- W empik go
Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 3. Mijający się w mroku. Łabędzi śpiew - ebook
Saga rodu Forsyte’ów. Nowoczesna komedia. Tom 3. Mijający się w mroku. Łabędzi śpiew - ebook
"Nowoczesna komedia" to kolejna trylogia powieściowa poświęcona rodzinie Forsyte'ów. W jej skład wchodzą "Biała małpa" (1924), "Milczące zaloty. Srebrna łyżka" (1926) i "Miłający się w mroku. Łabędzi śpiew" (1928). Następuje w niej metamorfoza głównego bohatera, Soamesa, który z egoisty i dorobkiewicza przeistacza się w dostojnego, uduchowionego dżentelmena. Pokolenie, które Galsworthy wcześniej krytykował za zdradę wartości ogólnoludzkich, staje się teraz według niego ich nosicielem; krytyce poddana zostaje natomiast najmłodsza generacja, przesiąknięta hedonizmem i nihilizmem.
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-253-2 |
Rozmiar pliku: | 770 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mijający się w mroku
tłumaczył
Tadeusz Jakubowicz
I
Jesienne słońce oświecało miasto Waszyngton, leżące w okręgu Kolumbia, i wszystko, co na cmentarzu Rock Crek nie było zielenią lub kamieniem – jaśniało blaskiem. Przed posągiem św. Gaudencji, oparty o marmurową barierę, siedział na swym płaszczu Soames Forsyte rozkoszując się samotnością i widokiem promieni słońca, przedzierających się przez cyprysy.
Był tu już poprzedniego popołudnia w towarzystwie córki i zięcia i upodobał sobie to miejsce. Niezależnie od tego, że pociągał go urok cmentarza, posąg ten obudził w nim zainteresowanie znawcy. Choć nie był to obiekt sprzedażny, stanowił niewątpliwie dzieło sztuki i wywoływał bardzo silne wrażenie. Soames nie przypominał sobie rzeźby, która by mu była tak bliska. Duża postać siedzącej kobiety z pozieleniałego już brązu, otulona w fałdy szerokiego płaszcza, miała moc odsłaniania mu głębi jego własnego serca. Wczoraj w obecności Fleur, Michała oraz innych przyglądających się razem z nim osób zauważył nie tyle nastrój posągu, ile jego doskonałość techniczną, teraz jednak, w samotności, mógł sobie pozwolić na zbytek pogrążenia się w czysto osobistych wrażeniach. Niektórzy nazywali tę statuę „Nirwaną”, inni – „Pomnikiem Adama”. On sam nie umiałby powiedzieć, co właściwie posąg przedstawia, ale w każdym razie była to najlepsza rzecz, jaką widział w Ameryce; obejrzenie jej sprawiło mu prawdziwą przyjemność, większą niż widok mas wodnych Niagary czy nowojorskich drapaczy chmur. Soames trzykrotnie już zmieniał pozycję na marmurowym półkolu i za każdym razem doznawał ittych wrażeń. Z obecnego miejsca wydawało mu się, że kobieta ból swój pozostawiła już za sobą. Siedziała zastygła w szczególnej, głębszej tiż śmierć sama, rezygnacji. Była w tym jakaś wiedza o śmierci. Przypomniał sobie własnego ojca, Jamesa, w kwadrans po śmierci – wyglądał, jakby… jakby mu wreszcie wszystko powiedziano!
Czerwony liść dębu spadł na klapę marynarki Soamesa, drugi na kolana. Nie strząsnął ich. Dobrze tak siedzieć bez ruchu przed tym posągiem. Trzeba by tak sadzać całą Amerykę raz na tydzień.
Wstał, zbliżył się do posągu i dotknął delikatnie fałdy z zielonego brązu, jak gdyby wątpiąc o możliwości trwania tego, co jest nicością.
– Mam siostrę, która mieszka w Dallas; jako młoda dziewczyna wyszła za mąż za kolejarza. Cóż! Teksas to wspaniały stan. Wiem, że moja siostra śmieje się na samą myśl, że klimat Teksasu mógłby być dla kogoś szkodliwy.
Soames cofnął rękę muskającą brąz i wrócił na swoje miejsce. Dwie wysokie i chude starsze kobiety wchodziły do sanktuarium, w którym siedział. Doszły do środka i stanęły w milczeniu. Jedna z nich powiedziała: „Niezłe!”, po czym obie wyszły drugą stroną. Lekki powiew wiatru poruszył kilka uschłych liści leżących u stóp posągu. Soames przesunął się na lewo. Stąd znów posąg przypominał pełną godności postać kobiecą! Wpatrzony, siedział nadal bez ruchu w pozie myśliciela, z brodą opartą na dłoni.
