wia wła­śnie z ku­sto­szem, sto­jąc przed fle­tem Je­rze­go Wa­shing­to­na, le­żą­cym na jego kla­wi­kor­dzie w po­ko­ju mu­zycz­nym. So­ames czuł praw­dzi­wą udrę­kę. Obu­rza­ła go sama myśl o cho­ro­bie, a bar­dziej jesz­cze – o uda­wa­niu cho­ro­by. Ale cóż mu po­zo­sta­je in­ne­go? Nie może prze­cież po­dejść do niej i po­wie­dzieć: „Mam już tego do­syć. Chodź­my do sa­mo­cho­du!” Prze­łknąw­szy gwał­tow­nie śli­nę, pod­niósł dłoń do czo­ła i zbli­żył się do kla­wi­kor­du.

– Fleur – po­wie­dział i nie da­jąc jej cza­su na zo­rien­to­wa­nie się cią­gnął da­lej: – Nie czu­ję się zbyt do­brze. Mu­szę wró­cić do sa­mo­cho­du.

Sło­wa te wy­cho­dzą­ce z ust czło­wie­ka, któ­re­mu tak obce były wszel­kie efek­ty dra­ma­tycz­ne, mo­gły bez wąt­pie­nia prze­ra­zić.

– Oj­czul­ku, co się sta­ło?

– Nie wiem – od­parł So­ames. – Za­wrót gło­wy. Po­daj mi rękę.

Do­praw­dy, okrop­na cała ta hi­sto­ria! Kie­dy szli do auta cze­ka­ją­ce­go na nich przy wej­ściu, nie­po­kój Fleur wpra­wiał So­ame­sa w ta­kie za­kło­po­ta­nie, że nie­mal za­nie­chał ko­me­dii. Zdo­łał jed­nak wy­szep­tać:

– Przy­pusz­czam, że za­nad­to się zmę­czy­łem. A może to z po­wo­du tu­tej­szej kuch­ni. Chcę po pro­stu po­sie­dzieć spo­koj­nie w sa­mo­cho­dzie.

Ku jego nie­zmier­nej uldze Fleur usia­dła obok nie­go, wy­ję­ła fla­kon z so­la­mi trzeź­wią­cy­mi i po­sła­ła szo­fe­ra po Mi­cha­ła. So­ames był wzru­szo­ny, choć wą­cha­nie soli, któ­re oka­za­ły się bar­dzo sil­ne, nie spra­wia­ło mu naj­mniej­szej przy­jem­no­ści.

– Wie­le ha­ła­su o nic – mruk­nął.

– Le­piej, ta­tuś­ku dro­gi, po­jedź­my za­raz do domu, że­byś mógł tro­chę po­le­żeć.

Po kil­ku mi­nu­tach nad­szedł śpiesz­nie Mi­chał. I on rów­nież oka­zy­wał, jak się wy­da­wa­ło So­ame­so­wi, szcze­ry nie­po­kój. Auto ru­szy­ło. So­ames sie­dział opar­ty na po­dusz­kach, trzy­ma­jąc Fleur za rękę; usta i oczy miał za­mknię­te i nig­dy może w ży­ciu nie czuł się tak do­brze jak w tej chwi­li. Nim do­je­cha­li do Alek­san­drii, otwo­rzył usta, aby po­wie­dzieć, iż po­psuł im całą wy­ciecz­kę. Mu­szą wró­cić do domu przez Ar­ling­ton, on po­cze­ka, w sa­mo­cho­dzie, gdy oni będą zwie­dza­li. Fleur była za tym, by je­chać wprost do domu, So­ames jed­nak uparł się. Gdy przy­by­li do tego rów­nież bia­łe­go domu, rów­nie przy­jem­nie po­ło­żo­ne­go na zbo­czu nad rze­ką, So­ames ocze­ku­ją­cy na nich w sa­mo­cho­dzie omal nie ze­mdlał. A je­że­li Jon For­sy­te wpadł na ten sam po­mysł i za chwi­lę tu nad­je­dzie? Do­znał głę­bo­kiej ulgi, kie­dy nie­ba­wem wró­ci­li, mó­wiąc, że owszem, jest tu ład­nie, ale nie ma po­rów­na­nia z Mo­unt Ver­non – ko­lum­ny gan­ku są zbyt cięż­kie. Kie­dy auto prze­jeż­dża­ło po­now­nie przez lśnią­ce świe­żą zie­le­nią lasy, So­ames otwo­rzył oczy na do­bre.

