- W empik go
Saga rodu Forsyte’ów. Tom 3. Przebudzenie. Do wynajęcia - ebook
Saga rodu Forsyte’ów. Tom 3. Przebudzenie. Do wynajęcia - ebook
Trzytomowa powieść obejmuje losy kilku pokoleń bogatej mieszczańskiej rodziny. Historia zaczyna się w 1886 r., kiedy młody Jolyon wdaje się w romans z guwernantką swojej córki, a kończy w 1920 r., gdy umiera Tymoteusz - "ostatni ze starych Forsyte'ów".
Bazując na własnych doświadczeniach, John Galsworthy opisuje z humorem i ironią charakterystyczne postawy członków angielskiej socjety epoki wiktoriańskiej. Pokazuje skomplikowane relacje rodzinne, dramaty i namiętności, burzliwe romanse, głęboko skrywane tajemnice. Barwnie kreśli sylwetki poszczególnych członków rodziny, a jednocześnie po mistrzowsku oddaje klimat obyczajowy i polityczny przełomu wieków.
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-250-1 |
Rozmiar pliku: | 877 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Spotkanie
Po–południu, dnia 12 maja 1920 roku, Soames Forsyte wyszedł z Knightsbridge Hotel, gdzie podówczas mieszkał; miał zamiar obejrzeć kolekcję obrazów w galerii na Cork Street i zajść do Galerii Futurystów. Szedł piechotą. Od czasu wojny starał się nigdy nie jeździć dorożkami. Dorożkarze byli w jego mniemaniu niekulturalną hołotą, chociaż teraz, gdy wojna się skończyła i podaż znów zaczęła przewyższać popyt, stali się – zgodnie z naturą ludzką – nieco grzeczniejsi. On w każdym razie im nie przebaczył, uporczywie kojarząc ich z posępnymi wspomnieniami przeszłości, a obecnie – w sposób dość nieokreślony, jak wszyscy ludzie jego klasy – z rewolucją. Chwile wielkiej trwogi, jakie przeszedł podczas wojny, i większa jeszcze trwoga, jakiej doznał następnie w czasie pokoju, pozostawiły w jego odpornej psychice trwałe ślady. Tylekroć już przeżył w wyobraźni ruinę, że w końcu przestał wierzyć w jej materialne prawdopodobieństwo. Płacąc rocznie cztery tysiące podatku dochodowego i podatku od zbytku, trudno odczuć pogorszenie się warunków bytu! Ćwierćmilionowa fortuna, obciążona tylko żoną i jedynaczką-córką, a zainwestowana w bardzo różnych przedsiębiorstwach, stanowiła istotną gwarancję nawet mimo owych „drapieżnych zakusów” – daniny majątkowej. Co się tyczy konfiskaty zysków wojennych, uszło mu na sucho, gdyż nie miał ich wcale, więc… „udławcie się tym, i kwita!” Na dobitkę cena obrazów, jak gdyby nigdy nic, poszła w górę, tak iż od chwili wybuchu wojny miał ze swej kolekcji większy pożytek niż kiedykolwiek dotychczas. Naloty również od – działały dobroczynnie na ostrożny od urodzenia umysł i wzmogły wrodzony hart ducha. Niebezpieczeństwo całkowitej katastrofy osłabiało wrażliwość na drobniejsze i cząstkowe katastrofy, wynikłe z podatków i taksacji, jednocześnie zaś zwyczaj rzucania gromów na bezczelnych Niemców wiódł Soamesa – jeżeli nie otwarcie, to przynajmniej w skrytości ducha – do pomstowania na podobny bezwstyd Partii Pracy.