Choć cały jego wygląd i silna opalenizna wyraźnie świadczyły o doskonałym stanie zdrowia, Soames przywykł jednak uważać się za zmęczonego długą podróżą, która, objąwszy szerokim kołem świat, dobiec miała kresu pojutrze, w chwili kiedy wsiądą na pokład „Adelphica” Ta trzydniowa wycieczka do Waszyngtonu stanowiła ostatni już etap i znosił go bardzo dobrze. Miasto okazało się przyjemne, miało sporo pięknych gmachów i wiele drzew o bogatej gamie kolorów; ruch nie był tak nerwowy jak w Nowym Jorku i dużo domów nadawało się, jak uważał, do zamieszkania. Oczywiście wszędzie pełno Amerykanów, ale to było nieuniknione. Czuł się także szczęśliwy z powodu Fleur. Zapomniała zupełnie o tej nieprzyjemnej historii z panną Ferrar, była, jak się zdaje, w doskonałych stosunkach z Michałem i myślała znów o domu i o dziecku. Soames doznawał istotnie jakiegoś uczucia pełni i spokoju, uczucia, że cnota stała się sama sobie nagrodą, a przede wszystkim myślał o tym, że wkrótce już będzie oddychał wonią angielskiej trawy i znów ujrzy rzekę płynącą obok łąki, na której pasą się jego krowy. Nawet Anetka ucieszy się zapewne z jego powrotu – w Nowym Jorku kupił dla niej naprawdę ładną bransoletkę ze szmaragdów. W tym powszechnym zadowoleniu posąg „Nirwany” stanowił końcowy akord.
– To tutaj, Anno.
Angielski akcent i dwoje młodych ludzi na drugim końcu – zapewne przyszli tu, żeby sobie pogawędzić! Zamierzał już wstać, kiedy usłyszał głos młodej kobiety; mówiła akcentem amerykańskim, to prawda, ale miękko i tonem dziwnie intymnym.
– To strasznie wielkie, John. W obliczu tego czuję się niczym.
Z towarzyszącego słowom ruchu ręki Soames zrozumiał, że dotyczyły uczuć, które posąg i w nim budził.
– Wieczysty spokój. To mnie napełnia smutkiem, John.
W chwili kiedy ramię młodego człowieka wsunęło się pod jej ramię, ukazała się jego twarz. Z błyskawiczną szybkością Soames zasłonił się znów dłonią. „John?” Chciała z pewnością powiedzieć „Jon”. Młody Jon Forsyte – nie ulega żadnej wątpliwości! A ta dziewczyna to jego żona, siostra – jak słyszał – owego młodego Amerykanina Francisa Wilmota! Cóż za pech! Pamiętał doskonale twarz młodzieńca, choć widział go tylko w galerii obrazów na Cork Street i potem w ciastkarni, no i raz jeszcze owego posępnego popołudnia, kiedy udał się do Robin Hill prosić swą pierwszą rozwiedzioną żonę, aby pozwoliła swemu synowi ożenić się z jego córką! Nigdy niczyja odmowa nie sprawiła mu większej przyjemności! Nigdy logika rzeczy nie znalazła lepszego potwierdzenia. A jednak przykrość powiadomienia Fleur o tej odmowie pozostała w jego pamięci, podobna wiecznie tlącemu zarzewiu, czerwonemu i palącemu, mimo że przysypały je popioły. Soames, osłonięty szerokoskrzydłym kapeluszem i dłonią, upewnił się w swoich przypuszczeniach.
Młodzieniec stał z gołą głową, jak gdyby pełen czci wobec posągu. Wyglądał na Forsyte’a mimo zbytniej obfitości włosów. Podobno poeta! Twarz miał niebrzydką – kryło się w niej to, co nazywają urokiem.
Oczy głęboko osadzone, podobnie jak u dziadka, starego Jolyona, i tej samej barwy – ciemnoszare. Jasne włosy bez wątpienia odziedziczył po matce. Ale podbródek miał forsytowski. Soames spojrzał teraz na młodą kobietę. Słuszny wzrost, śniadawa bladość cery, włosy kasztanowate, oczy ciemne. Szyja ładnie osadzona, cała postać pełna wdzięku. Trzyma się bardzo prosto. Tak, powabna sylwetka! Ale jak ten smarkacz mógł się nią zainteresować po Fleur? Jak na Amerykankę miała co prawda wiele naturalności, przypominała jakby nimfę i było w niej coś bardzo intymnego i tajemniczego.
Nic w Ameryce nie uderzyło Soamesa tak mocno, jak brak intymności. Jeśli ktoś jej pragnął, musiał wyłączyć telefon i wejść do wanny, w przeciwnym razie dzwonek telefonu rozlegał się właśnie wtedy, kiedy szło się spać, i zapytywano, czy to mieszkanie państwa Newbergów. Domy stały tuż obok siebie, nie odgrodzone nawet od ulic. W hotelach wszystkie pokoje łączyły się ze sobą, a w hallu natkniesz się z pewnością na całe mnóstwo długich ław. Również i obiad odarto z wszelkiej intymności. Nawet jeśli się jadło na mieście, menu było zawsze takie samo: sałatka z homarów, ryby, indyk, szparagi, sałata i lody. Doskonałe potrawy, ani słowa, i bardzo pożywne, ale pozbawione bodaj krzty intymności.
Tamci dwoje rozmawiali z sobą. Przypomniał sobie także głos tego młodzieńca.
– To największe dzieło rąk ludzkich w Ameryce, Anno. W kraju nie mamy nic równie dobrego. To budzi we mnie nowe pragnienia, musimy pojechać do Egiptu.
– Twojej matce bardzo się ten projekt podoba, Jonie. I mnie też.
– Chodź, przyjrzyj się temu z drugiej strony.