– Czu­ję się już zu­peł­nie do­brze. To mu­sia­ła być chy­ba wą­tro­ba.

– Po­wi­nie­neś na­pić się tro­chę bran­dy, ta­tuś­ku. Mo­gli­by­śmy do­stać na nie re­cep­tę od ja­kie­go le­ka­rza.

– Le­ka­rza? Głup­stwo. Zje­my obiad u sie­bie na gó­rze, a ja po­mó­wię z kel­ne­rem. Na pew­no mają coś ta­kie­go w ho­te­lu.

Zjeść obiad na gó­rze! To szczę­śli­wa myśl.

W sa­lo­ni­ku ich apar­ta­men­tu So­ames po­ło­żył się na so­fie wzru­szo­ny i wdzięcz­ny, Fleur bo­wiem ob­ło­ży­ła go po­dusz­ka­mi i przy­ćmi­ła świa­tło, spo­glą­da­jąc spo­nad czy­ta­nej książ­ki, by spraw­dzić, jak on się czu­je. Nie przy­po­mi­nał so­bie, aby kie­dy­kol­wiek uświa­do­mił so­bie tak wy­raź­nie, że ją na­praw­dę ob­cho­dzi. Po­my­ślał na­wet: „Po­wi­nie­nem tro­chę cho­ro­wać od cza­su do cza­su.” A jed­nak, je­że­li w domu uskar­żał się na ja­kieś do­le­gli­wo­ści, Anet­ka za­raz za­czy­na­ła na­rze­kać, że czu­je się jesz­cze go­rzej.

Tuż obok, w ma­łym sa­lo­ni­ku na wprost scho­dów, grał ktoś na for­te­pia­nie.

– Czy mu­zy­ka nie prze­szka­dza ci, ta­tuś­ku?

W mó­zgu So­ame­sa za­bły­sła myśl: „Ire­na!” Gdy­by tak było istot­nie, a Fleur po­szła­by tam in­ter­we­nio­wać, wów­czas rze­czy­wi­ście wy­bu­chła­by bom­ba!

– Nie, ra­czej spra­wia mi przy­jem­ność – od­parł po­śpiesz­nie.

– Do­sko­na­łe ude­rze­nie.

Ude­rze­nie Ire­ny! So­ames pa­mię­tał, jak June je za­wsze chwa­li­ła. Pa­mię­tał, jak zo­ba­czył raz tego dra­ba Bo­sin­neya wsłu­cha­ne­go w jej grę w ma­łym sa­lo­ni­ku przy Mont­pel­lier Squ­are; miał przy tym ja­kiś dzi­ki wy­raz twa­rzy. Pa­mię­tał, jak Ire­na zwy­kle prze­sta­wa­ła grać, kie­dy on sam wcho­dził – czy to li­cząc się z nim, czy też są­dząc, że dla nie­go grać nie war­to – któż to wie? On tego nig­dy nie wie­dział. On nig­dy nic nie wie­dział!