Szedł piechotą. Na domiar miał aż nadto czasu, gdyż z Fleur umówił się w galerii o czwartej, a teraz dochodziło dopiero wpół do trzeciej. Przechadzka była mu potrzebna dla zdrowia – gniotło go coś w wątrobie, a nerwy miał wyczerpane do ostateczności. Żona, ilekroć bawiła w Londynie, stale znikała z domu, a córka, jak większość młodych kobiet po wojnie, wiecznie latała i plotła trzy po trzy. Powinien się jeszcze cieszyć, że była zbyt młoda, by rozwinąć jakąś działalność podczas samej wojny. Nie znaczy to, ma się rozumieć, by Soames nie popierał wojny od samego początku – i to całą duszą; jednakże co innego ją popierać, co innego zaś angażować w tym osobę żony lub córki. Pomiędzy jednym a drugim leżała przepaść, utworzona przez jakieś staroświeckie nawyki budzące odrazę do uczuciowych a niedorzecznych wybryków. Tak więc stanowczo wziął za złe Anetce – tak ponętnej i liczącej w roku 1914 dopiero trzydzieści cztery lata – zamiar wyjazdu do rodzinnej Francji (zwanej teraz przez nią pod wrażeniem wojny ma chère patrie⁴) dla pielęgnowania jej braves poilus⁵… Potrzebne jej to było! Doprawdy!… Żeby zrujnować zdrowie i urodę! Jak gdyby ona naprawdę mogła być pielęgniarką! Przeciwstawił się stanowczo tej zachciance. Niechże lepiej szyje dla nich lub robi na drutach tu w domu! Ostatecznie nie wyjechała – i odtąd nigdy już nie była taka jak dawniej; wzrosła w niej zła skłonność do podrwiwania sobie z męża, wprawdzie nie otwarcie, niemniej jednak ustawicznie, przy różnych drobnych okazjach. Co się tyczy Fleur, wojna rozwiązała kłopotliwy problem, czy należy ją posłać do szkoły, czy też nie. Lepiej było usunąć ją spod wpływów przeżywającej wojenne nastroje matki, ochronić od grozy nalotów i od okazji do różnych wybryków; umieścił ją przeto w jakiejś szkole z internatem tak daleko na Zachodzie, jak to uznał za licujące z zasadami wytworności – i odtąd brakowało mu jej okrutnie. Fleur!… Nigdy nie pożałował, iż zdecydował się tak nagle nadać jej po urodzeniu to nieco cudzoziemskie imię – choć było to wyraźnym ustępstwem na rzecz francuszczyzny. Fleur! Śliczne imię – i śliczne dziecko! Ale jakaż wiercipięta – żeby choć chwilę usiedziała spokojnie! – i jaka uparta! I jak świadoma swej władzy nad ojcem! Soames często rozmyślał, jakim błędem było tak tracić głowę dla własnej córki. Zestarzawszy się stracić głowę! Sześćdziesiąt pięć lat! Posunął się już w latach. Jednakże nie odczuwał tego, gdyż – może na całe jego szczęście ze względu na młodość Anetki i jej urodę – drugie małżeństwo okazało się ułożonym na chłodno kontraktem. Raz jeden w życiu kochał z całą namiętnością – pierwszą żonę, Irenę. Tak. A ten drab, jego kuzyn Jolyon, który mu ją sprzątnął, wygląda dziś, jak mówią, bardzo marnie. Nic dziwnego, w siedemdziesiątym drugim roku życia, po dwudziestu latach trzeciej żeniaczki!
Soames przystanął na chwilę, by oprzeć się o barierę przy alei Rotten Row. Było to miejsce odpowiednie do snucia wspomnień, gdyż znajdowało się w połowie drogi między kamienicą na Park Lane, która widziała jego urodziny i śmierć rodziców, a małym domkiem na Montpellier Square, gdzie przed trzydziestu pięciu laty cieszył się pierwszą edycją swego małżeństwa. Teraz, po dwudziestu latach drugiej edycji, wydawało mu się, że owa stara tragedia wydarzyła się w jakimś poprzednim wcieleniu – które zakończyło się, gdy na miejsce spodziewanego syna urodziła się Fleur. Od wielu lat przestał żałować – choćby podświadomie – owego nie narodzonego syna; Fleur powetowała mu ten niedobór serca. Koniec końców, nosiła przecież jego nazwisko! O tym, że z czasem je zmieni, nie myślał na razie wcale. A nawet jeżeli myślał o podobnym nieszczęściu, to myśli tej towarzyszyło niejasne poczucie, że może uczynić ją na tyle bogatą, by mogła chociażby nabyć i unicestwić nazwisko człowieka, który ją poślubi. I czemużby nie miało tak się stać, skoro dziś podobno kobiety zrównały się w prawach z mężczyznami?
I w głębi ducha przekonany, że zrównanie to jest fikcją, Soames przejechał energicznie po twarzy na wpół przymkniętą dłonią, która spoczęła wreszcie wygodnie na brodzie. Dzięki wstrzemięźliwemu trybowi życia nie był i teraz ani nalany, ani tłusty; nos miał cienki i bynajmniej nie czerwony, siwe wąsy krótko przycięte, wzrok jeszcze bystry. Lekkie pochylenie ciała tuszowało i korygowało zmienione proporcje twarzy – siwe włosy przerzedziły się bowiem na skroniach i czoło na skutek tego stało się wyższe. Czas niewiele zmienił w „najobrotniejszym” z młodych Forsyteów, jakby się wyraził ostatni ze starych Forsyteów, Tymoteusz, liczący obecnie sto jeden lat.