Soames wstał gwałtownie, choć go nie poznano, i zaniepokojony wyszedł ze swojej niszy. Dziwaczne, a może nawet niebezpieczne spotkanie! Podróżował całe sześć miesięcy, żeby przywrócić Fleur pogodę ducha, i teraz, kiedy się już uspokoiła, nie chciałby za nic w świecie ujrzeć, jak traci znów równowagę na widok chłopca, który był jej pierwszą miłością. Zbyt dobrze pamiętał, jak jego samego wyprowadzał zawsze z równowagi widok Ireny. Tak… A przecież Irena jest tu także niemal na pewno. Cóż, Waszyngton to duże miasto. Nie ma zbyt wielkiego niebezpieczeństwa! Po południu zamierzają udać się do Mount Vernon, a nazajutrz rano, bardzo wcześnie, wyjechać. Przy bramie cmentarnej oczekiwała na Soamesa taksówka. Jeden z pozostałych samochodów musi należeć do tych dwojga. Z ukosa rzucił okiem na szereg aut. Czyżby obudził się w nim jakiś lęk, jakaś nadzieja, że w jednym z nich ujrzy tę kobietę, którą niegdyś, przed wiekami, widział oczekującą dzień po dniu i noc po nocy na to, czego on nie mógł jej pono dać. Nie! Tylko szoferzy wykrzykujący po swojemu: „Yeahs” lub „Yeps”. Amerykanie nie potrafią widać powiedzieć po prostu „Yes”. Wsiadając do taksówki Soames powiedział:
– Hotel Pótomac.
– Hotel Potómac?
– Jeśli pan woli.
Szofer pokazał zęby w uśmiechu i zamknął drzwiczki. Dom weteranów! Powiadają, że dużo weteranów już pomarło. Niemało ich jednak wróciło z ostatniej wojny. Przy tym cóż właściwie znaczy dla Amerykanów przestrzeń i pieniądze? Mają ich tyle, że nie wiedzą, co z tym począć. Zresztą, cóż go to obchodzi, zwłaszcza teraz, kiedy odjeżdża. Nic go to nie obchodzi. Istotnie zaprosił sporo Amerykanów, by przyjechawszy do Anglii odwiedzili go i obejrzeli jego obrazy. Byli to ludzie bardzo uprzejmi, niezmiernie gościnni. Soames widział tu mnóstwo pięknych obrazów, w tym trochę chińskich, i mnóstwo wysokich gmachów, a cała atmosfera była bardzo podniecająca. On sam nie chciałby spędzić całego życia w Ameryce, ale wszystko tu odznaczało się wielką żywotnością i – na krótko – mogło działać pobudzająco. „Nie mogę wyobrazić sobie j e j mieszkającej tutaj na stałe! – pomyślał nagle. – Nie znałem nikogo, kto by bardziej od niej potrzebował intymności.” Samochody płynęły obok niego całym strumieniem albo stały zaparkowane w długich szeregach. Ameryka – to samochody i dzienniki! I zaniepokoiła go nagła myśl: tutaj wszystko zamieszcza się w dziennikach; a jeśli i jego nazwisko znalazło się na liście przyjezdnych?
Przybywszy do hotelu Soames udał się przede wszystkim do kiosku w hallu, gdzie można było nabyć gazety, pastę do zębów i niebezpieczne dla uzębienia słodycze – a nie zdziwiłby się, gdyby i zęby sztuczne. Lista przyjezdnych? Oto jest. „Hotel Potomac”: Państwo Cyrusowie K. Mc Gunn, Panny Errick, Pan H. Yellam Root, Pan Semmes Forsyth; Państwo Munt.” Wydrukowano czarno na białym, tak, ale na szczęście poprzekręcano nazwiska! Forsyth! Munt! Nigdy nie potrafią wydrukować niczego, jak należy! „Semmes!” Można się spodziewać, że nikt nie domyśli się, o kogo to chodzi. I przeszedłszy do biura recepcji zaczął przeglądać książkę hotelową. Tak! Napisał nazwiska zupełnie wyraźnie. Po czym odwróciwszy kartę, przeczytał: „Państwo Jolyonowie Forsyteowie.” Tu! w tym hotelu – oni! Przyjechali na dzień przed nimi. A u góry strony, pod trochę wcześniejszą datą: „Pani Irena Forsyte.” Umysł Soamesa zaczął pracować z nieprawdopodobną szybkością. Musi natychmiast jakoś temu zaradzić. Gdzie jest Fleur i Michał? Wczoraj oglądali z nim razem Galerię Freer – piękna doprawdy kolekcja, nie widział nigdy nic ładniejszego – i pomnik Lincolna, i tę wielką wieżę, na którą on nie chciał wejść. Dziś rano powiedzieli, że obejrzą Galerię Corcoran, gdzie odbywa się wystawa malarzy stulecia. Wiedział, co to znaczy. W swoim czasie widział angielskie wystawy tego rodzaju. Wszyscy modni w swoim czasie malarze, a w rezultacie – widok wprost niewypowiedzianie żałosny. Zwrócił się do urzędnika hotelowego pytając:
– Czy jest tu restauracja, gdzie by można zjeść dobry lunch?
– Oczywiście. U Fillera mają doskonałą kuchnię.
– Dobrze. Gdyby wróciła do hotelu moja córka i zięć, proszę im łaskawie powiedzieć, żeby się spotkali ze mną o pierwszej u Fillera.