Tak, to było nie­gdyś – przed wie­ka­mi, w in­nym ży­ciu! Za­mknął oczy i na­tych­miast zo­ba­czył Ire­nę w szma­rag­do­wej suk­ni wie­czo­ro­wej, jak sta­ła cze­ka­jąc na płaszcz w hal­lu na Park Lane; było to pierw­sze przy­ję­cie po ich mio­do­wym mie­sią­cu! Cze­mu ta­kie ob­ra­zy zja­wia­ją się przed za­mknię­ty­mi oczy­ma ni stąd ni zo­wąd, bez ładu ni skła­du? Ire­na szczot­ku­ją­ca wło­sy – oczy­wi­ście te­raz już siwe! On ma sie­dem­dzie­siąt lat, więc ona musi mieć bli­sko sześć­dzie­siąt dwa. Jak ten czas mija! Wło­sy ko­lo­ru feu­il­le mor­te – tak mó­wi­ła o nich za­zwy­czaj sta­ra ciot­ka Jula, dum­na, że zna­la­zła ta­kie okre­śle­nie. I oczy ak­sa­mit­ne, ciem­ne! Ach, lecz pięk­ny jest, kto pięk­nie po­stę­pu­je. A prze­cież – któż to wie! Może gdy­by był umiał wy­ra­żać swe uczu­cia! Gdy­by ro­zu­miał mu­zy­kę! Gdy­by ona nie dzia­ła­ła tak na jego zmy­sły! Może… och! Gdy­by… tak. Gdy­by. Nie war­to tego roz­trzą­sać. I wła­śnie tu mu­sia­ła przy­je­chać! Cóż za pa­skud­na hi­sto­ria! Czy czło­wiek nig­dy nie za­po­mi­na?

Fleur po­szła się spa­ko­wać i ubrać. Przy­nie­sio­no obiad. Mi­chał opo­wia­dał, że w Mo­unt Ver­non spo­tkał prze­mi­łą mło­dą parę.

– On jest An­gli­kiem. Mówi, że Mo­unt Ver­non bu­dzi w nim głę­bo­ką no­stal­gię.

– Jak się na­zy­wa, Mi­cha­le?

– Na­zy­wa? Nie py­ta­łem go. A dla­cze­go?

– Och nic! My­śla­łam, że wiesz.

So­ames znów ode­tchnął. Spo­strzegł, jak Fleur się tym za­in­te­re­so­wa­ła. Przy pierw­szej oka­zji jej uczu­cie dla tego syna Ire­ny roz­pa­li się na nowo. Ma to we krwi!

– Bri­ght Mar­kland – opo­wia­dał Mi­chał – roz­ga­dał się na te­mat przy­szło­ści Ame­ry­ki. Jest on na­stro­jo­ny bar­dzo opty­mi­stycz­nie, po­nie­waż w kra­ju jest wciąż jesz­cze wie­lu far­me­rów i lu­dzi osia­dłych na roli. Ale ga­dał tak­że wie­le o przy­szło­ści An­glii, i rów­nież opty­mi­stycz­nie, a prze­cież mało kto zaj­mu­je się tam rol­nic­twem.

– Kto to jest Bri­ght Mar­kland? – mruk­nął So­ames.

– Wy­daw­ca „Scru­ta­to­ra” Trud­no o lep­szy przy­kład opty­mi­zmu albo też umie­jęt­no­ści pa­trze­nia na rzecz z dwóch cał­ko­wi­cie róż­nych punk­tów wi­dze­nia.

– Spo­dzie­wa­łem się – rzekł So­ames z na­ci­skiem – że wi­dząc te nowe kra­je zro­zu­miesz, że i sta­ry ma pew­ne za­le­ty.

Mi­chał za­śmiał się.

– Nie ma po­trze­by prze­ko­ny­wać mnie o tym. Ale, wi­dzi pan, ja na­le­żę do tak zwa­nej kla­sy uprzy­wi­le­jo­wa­nej i jak są­dzę, pan tak­że.

So­ames spoj­rzał ze zdu­mie­niem. Ten mło­dy czło­wiek sta­wał się sar­ka­stycz­ny!

– No – rzekł – będę szczę­śli­wy, gdy znaj­dę się już w domu. Czy je­ste­ście spa­ko­wa­ni?

Byli już spa­ko­wa­ni, za­te­le­fo­no­wał więc po tak­sów­kę, któ­ra mia­ła ich za­wieźć do ope­ry. Aże­by nie krę­ci­li się nie­po­trzeb­nie w hal­lu, So­ames sam ze­szedł na dół od­pro­wa­dzić ich do sa­mo­cho­du. Wszyst­ko po­szło gład­ko, bez żad­nych za­ha­czeń i z uczu­ciem głę­bo­kiej ulgi So­ames za­jął miej­sce w win­dzie, któ­ra go od­wio­zła do jego po­ko­ju.