Cień platanów padł na wytwornie miękki filcowy kapelusz – Soames zaniechał noszenia cylindrów – w czasach takich, jak obecne, lepiej nie zwracać niczyjej uwagi na to, że się jest bogatym! Platany! Myśli Soamesa przeniosły się nagle do Madrytu – przypomniał sobie Wielkanoc przed wojną, kiedy to, mając zdecydować się na kupno owego obrazu Goi, przedsięwziął podróż odkrywczą chcąc studiować mistrza w jego ojczyźnie. Szelma uczynił na nim wielkie wrażenie – pierwsza klasa, prawdziwy geniusz! Ceniony tak wysoko, doczeka się, być może, jeszcze większego uznania, zanim – na koniec – zostanie zapomniany. Druga faza szału dla Goi będzie jeszcze gorętsza od pierwszej; o tak! Przeto Soames zakupił obraz. Podczas owej wyprawy zamówił – czego nie czynił dotąd nigdy – kopię malowidła alfresco, zwanego La Vendi-mia⁶, na którym wyobrażona była postać dziewczyny podpartej w bok jedną ręką, a przypominającej mu córkę. Kopię tę miał obecnie w galerii w Mapledurham, lecz była dość kiepska – Goi niepodobna skopiować! W każdym razie przyglądał się jej, ilekroć córki nie było w domu; pociągało go jakieś uderzające podobieństwo w lekkiej, strzelistej równowadze kibici, w rozstępie łukowatych brwi, w namiętnym rozmarzeniu ciemnych oczu. Rzecz osobliwa: Fleur miała oczy ciemne, gdy on miał szare (żaden z Forsyteów czystej krwi nie miał piwnych oczu), a matka niebieskie! Choć prawda i to, że jej babka Lamotte miała oczy ciemne jak melasa!
Począł znów iść w stronę Hyde Park Corner. Nigdzie w całej Anglii tyle się nie zmieniło, co w alei Rotten Row! Urodzony opodal – niemal o trzy kroki – od tego miejsca, pamiętał je od roku 1860. Przyprowadzały go tu damy w krynolinach, aby przyglądał się elegantom noszącym bokobrody i obcisłe spodnie i jeżdżącym konno po kawaleryjsku; patrzył na zdejmowane w ukłonach białe cylindry o zagiętych rondach, na beztroskę tego wszystkiego i na małego, krzywonogiego człowieczka w długiej czerwonej kamizelce, który chodził między dystyngowanym gronem trzymając na smyczy kilka psów i namawiając matkę Soamesa, by kupiła jednego z nich; były tam wyżły króla Karola i charty włoskie, okazujące sympatię dla jej krynoliny – dziś już się takich nie widuje! To prawda, nie widzi się tu dziś nic szykownego; siedzą, ot, jedynie szare szeregi ludzi pracujących, nie mając na co patrzeć, poza kilkoma młodymi, podrygującymi i siedzącymi na koniach okrakiem istotami rodzaju żeńskiego, w kapelusikach jak garnuszki, albo na niechlujnych oficerów kolonialnych pędzących to tu, to tam na okropnych szkapi-skach; to znów od czasu do czasu widać małe dziewczynki na kucykach lub starych dziadygów wytrząsających z siebie wątrobę, a wreszcie ordynansów wojskowych usiłujących buńczucznie galopować na kawaleryjskich koniach; nie widać ani ludzi szlachetnego rodu, ani lokajów, ani dygów, ani ukłonów, nie słychać miłych ploteczek – słowem, nie ma nic. Jedynie drzewa pozostały te same – obojętne na pochód pokoleń i na wyrodnienie rodzaju ludzkiego. Demokratyczna Anglia – rozczochrana, zalatana, hałaśliwa i najwidoczniej pozbawiona swych szczytów! W duszy Soamesa – miłośnika wykwintu – aż się coś przewracało. Znikła bezpowrotnie zamknięta domena towarzyskiej dystynkcji i ogłady! Zostało jeszcze bogactwo – o tak, bogactwo! – wszak on sam był znacznie bogatszy niż kiedykolwiek jego ojciec; lecz dobre maniery, nieuchwytny aromat dobrego smaku i wytworności, wszystko to gdzieś zginęło w odmętach wielkiego, szpetnego tłumu, rozpychającego się w tłoku łokciami i zionącego odorem benzyny. Tu i ówdzie kryły się jeszcze skąpe, na wpół pokonane ostatki ducha kastowego i szlachectwa, ale rozproszone i słabe – chétif, jak mawiała Anetka – nigdzie jednak nie można się już było dopatrzyć stałości czy wewnętrznej spójni, I właśnie w ten nowomodny harmider złych obyczajów i rozluźnionej moralności dostała się jego córka – kwiat jego życia!… A gdy jeszcze dojdą do władzy te draby z Partii Pracy – jeśli to w ogóle nastąpi – wtedy trzeba być przygotowanym na najgorsze!