Następnie wróciwszy do kiosku kupił bilety do opery, chcąc, by ten wieczór spędzili poza domem; w dziesięć minut później szedł w kierunku Galerii Corcoran. Od Fillera pojadą wprost do Mount Vernon, przed teatrem zjedzą obiad w jakimś innym hotelu, nazajutrz zaś – wyjadą pierwszym pociągiem. W ten sposób uniknie się ryzyka. Gdyby tylko udało mu się złapać ich w galerii!
Dotarłszy na miejsce kupił machinalnie katalog i poszedł na górę. Sale wystawowe wychodziły wszystkie na korytarz i Soames rozpoczął poszukiwania od ostatniej. A otóż i oni, stoją przed obrazem przedstawiającym zachód słońca. Będąc już ich pewny, lecz niezbyt pewien samego siebie – Fleur jest taka bystra – rzucił okiem na obrazy. Nowoczesne płótna, naśladownictwo tych francuskich dziwactw, które sześć miesięcy temu pokazywał mu w Londynie Dumetrius. Przy tym, jego zdaniem, hurtowy towar, można by sądzić, że wszystko to wyszło spod jednego pędzla. Zauważył, że Fleur ze śmiechem dotknęła ramienia Michała. Jak ładnie wygląda! Po stokroć szkoda, gdyby cały ten kram wytrącił ją ponownie z równowagi. Soames podszedł do nich od tyłu. Co? To zachodzące słońce ma być twarzą mężczyzny? No, w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo!
– Wpadło mi na myśl – powiedział – żeby tu wstąpić. Zjemy lunch u Fillera, powiedziano mi, że karmią tam lepiej niż w hotelu, a stamtąd możemy jechać wprost do Mount Vernon. Wziąłem też na wieczór bilety do opery.
I świadomy badawczego wzroku Fleur spojrzał na obraz. Nie czuł się zbyt pewnie.
– Czy dawniejsze obrazy są lepsze? – zapytał.
– Wie pan. Fleur zastanawiała się właśnie, jak można w obecnych czasach zajmować się jeszcze malarstwem?
– Jak to rozumiecie?
– Gdyby pan zobaczył całą wystawę, powiedziałby pan to samo. Sto lat tego dobrego!
– Najlepsze obrazy nie dostają się nigdy na takie wystawy – odparł Soames. – Bierze się na nie to, co się da. Amerykanie mieli kilku dobrych malarzy: Ryder, Innes, Whistler, Sargent.
– Oczywiście – zgodziła się Fleur. – Ale czy ty chcesz rzeczywiście, tatuśku, obejrzeć to wszystko? Jestem strasznie głodna.
– Nie – odparł Soames. – Po tym posągu św. Gaudencji nie mam na to wcale ochoty. Chodźmy na lunch.
II
Mount Vernon! Cudowne położenie! Wspaniałe barwy drzew, pokryte trawą strome zbocze, niżej szeroki błękitny Potomac – jak przyznawał nawet Soames, znacznie bardziej imponujący niż Tamiza. A na górze niski biały dom, dostojny i zaciszny, jeśli oczywiście nie liczyć turystów, niemal wyłącznie Anglików, obudził w nim uczucia, jakich nie doznawał od chwili wyjazdu z kraju. Mógł sobie łatwo wyobrazić, że ten poczciwiec Jerzy Washington był tak przywiązany do swej rezydencji. Można ją było bardzo polubić. Przypominała nieco stary dom lorda Johna Russella na wzgórzu Richmond, nie biorąc naturalnie pod uwagę różnicy, którą stanowiła inna szerokość rzeki, i to wrażenie, jakiego zawsze chyba doznaje się w Ameryce i Kanadzie: że ludzie usiłują bezskutecznie wypełnić czymś ów krajobraz – aż strach, ile tu miejsca, a najwidoczniej za mało czasu. Fleur nie posiadała się z zachwytu, Michał stwierdził, że to „bajeczne”. Gorące blaski słońca padły na policzek Soamesa, kiedy stojąc na dużym ganku rozejrzał się dokoła po raz ostatni, nim wszedł do wnętrza domu. Powinien to sobie zapamiętać – nie całą Amerykę wczoraj dopiero zbudowano! Przeszedł do hallu, a stamtąd dalej, wędrując po dolnych pokojach. Doprawdy! Urządzono to z nadzwyczajnym smakiem! Same tylko dobre, oryginalne antyki sprzed półtora wieku, przypominające Soamesowi chwile spędzone w antykwarniach Taunton i Tunbridge Wells. Oczywiście za dużo „Jerzego Washingtona”. Kubek Jerzego Washingtona, jego miednica do moczenia nóg, list do kogoś tam i koronka z jego kołnierzyka, i szpada, i pistolet, i wszystko, co do niego kiedyś należało! Co prawda to nieuniknione! Zapomniawszy o tłumie zwiedzających, zapomniawszy nawet o córce, Soames posuwał się oddzielony od reszty świata milczeniem – tym nawykiem zbieracza oceniającego wszystko bezgłośnie. Nie znosił wprost, aby jakieś bezkrytyczne bzdury mąciły jego sądy. Dotarł do sypialni na piętrze, gdzie Jerzy Washington umarł, i zaglądał tam przez kratę, gdy nagle usłyszał dźwięki, które niemal zmroziły krew w jego żyłach. Były to te same głosy, które słyszał rano przed posągiem św. Gaudencji, a do nich dołączył się głos Michała! Czy Fleur także tam jest? Obejrzał się i poczuł ulgę. Nie! Ci troje stali na szczycie głównych schodów, wymieniając uwagi, jak to czynią ludzie sobie obcy, przypadkowo interesujący się jedną rzeczą. Dobiegły go słowa Michała:
– Wcale dobry gust mieli w tamtych czasach.