III

Stał przy oknie spo­glą­da­jąc na wy­so­kie domy, la­tar­nie, sa­mo­cho­dy su­ną­ce w dole, na ja­sne, usia­ne gwiaz­da­mi nie­bo. Czuł się te­raz na­praw­dę zmę­czo­ny. Jesz­cze je­den taki dzień, a nie bę­dzie mu­siał sy­mu­lo­wać nie­dy­spo­zy­cji. Do­praw­dy o włos od ka­ta­stro­fy – i to kil­ka­krot­nie! Pra­gnął zna­leźć się już w domu, z dala od nie­bez­pie­czeń­stwa. Ja­kie to dziw­ne, że znaj­du­je się pod jed­nym da­chem z tą ko­bie­tą. Nie prze­by­wał z nią pod jed­nym da­chem od owe­go okrop­ne­go dnia li­sto­pa­do­we­go w roku osiem­dzie­sią­tym siód­mym, kie­dy to krą­żył tam i z po­wro­tem po Mont­pel­lier Squ­are w tak strasz­nej męce i wresz­cie wró­cił do drzwi fron­to­wych swe­go domu, by się tam spo­tkać z mło­dym Jo­lyonem. Za­le­d­wie je­den ko­cha­nek umarł, a oto już dru­gi stał w pro­gu! Tej to nocy Ire­na wy­mknę­ła się ukrad­kiem z jego – So­ame­sa – domu i od­tąd nig­dy już nie zna­leź­li się ra­zem pod jed­nym da­chem. Znów ta mu­zy­ka – ła­god­na i nie­po­ko­ją­ca. Czy to ona gra? Chcąc uciec od tych dźwię­ków So­ames po­szedł do swej sy­pial­ni i za­czął pa­ko­wać rze­czy. Nie za­ję­ło mu to wie­le cza­su, miał ze sobą jed­ną tyl­ko wa­liz­kę. Czy po­ło­żyć się? Po­ło­żyć się i le­żeć bez­sen­nie? Ta hi­sto­ria wy­trą­ci­ła go z rów­no­wa­gi. Je­że­li to ona sie­dzi tam przy for­te­pia­nie, tak bli­sko nie­go, to jak te­raz wy­glą­da? Od owej da­le­kiej nocy li­sto­pa­do­wej wi­dział ją sie­dem, nie, osiem razy. Dwu­krot­nie u niej w Chel­sea, po­tem przy fon­tan­nie w La­sku Bu­loń­skim, w Ro­bin Hill, kie­dy po­sta­wił swo­je ul­ti­ma­tum jej i mło­de­mu Jo­lyono­wi, na po­grze­bie kró­lo­wej Wik­to­rii, na Lord’s Cric­ket Gro­und, znów w Ro­bin Hill, kie­dy po­je­chał pro­sić ją, by ustą­pi­ła w spra­wie Fleur, wresz­cie w Ga­le­rii Gou­pe­nor, gdy stam­tąd wy­cho­dzi­ła. Każ­de z tych spo­tkań pa­mię­tał w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, aż do ostat­nie­go ru­chu jej okry­tej rę­ka­wicz­ką dło­ni, aż do sła­be­go uśmie­chu ust.