Przeszedł pod arkadą, której – dzięki Bogu – nareszcie już nie szpeciła stalowoszara plama reflektora.
„Lepiej by zrobili, kierując reflektor tam, dokąd wszystko to zmierza, i oświetlając całą tę swoją szacowną demokrację” – pomyślał.
Szedł dalej mijając fasady klubów na Piccadilly. Jerzy Forsyte, ma się rozumieć, będzie siedział we wnęce okiennej klubu „Iseeum”. Chłopak rozrósł się i tkwił tutaj niemal bezustannie, niby jakieś nieruchome, sardonicznie uśmiechnięte oko, obserwujące przemijanie ludzi i rzeczy. Soames przyśpieszył kroku, gdyż wzrok kuzyna przyprawiał go zawsze o fizyczny niepokój. Ten Jerzy, jak chodziły słuchy, napisał w czasie wojny list (podpisany „Patriota”), w którym uskarżał się na histerię rządu obcinającego porcje owsa dla koni wyścigowych. Tak, otóż i on, wysoki, imponujący, elegancki, starannie ogolony, o gładkich, ledwie trochę przerzedzonych włosach, pachnących niewątpliwie najlepszym gatunkiem brylantyny; w ręce trzyma kawałek różowego papieru. No, ten nic się nie zmienił! I Soames – może po raz pierwszy w życiu – uczuł pod kamizelką coś w rodzaju sympatii dla tego sardonicznego krewniaka. Jego potężna postać, jego idealny rozdziałek we włosach i bycze spojrzenie dawały gwarancję, że będzie jeszcze komu zastąpić starą gwardię.
Soames spostrzegł, iż Jerzy wymachuje różowym papierkiem, jak gdyby zapraszając kuzyna, by zechciał wejść na górę – niewątpliwie pragnie dowiedzieć się czegoś o swym majątku. Majątek ten znajdował się wciąż jeszcze pod kontrolą Soamesa. Wycofawszy się bowiem dwadzieścia lat temu, gdy brał rozwód z Ireną, z czynnego udziału w kancelarii, Soames prawie bezwiednie zachował kontrolę nad wszystkimi czysto forsytowskim! sprawami.
Zawahał się tylko przez chwilę, skinął głową i wszedł do klubu. Od czasu gdy w Paryżu zmarł jego szwagier, Montague Dartie (o szczegółach śmierci nikt nie wiedział nic pewnego poza tym jedynie, że z pewnością nie było to samobójstwo), klub „Iseeum” wydawał się Soameso-wi bardziej szanowną instytucją. Nadto Jerzy wyszumiał się już i oddał się niepodzielnie uciechom smakoszostwa, odżywiając się przednio, ale strzegąc się zbytniej otyłości i zadłużając się – jak mówił – „tylko u paru starych sknerów, żeby mieć w życiu jakieś zajęcie”. Soames wiedział o tym, przeto podchodząc ku wnęce, gdzie tkwił przy oknie jego kuzyn, nie miał onieśmielającego poczucia niedyskrecji, jakiego doznawał tu pierwej za każdym pobytem. Jerzy wyciągnął ku niemu starannie utrzymaną rękę.
– Nie widziałem cię od czasu wojny – zaczął. – Jakże się miewa twoja żona?
– Dziękuję – odrzekł chłodno Soames. – Całkiem dobrze.
Mięsista twarz Jerzego wykrzywiła się na chwilę drwiącym uśmiechem, jakby skrycie szydził; w oku pojawił się również szyderczy błysk.
– Ten Belg Profond – oznajmił – jest obecnie członkiem naszego klubu. To dziwna figura.