A Jon Forsyte odparł:
– Wszystko to ręczna robota, jak pan widzi.
Soames rzucił się ku tylnym schodom, potrącił jakąś zażywną damę, cofnął się coś mamrocząc i zszedł śpiesznie na dół. Jeżeli Fleur nie towarzyszy Michałowi, to znaczy, że wzięła w obroty kustosza. Opanowała go jedna myśl: „Wyprowadzić ją, póki ci troje znajdują się jeszcze na górze” Dwaj młodzi Anglicy nie przedstawili się sobie zapewne ani nie poznali bliżej, jeśli jednak do tego doszło, musi jak najprędzej zabrać Michała. Ale w jaki sposób wyciągnąć stąd Fleur? Tak, otóż i ona, rozmawia właśnie z kustoszem, stojąc przed fletem Jerzego Washingtona, leżącym na jego klawikordzie w pokoju muzycznym. Soames czuł prawdziwą udrękę. Oburzała go sama myśl o chorobie, a bardziej jeszcze – o udawaniu choroby. Ale cóż mu pozostaje innego? Nie może przecież podejść do niej i powiedzieć: „Mam już tego dosyć. Chodźmy do samochodu!” Przełknąwszy gwałtownie ślinę, podniósł dłoń do czoła i zbliżył się do klawikordu.
– Fleur – powiedział i nie dając jej czasu na zorientowanie się ciągnął dalej: – Nie czuję się zbyt dobrze. Muszę wrócić do samochodu.
Słowa te wychodzące z ust człowieka, któremu tak obce były wszelkie efekty dramatyczne, mogły bez wątpienia przerazić.
– Ojczulku, co się stało?
– Nie wiem – odparł Soames. – Zawrót głowy. Podaj mi rękę.
Doprawdy, okropna cała ta historia! Kiedy szli do auta czekającego na nich przy wejściu, niepokój Fleur wprawiał Soamesa w takie zakłopotanie, że niemal zaniechał komedii. Zdołał jednak wyszeptać:
– Przypuszczam, że zanadto się zmęczyłem. A może to z powodu tutejszej kuchni. Chcę po prostu posiedzieć spokojnie w samochodzie.
Ku jego niezmiernej uldze Fleur usiadła obok niego, wyjęła flakon z solami trzeźwiącymi i posłała szofera po Michała. Soames był wzruszony, choć wąchanie soli, które okazały się bardzo silne, nie sprawiało mu najmniejszej przyjemności.
– Wiele hałasu o nic – mruknął.
– Lepiej, tatuśku drogi, pojedźmy zaraz do domu, żebyś mógł trochę poleżeć.
Po kilku minutach nadszedł śpiesznie Michał. I on również okazywał, jak się wydawało Soamesowi, szczery niepokój. Auto ruszyło. Soames siedział oparty na poduszkach, trzymając Fleur za rękę; usta i oczy miał zamknięte i nigdy może w życiu nie czuł się tak dobrze jak w tej chwili. Nim dojechali do Aleksandrii, otworzył usta, aby powiedzieć, iż popsuł im całą wycieczkę. Muszą wrócić do domu przez Arlington, on poczeka, w samochodzie, gdy oni będą zwiedzali. Fleur była za tym, by jechać wprost do domu, Soames jednak uparł się. Gdy przybyli do tego również białego domu, równie przyjemnie położonego na zboczu nad rzeką, Soames oczekujący na nich w samochodzie omal nie zemdlał. A jeżeli Jon Forsyte wpadł na ten sam pomysł i za chwilę tu nadjedzie? Doznał głębokiej ulgi, kiedy niebawem wrócili, mówiąc, że owszem, jest tu ładnie, ale nie ma porównania z Mount Vernon – kolumny ganku są zbyt ciężkie. Kiedy auto przejeżdżało ponownie przez lśniące świeżą zielenią lasy, Soames otworzył oczy na dobre.
– Czuję się już zupełnie dobrze. To musiała być chyba wątroba.
– Powinieneś napić się trochę brandy, tatuśku. Moglibyśmy dostać na nie receptę od jakiego lekarza.
– Lekarza? Głupstwo. Zjemy obiad u siebie na górze, a ja pomówię z kelnerem. Na pewno mają coś takiego w hotelu.
Zjeść obiad na górze! To szczęśliwa myśl.
W saloniku ich apartamentu Soames położył się na sofie wzruszony i wdzięczny, Fleur bowiem obłożyła go poduszkami i przyćmiła światło, spoglądając sponad czytanej książki, by sprawdzić, jak on się czuje. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek uświadomił sobie tak wyraźnie, że ją naprawdę obchodzi. Pomyślał nawet: „Powinienem trochę chorować od czasu do czasu.” A jednak, jeżeli w domu uskarżał się na jakieś dolegliwości, Anetka zaraz zaczynała narzekać, że czuje się jeszcze gorzej.