So­ame­sa prze­szył dreszcz. Za go­rą­co w tych ame­ry­kań­skich sy­pial­niach! Wró­cił do sa­lo­ni­ku. Sprząt­nię­to tam wła­śnie i przy­nie­sio­no mu wie­czor­ną ga­ze­tę. Nic cie­ka­we­go! Nie mógł nig­dy zna­leźć nic cie­ka­we­go w tu­tej­szych dzien­ni­kach. Po tylu la­tach, gdy roz­dzie­li­ła ich prze­strzeń i czas – ja­kież wła­ści­wie żywi w sto­sun­ku do niej uczu­cia? Nie­na­wiść? To sło­wo zbyt sil­ne. Nie moż­na nie­na­wi­dzić tych, któ­rzy są da­le­ko. Zresz­tą on nig­dy nie czuł wo­bec niej nie­na­wi­ści! Na­wet wów­czas, kie­dy się po raz pierw­szy do­wie­dział, że go zdra­dzi­ła. Po­gar­dę? Nie. Zbyt wie­le za­da­ła mu bólu. Nie umiał zdać so­bie sam spra­wy z wła­snych uczuć. Za­czął się prze­cha­dzać po po­ko­ju, kil­ka­krot­nie sta­wał przy drzwiach i na­słu­chi­wał jak wię­zień w swo­jej celi. Nie, to po­ni­żej jego god­no­ści! Pod­szedł więc do sofy i po­ło­żył się. Bę­dzie my­ślał o swych po­dró­żach. Czy spra­wi­ły mu przy­jem­ność? Je­den wiel­ki wir: tyle rze­czy i – tyle wody. A prze­cież wszyst­ko zwie­dzi­li zgod­nie z pro­gra­mem z wy­jąt­kiem Chin, któ­re mu­sie­li z da­le­ka omi­nąć ze wzglę­du na sy­tu­ację, jaka tam pa­no­wa­ła. Sfinks i Taj Ma­hal, port Van­co­uver i Góry Ska­li­ste to ja­wi­ły się, to ni­kły w jego świa­do­mo­ści, jak­by ba­wiąc się z nim w cho­wa­ne­go. A te­raz ta mu­zy­ka. Czy to ona gra? Szcze­gól­ne! Wy­glą­da na to, że czło­wiek prze­ży­wa je­den tyl­ko okres praw­dzi­we­go żaru uczuć. Wszyst­ko inne, co go spo­ty­ka, prze­bie­ga w let­niej tem­pe­ra­tu­rze, i może to do­brze, w prze­ciw­nym bo­wiem ra­zie na­czy­nie nie wy­trzy­ma­ło­by na­po­ru wrzą­cych uczuć. Czy ma prze­żyć po­now­nie te same wzru­sze­nia, ja­kich do­zna­wał w pierw­szej fa­zie ich zna­jo­mo­ści? Za nic w świe­cie! A jed­nak! So­ames wstał. Ta mu­zy­ka roz­brzmie­wa wciąż, roz­brzmie­wa bez­u­stan­nie. Ale kie­dy usta­nie, nie bę­dzie już mógł zo­ba­czyć gra­ją­cej. Ona to czy nie o n a ? Cze­mu by nie miał przejść przez sa­lo­nik – po pro­stu tyl­ko przejść i – rzu­cić jed­no spoj­rze­nie? Je­że­li to ona, cóż, praw­do­po­dob­nie stra­ci­ła już swój po­wab, tę uro­dę, któ­ra tyle spra­wi­ła mu bólu! Za­uwa­żył przed­tem, gdzie stoi pia­ni­no – tak, zo­ba­czył­by gra­ją­cą z pro­fi­lu. Otwo­rzył drzwi, mu­zy­ka za­brzmia­ła gło­śniej i So­ames wy­śli­znął się z po­ko­ju.