– Doprawdy! – mruknął Soames. – W jakiej sprawie chciałeś widzieć się ze mną?
– Idzie mi o starego Tymoteusza. Może lada chwila wyciągnąć nogi. Przypuszczam, że już sporządził testament.
– Tak.
– A więc ty lub kto inny powinniście zajrzeć do niego. Przecież to ostatni ze starej gwardii… jak wiesz, liczy sobie już setkę. Podobno wygląda jak mumia. Gdzie zamierzacie go pochować? Miałby najzupełniejsze prawo spocząć w piramidzie.
Soames potrząsnął głową.
– Na Highgate, w rodzinnym grobie.
– No tak, przypuszczam, że stare pannice stęskniłyby się za nim, gdyby leżał gdzie indziej. Powiadają, że wciąż jeszcze lubi dobrze zjeść. Widzisz, on jeszcze może długo pociągnąć. Cóż my wobec tych starych Forsyteów? Było ich dziesięciu… przeciętny wiek osiemdziesiąt osiem lat… sam to obliczyłem. To zasługa równa urodzeniu trojaczków!
– Czy to wszystko? – zapytał Soames. – Muszę iść dalej.
„Ależ z ciebie nietowarzyskie bydlę!” – zdawały się odpowiadać oczy Jerzego.
– Tak, to wszystko., Odwiedź go w jego mauzoleum. Stary może ma ochotę bawić się w proroctwa. – Z pełnej, miękko zarysowanej twarzy znikł szyderczy uśmiech i Jerzy dodał: – Cóż, panowie plenipotenci, jeszczeście nie wynaleźli sposobu na wykręcenie się od tych przeklętych podatków dochodowych? Stałym, dziedzicznym dochodom dają się one we znaki jak sam diabeł. Przywykłem mieć rocznie dwa tysiące pięćset; teraz dostaję dziadowskie tysiąc pięćset. A koszta utrzymania wzrosły w dwójnasób.
– Aha! – mruknął Soames. – Wyścigi zagrożone!
Po twarzy Jerzego przemknął wyraz sardonicznej samoobrony.
– No, no! – powiedział. – Nie zmuszono mnie jeszcze, bym robił cokolwiek; siedzę tu, wyschły i pożółkły, z każdym dniem biedniejszy. Te drapichrusty z Partii Pracy myślą opanować sytuację, zanim kto zdoła się im przeciwstawić. I z czegóż ty będziesz się utrzymywał, gdy do tego dojdzie? Ja będę pracował sześć godzin dziennie nauczając polityków, jak poznać się na żartach. Przyjmij moją radę, Soamesie: idź do parlamentu, zapewnij sobie czterysta funtów. i daj mi posadę.
I widząc, że Soames już wychodzi, usiadł z powrotem we wnęce pod oknem.
Soames ruszył wzdłuż Piccadilly, głęboko pogrążony w myślach, jakie zrodziły w nim słowa kuzyna. On sam przecie przez całe życie wciąż pracował i oszczędzał, natomiast Jerzy zawsze był trutniem i marnotrawcą, a przecież gdyby kiedyś przyszło do konfiskaty, to ograbiony zostanie właśnie on, człowiek, który pracował i oszczędzał! Stanowiło to zaprzeczenie wszelkiej zasługi, obalenie wszelkich zasad forsytowskich! Czyż na innych zasadach może wspierać się i wzrastać cywilizacja? On, Soames, nie sądzi, by to było możliwe. I cóż? Przypuśćmy, że nie zabiorą mu obrazów, bo nie będą się znali na ich wartości. Ale cóż będą warte same obrazy, gdy ci maniacy zaczną doić kapitał? Będzie to niepokupne śmiecie.
„Nie chodzi mi o siebie – myślał – w moim wieku mogę wyżyć z pięciuset funtów rocznie i nawet nie poczuję różnicy”.
Ale Fleur!… Ten majątek, tak mądrze ulokowany, te skarby, tak troskliwie wyszukiwane i gromadzone – wszystko to było przeznaczone dla niej. A jeżeli wypadki tak się potoczą, że nie będzie mógł jej tego podarować lub zostawić w spadku – no, to nie ma po co żyć! I cóż komu przyjdzie z tego, że pójdzie teraz popatrzeć na te wariackie futurystyczne bzdury, tę sztukę przyszłości, by zorientować się, czy ma ona w ogóle jakąś przyszłość?