Tuż obok, w małym saloniku na wprost schodów, grał ktoś na fortepianie.
– Czy muzyka nie przeszkadza ci, tatuśku?
W mózgu Soamesa zabłysła myśl: „Irena!” Gdyby tak było istotnie, a Fleur poszłaby tam interweniować, wówczas rzeczywiście wybuchłaby bomba!
– Nie, raczej sprawia mi przyjemność – odparł pośpiesznie.
– Doskonałe uderzenie.
Uderzenie Ireny! Soames pamiętał, jak June je zawsze chwaliła. Pamiętał, jak zobaczył raz tego draba Bosinneya wsłuchanego w jej grę w małym saloniku przy Montpellier Square; miał przy tym jakiś dziki wyraz twarzy. Pamiętał, jak Irena zwykle przestawała grać, kiedy on sam wchodził – czy to licząc się z nim, czy też sądząc, że dla niego grać nie warto – któż to wie? On tego nigdy nie wiedział. On nigdy nic nie wiedział!
Tak, to było niegdyś – przed wiekami, w innym życiu! Zamknął oczy i natychmiast zobaczył Irenę w szmaragdowej sukni wieczorowej, jak stała czekając na płaszcz w hallu na Park Lane; było to pierwsze przyjęcie po ich miodowym miesiącu! Czemu takie obrazy zjawiają się przed zamkniętymi oczyma ni stąd ni zowąd, bez ładu ni składu? Irena szczotkująca włosy – oczywiście teraz już siwe! On ma siedemdziesiąt lat, więc ona musi mieć blisko sześćdziesiąt dwa. Jak ten czas mija! Włosy koloru feuille morte – tak mówiła o nich zazwyczaj stara ciotka Jula, dumna, że znalazła takie określenie. I oczy aksamitne, ciemne! Ach, lecz piękny jest, kto pięknie postępuje. A przecież – któż to wie! Może gdyby był umiał wyrażać swe uczucia! Gdyby rozumiał muzykę! Gdyby ona nie działała tak na jego zmysły! Może… och! Gdyby… tak. Gdyby. Nie warto tego roztrząsać. I właśnie tu musiała przyjechać! Cóż za paskudna historia! Czy człowiek nigdy nie zapomina?
Fleur poszła się spakować i ubrać. Przyniesiono obiad. Michał opowiadał, że w Mount Vernon spotkał przemiłą młodą parę.
– On jest Anglikiem. Mówi, że Mount Vernon budzi w nim głęboką nostalgię.
– Jak się nazywa, Michale?
– Nazywa? Nie pytałem go. A dlaczego?
– Och nic! Myślałam, że wiesz.
Soames znów odetchnął. Spostrzegł, jak Fleur się tym zainteresowała. Przy pierwszej okazji jej uczucie dla tego syna Ireny rozpali się na nowo. Ma to we krwi!
– Bright Markland – opowiadał Michał – rozgadał się na temat przyszłości Ameryki. Jest on nastrojony bardzo optymistycznie, ponieważ w kraju jest wciąż jeszcze wielu farmerów i ludzi osiadłych na roli. Ale gadał także wiele o przyszłości Anglii, i również optymistycznie, a przecież mało kto zajmuje się tam rolnictwem.
– Kto to jest Bright Markland? – mruknął Soames.
– Wydawca „Scrutatora” Trudno o lepszy przykład optymizmu albo też umiejętności patrzenia na rzecz z dwóch całkowicie różnych punktów widzenia.
– Spodziewałem się – rzekł Soames z naciskiem – że widząc te nowe kraje zrozumiesz, że i stary ma pewne zalety.
Michał zaśmiał się.
– Nie ma potrzeby przekonywać mnie o tym. Ale, widzi pan, ja należę do tak zwanej klasy uprzywilejowanej i jak sądzę, pan także.
Soames spojrzał ze zdumieniem. Ten młody człowiek stawał się sarkastyczny!
– No – rzekł – będę szczęśliwy, gdy znajdę się już w domu. Czy jesteście spakowani?
Byli już spakowani, zatelefonował więc po taksówkę, która miała ich zawieźć do opery. Ażeby nie kręcili się niepotrzebnie w hallu, Soames sam zeszedł na dół odprowadzić ich do samochodu. Wszystko poszło gładko, bez żadnych zahaczeń i z uczuciem głębokiej ulgi Soames zajął miejsce w windzie, która go odwiozła do jego pokoju.