Tyl­ko sze­ro­kość po­ko­ju Fleur od­dzie­la­ła go od tego otwar­te­go sa­lo­ni­ku na wprost scho­dów. Na ko­ry­ta­rzu nie było ni­ko­go, na­wet boya ho­te­lo­we­go. Bar­dzo moż­li­we, że to po pro­stu ja­kaś Ame­ry­kan­ka, może ta mło­da ko­bie­ta – żona Jona! A jed­nak nie – w tym ude­rze­niu było coś… coś szcze­gól­ne­go! I trzy­ma­jąc przed sobą wie­czor­ną ga­ze­tę, So­ames szedł da­lej. Trzy fi­la­ry sto­ją­ce w pew­nej od sie­bie od­le­gło­ści od­dzie­la­ły sa­lon od ko­ry­ta­rza, za­stę­pu­jąc to, cze­go So­ame­so­wi tak bar­dzo bra­ko­wa­ło w Ame­ry­ce – czwar­tą ścia­nę. Za­trzy­mał się przy pierw­szym z tych fi­la­rów. Obok kla­wia­tu­ry sta­ła wy­so­ka lam­pa z po­ma­rań­czo­wym aba­żu­rem, a świa­tło jej pa­da­ło na nuty, na kla­wi­sze, na po­li­czek i wło­sy gra­ją­cej. Ona! Choć So­ames przy­pusz­czał, że jest już siwa, po­ru­szył go dziw­nie wi­dok tych wło­sów bez jed­nej bo­daj zło­tej nit­ki. Fa­li­ste, mięk­kie, lśnią­ce, okry­wa­ły jej gło­wę jak srebr­ny hełm. Była w wie­czo­ro­wej suk­ni i mógł stwier­dzić, że ra­mio­na jej, szy­ja, ple­cy po­zo­sta­ły krą­głe i pięk­ne. Cala jej po­stać, po­czy­na­jąc od ta­lii, ko­ły­sa­ła się lek­ko w takt mu­zy­ki. Suk­nię mia­ła w od­cie­niu per­ło­wo­he­lio­tro­po­wym. So­ames stał za fi­la­rem, wpa­trzo­ny w nią, za­sła­nia­jąc twarz ręką, aby go nie mo­gła po­znać, je­śli od­wró­ci gło­wę. Nie do­zna­wał żad­nych okre­ślo­nych uczuć – film wspo­mnień roz­wi­jał się zbyt szyb­ko. Od chwi­li gdy po raz pierw­szy zo­ba­czył ją w ba­wial­ni w Bo­ur­ne­mo­uth aż do ich ostat­nie­go spo­tka­nia w Ga­le­rii Gou­pe­nor – prze­su­nął się przed nim dłu­gi sze­reg prze­żyć: był w nich i żar, i chłód, i go­rycz. Dłu­go­trwa­łe wrze­nie zmy­słów, dłu­gi okres de­pre­sji du­cha. Dłu­go­trwa­ła bo­le­sna na­mięt­ność, dłu­go­trwa­ła na­uka obo­jęt­no­ści i drę­two­ty. W naj­mniej­szym na­wet stop­niu nie pra­gnął, sto­jąc tu, roz­mo­wy z nią, a jed­nak nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. Na­gle prze­sta­ła grać; po­chy­liw­szy się na­przód, za­mknę­ła nuty i wy­cią­gnę­ła rękę, aby zga­sić lam­pę. Peł­ne świa­tło ob­la­ło jej twarz i So­ames cof­nąw­szy się wi­dział ją wciąż jesz­cze pięk­ną, może na­wet pięk­niej­szą, choć nie­co znisz­czo­ną; oczy jej, pa­trzą­ce spod ciem­nych wciąż brwi, bo­daj że po­ciem­nia­ły jesz­cze, sta­ły się więk­sze i ła­god­niej­sze. I raz jesz­cze owład­nę­ło nim to samo uczu­cie: „Tu oto sie­dzi ko­bie­ta, któ­rej nig­dy nie zna­łem” Z ja­kimś dziw­nym gnie­wem co­fał się, do­pó­ki nie stra­cił jej z oczu. Ach, ona ma wie­le wad, lecz naj­gor­szą ze wszyst­kich była za­wsze i nadal po­zo­sta­ła jej ta­jem­ni­czość! I stą­pa­jąc po ci­chu, niby kot, So­ames wró­cił do swe­go po­ko­ju.

Czuł się te­raz śmier­tel­nie znu­żo­ny; wszedł­szy do sy­pial­ni ro­ze­brał się szyb­ko i po­ło­żył do łóż­ka. Z ca­łe­go ser­ca pra­gnął zna­leźć się już na okrę­cie, pod bry­tyj­ską fla­gą. – „Je­stem sta­ry – po­my­ślał na­gle – sta­ry.” Ta Ame­ry­ka wy­da­wa­ła mu się za mło­da, tak peł­na ener­gii, zdą­ża­ją­ca ku ja­kimś ce­lom, któ­rych on nie mógł do­strzec. Mia­sta Wscho­du były zu­peł­nie inne. Jed­nak mimo wszyst­ko ma on do­pie­ro sie­dem­dzie­siąt lat. Jego oj­ciec do­żył dzie­więć­dzie­się­ciu, sta­ry Jo­lyon – osiem­dzie­się­ciu pię­ciu a Ty­mo­te­usz stu; po­dob­nie wszy­scy inni sta­rzy For­sy­te­owie. Ma­jąc sie­dem­dzie­siąt lat, nie gra­li w gol­fa, a jed­nak byli młod­si, w każ­dym ra­zie młod­si niż on – dzi­siej­sze­go wie­czo­ra. Wi­dok tej ko­bie­ty spra­wił, że… że… Tak, jest sta­ry!