III
Stał przy oknie spoglądając na wysokie domy, latarnie, samochody sunące w dole, na jasne, usiane gwiazdami niebo. Czuł się teraz naprawdę zmęczony. Jeszcze jeden taki dzień, a nie będzie musiał symulować niedyspozycji. Doprawdy o włos od katastrofy – i to kilkakrotnie! Pragnął znaleźć się już w domu, z dala od niebezpieczeństwa. Jakie to dziwne, że znajduje się pod jednym dachem z tą kobietą. Nie przebywał z nią pod jednym dachem od owego okropnego dnia listopadowego w roku osiemdziesiątym siódmym, kiedy to krążył tam i z powrotem po Montpellier Square w tak strasznej męce i wreszcie wrócił do drzwi frontowych swego domu, by się tam spotkać z młodym Jolyonem. Zaledwie jeden kochanek umarł, a oto już drugi stał w progu! Tej to nocy Irena wymknęła się ukradkiem z jego – Soamesa – domu i odtąd nigdy już nie znaleźli się razem pod jednym dachem. Znów ta muzyka – łagodna i niepokojąca. Czy to ona gra? Chcąc uciec od tych dźwięków Soames poszedł do swej sypialni i zaczął pakować rzeczy. Nie zajęło mu to wiele czasu, miał ze sobą jedną tylko walizkę. Czy położyć się? Położyć się i leżeć bezsennie? Ta historia wytrąciła go z równowagi. Jeżeli to ona siedzi tam przy fortepianie, tak blisko niego, to jak teraz wygląda? Od owej dalekiej nocy listopadowej widział ją siedem, nie, osiem razy. Dwukrotnie u niej w Chelsea, potem przy fontannie w Lasku Bulońskim, w Robin Hill, kiedy postawił swoje ultimatum jej i młodemu Jolyonowi, na pogrzebie królowej Wiktorii, na Lord’s Cricket Ground, znów w Robin Hill, kiedy pojechał prosić ją, by ustąpiła w sprawie Fleur, wreszcie w Galerii Goupenor, gdy stamtąd wychodziła. Każde z tych spotkań pamiętał w najdrobniejszych szczegółach, aż do ostatniego ruchu jej okrytej rękawiczką dłoni, aż do słabego uśmiechu ust.
Soamesa przeszył dreszcz. Za gorąco w tych amerykańskich sypialniach! Wrócił do saloniku. Sprzątnięto tam właśnie i przyniesiono mu wieczorną gazetę. Nic ciekawego! Nie mógł nigdy znaleźć nic ciekawego w tutejszych dziennikach. Po tylu latach, gdy rozdzieliła ich przestrzeń i czas – jakież właściwie żywi w stosunku do niej uczucia? Nienawiść? To słowo zbyt silne. Nie można nienawidzić tych, którzy są daleko. Zresztą on nigdy nie czuł wobec niej nienawiści! Nawet wówczas, kiedy się po raz pierwszy dowiedział, że go zdradziła. Pogardę? Nie. Zbyt wiele zadała mu bólu. Nie umiał zdać sobie sam sprawy z własnych uczuć. Zaczął się przechadzać po pokoju, kilkakrotnie stawał przy drzwiach i nasłuchiwał jak więzień w swojej celi. Nie, to poniżej jego godności! Podszedł więc do sofy i położył się. Będzie myślał o swych podróżach. Czy sprawiły mu przyjemność? Jeden wielki wir: tyle rzeczy i – tyle wody. A przecież wszystko zwiedzili zgodnie z programem z wyjątkiem Chin, które musieli z daleka ominąć ze względu na sytuację, jaka tam panowała. Sfinks i Taj Mahal, port Vancouver i Góry Skaliste to jawiły się, to nikły w jego świadomości, jakby bawiąc się z nim w chowanego. A teraz ta muzyka. Czy to ona gra? Szczególne! Wygląda na to, że człowiek przeżywa jeden tylko okres prawdziwego żaru uczuć. Wszystko inne, co go spotyka, przebiega w letniej temperaturze, i może to dobrze, w przeciwnym bowiem razie naczynie nie wytrzymałoby naporu wrzących uczuć. Czy ma przeżyć ponownie te same wzruszenia, jakich doznawał w pierwszej fazie ich znajomości? Za nic w świecie! A jednak! Soames wstał. Ta muzyka rozbrzmiewa wciąż, rozbrzmiewa bezustannie. Ale kiedy ustanie, nie będzie już mógł zobaczyć grającej. Ona to czy nie o n a ? Czemu by nie miał przejść przez salonik – po prostu tylko przejść i – rzucić jedno spojrzenie? Jeżeli to ona, cóż, prawdopodobnie straciła już swój powab, tę urodę, która tyle sprawiła mu bólu! Zauważył przedtem, gdzie stoi pianino – tak, zobaczyłby grającą z profilu. Otworzył drzwi, muzyka zabrzmiała głośniej i Soames wyśliznął się z pokoju.
Tylko szerokość pokoju Fleur oddzielała go od tego otwartego saloniku na wprost schodów. Na korytarzu nie było nikogo, nawet boya hotelowego. Bardzo możliwe, że to po prostu jakaś Amerykanka, może ta młoda kobieta – żona Jona! A jednak nie – w tym uderzeniu było coś… coś szczególnego! I trzymając przed sobą wieczorną gazetę, Soames szedł dalej. Trzy filary stojące w pewnej od siebie odległości oddzielały salon od korytarza, zastępując to, czego Soamesowi tak bardzo brakowało w Ameryce – czwartą ścianę. Zatrzymał się przy pierwszym z tych filarów. Obok klawiatury stała wysoka lampa z pomarańczowym abażurem, a światło jej padało na nuty, na klawisze, na policzek i włosy grającej. Ona! Choć Soames przypuszczał, że jest już siwa, poruszył go dziwnie widok tych włosów bez jednej bodaj złotej nitki. Faliste, miękkie, lśniące, okrywały jej głowę jak srebrny hełm. Była w wieczorowej sukni i mógł stwierdzić, że ramiona jej, szyja, plecy pozostały krągłe i piękne. Cala jej postać, poczynając od talii, kołysała się lekko w takt muzyki. Suknię miała w odcieniu perłowoheliotropowym. Soames stał za filarem, wpatrzony w nią, zasłaniając twarz ręką, aby go nie mogła poznać, jeśli odwróci głowę. Nie doznawał żadnych określonych uczuć – film wspomnień rozwijał się zbyt szybko. Od chwili gdy po raz pierwszy zobaczył ją w bawialni w Bournemouth aż do ich ostatniego spotkania w Galerii Goupenor – przesunął się przed nim długi szereg przeżyć: był w nich i żar, i chłód, i gorycz. Długotrwałe wrzenie zmysłów, długi okres depresji ducha. Długotrwała bolesna namiętność, długotrwała nauka obojętności i drętwoty. W najmniejszym nawet stopniu nie pragnął, stojąc tu, rozmowy z nią, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. Nagle przestała grać; pochyliwszy się naprzód, zamknęła nuty i wyciągnęła rękę, aby zgasić lampę. Pełne światło oblało jej twarz i Soames cofnąwszy się widział ją wciąż jeszcze piękną, może nawet piękniejszą, choć nieco zniszczoną; oczy jej, patrzące spod ciemnych wciąż brwi, bodaj że pociemniały jeszcze, stały się większe i łagodniejsze. I raz jeszcze owładnęło nim to samo uczucie: „Tu oto siedzi kobieta, której nigdy nie znałem” Z jakimś dziwnym gniewem cofał się, dopóki nie stracił jej z oczu. Ach, ona ma wiele wad, lecz najgorszą ze wszystkich była zawsze i nadal pozostała jej tajemniczość! I stąpając po cichu, niby kot, Soames wrócił do swego pokoju.
Czuł się teraz śmiertelnie znużony; wszedłszy do sypialni rozebrał się szybko i położył do łóżka. Z całego serca pragnął znaleźć się już na okręcie, pod brytyjską flagą. – „Jestem stary – pomyślał nagle – stary.” Ta Ameryka wydawała mu się za młoda, tak pełna energii, zdążająca ku jakimś celom, których on nie mógł dostrzec. Miasta Wschodu były zupełnie inne. Jednak mimo wszystko ma on dopiero siedemdziesiąt lat. Jego ojciec dożył dziewięćdziesięciu, stary Jolyon – osiemdziesięciu pięciu a Tymoteusz stu; podobnie wszyscy inni starzy Forsyteowie. Mając siedemdziesiąt lat, nie grali w golfa, a jednak byli młodsi, w każdym razie młodsi niż on – dzisiejszego wieczora. Widok tej kobiety sprawił, że… że… Tak, jest stary!
„Nie chcę się zestarzeć – pomyślał. – Gdybym kiedy czuł się tak jak dziś, zasięgnę porady jakiego lekarza.”
W dzisiejszych czasach istnieją jakieś małpie preparaty, które się zastrzykuje. On nie będzie tego próbować, Małpy! Czemu nie prosięta lub tygrysy? Przetrwać w jakikolwiek bądź sposób jeszcze z dziesięć albo piętnaście lat! Przez ten czas ludzie w Anglii zorientują się w sytuacji, skończy się z tą przeklętą daniną majątkową. Będzie wiedział, co zostawia Fleur. Zobaczy, jak jej malec wyrasta na chłopca i idzie do szkoły – szkoły publicznej – no pewnie! Eton? Nie – młody Jolyon tam się uczył. Winchester, szkoła Montów? Ani jedno, ani drugie, jeżeli zdoła temu przeszkodzić. Najodpowiedniejsze byłoby Harrow albo jego dawna szkoła – Malborough. Może zobaczy jeszcze Kita grającego w krykieta na Lord’s Cricket Ground. No, do tego czasu minie z piętnaście lat.
0 tak, ma o co się troszczyć, ma po co żyć. Jeśli tego braknie, człowiek czuje się stary, a jeśli istotnie czuje się stary, wówczas jest stary i wkrótce nadchodzi koniec. Jak dobrze się ta kobieta trzyma! Ona!… A jego obrazy! Trzeba zająć się nimi poważnie. Ta Galeria Freer! Zostawić je narodowi i przekazać potomności swe imię – dużo w tej myśli pociechy! Ona! Och, ona nigdy nie umrze!
Smuga światła na ścianie blisko drzwi.
– Śpisz, tatusiu?
A więc Fleur pamiętała, żeby po powrocie zajrzeć do niego!
– Jak się czujesz, tatuśku?
– Dobrze. Trochę zmęczony. Jak tam opera?
– Tak sobie.
– Poleciłem, żeby obudzono nas o siódmej. Śniadanie zjemy w pociągu.
Usta Fleur dotknęły jego czoła. Gdyby… gdyby ta kobieta. Ale nie… nigdy… nigdy z własnej woli!…
– Dobranoc – powiedział. – Śpij spokojnie.
Smuga światła na ścianie zwęziła się i znikła. Dobrze! Teraz ogarnęła go senność. Ale w tym domu. Cienie. Cienie. Przeszłość… teraźniejszość… przy pianinie… u jego wezgłowia. Idą… mijają go. A za nimi ogromna kobieta w płaszczu z brązu, z zamkniętymi oczyma, pogrążona w otchłani, w wieczności… wie… czno…
I Soames zaczął cicho chrapać.