„Nie chcę się ze­sta­rzeć – po­my­ślał. – Gdy­bym kie­dy czuł się tak jak dziś, za­się­gnę po­ra­dy ja­kie­go le­ka­rza.”

W dzi­siej­szych cza­sach ist­nie­ją ja­kieś mał­pie pre­pa­ra­ty, któ­re się za­strzy­ku­je. On nie bę­dzie tego pró­bo­wać, Mał­py! Cze­mu nie pro­się­ta lub ty­gry­sy? Prze­trwać w ja­ki­kol­wiek bądź spo­sób jesz­cze z dzie­sięć albo pięt­na­ście lat! Przez ten czas lu­dzie w An­glii zo­rien­tu­ją się w sy­tu­acji, skoń­czy się z tą prze­klę­tą da­ni­ną ma­jąt­ko­wą. Bę­dzie wie­dział, co zo­sta­wia Fleur. Zo­ba­czy, jak jej ma­lec wy­ra­sta na chłop­ca i idzie do szko­ły – szko­ły pu­blicz­nej – no pew­nie! Eton? Nie – mło­dy Jo­lyon tam się uczył. Win­che­ster, szko­ła Mon­tów? Ani jed­no, ani dru­gie, je­że­li zdo­ła temu prze­szko­dzić. Naj­od­po­wied­niej­sze by­ło­by Har­row albo jego daw­na szko­ła – Mal­bo­ro­ugh. Może zo­ba­czy jesz­cze Kita gra­ją­ce­go w kry­kie­ta na Lord’s Cric­ket Gro­und. No, do tego cza­su mi­nie z pięt­na­ście lat.

0 tak, ma o co się trosz­czyć, ma po co żyć. Je­śli tego brak­nie, czło­wiek czu­je się sta­ry, a je­śli istot­nie czu­je się sta­ry, wów­czas jest sta­ry i wkrót­ce nad­cho­dzi ko­niec. Jak do­brze się ta ko­bie­ta trzy­ma! Ona!… A jego ob­ra­zy! Trze­ba za­jąć się nimi po­waż­nie. Ta Ga­le­ria Fre­er! Zo­sta­wić je na­ro­do­wi i prze­ka­zać po­tom­no­ści swe imię – dużo w tej my­śli po­cie­chy! Ona! Och, ona nig­dy nie umrze!

Smu­ga świa­tła na ścia­nie bli­sko drzwi.

– Śpisz, ta­tu­siu?

A więc Fleur pa­mię­ta­ła, żeby po po­wro­cie zaj­rzeć do nie­go!

– Jak się czu­jesz, ta­tuś­ku?

– Do­brze. Tro­chę zmę­czo­ny. Jak tam ope­ra?

– Tak so­bie.

– Po­le­ci­łem, żeby obu­dzo­no nas o siód­mej. Śnia­da­nie zje­my w po­cią­gu.

Usta Fleur do­tknę­ły jego czo­ła. Gdy­by… gdy­by ta ko­bie­ta. Ale nie… nig­dy… nig­dy z wła­snej woli!…

– Do­bra­noc – po­wie­dział. – Śpij spo­koj­nie.

Smu­ga świa­tła na ścia­nie zwę­zi­ła się i zni­kła. Do­brze! Te­raz ogar­nę­ła go sen­ność. Ale w tym domu. Cie­nie. Cie­nie. Prze­szłość… te­raź­niej­szość… przy pia­ni­nie… u jego wez­gło­wia. Idą… mi­ja­ją go. A za nimi ogrom­na ko­bie­ta w płasz­czu z brą­zu, z za­mknię­ty­mi oczy­ma, po­grą­żo­na w ot­chła­ni, w wiecz­no­ści… wie… czno…

I So­ames za­czął ci­cho chra­pać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: