- promocja
Sama radość - ebook
Sama radość - ebook
Nowa książka Davida Sedarisa, mistrza społecznej satyry, którego tytuły sprzedają się w Stanach Zjednoczonych w milionach egzemplarzy. Pierwsza od czasu świetnie przyjętego w Polsce "Calypso".
Pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami. Ale co może ważniejsze, pokazała nam, jak bardzo potrzebujemy kontaktu z drugim człowiekiem. Rzeczywistego – nie online. Odcięty od ludzi Sedaris radzi sobie, jak może: nocami spaceruje po pustym mieście, za dnia obsesyjnie wyciera kurze w mieszkaniu. Zastanawia się, co robią w czasie lockdownu pracownicy seksualni i akupunkturzystki. Próbuje przemyśleć swój nowy status rodzinny: jego ojciec umiera i wkrótce David przestanie być synem. Po raz pierwszy w życiu…
"Sama radość" to słodko-gorzkie sceny z dnia powszedniego w Ameryce. To brawurowe relacje z codziennych potyczek, niepozornych sytuacji, których za Oceanem doświadcza każdy. Sedaris mówi szczerze o więziach rodzinnych i o starości, boleje nad rozwarstwieniem społecznym kraju i kpi z hipokryzji rodaków: „Amerykanom się zdaje, że korrida jest bestialską i prymitywną tradycją – pisze – ale gdyby polegała na strzelaniu z broni palnej, poszlibyśmy w to jak w dym”.
To bardzo zabawna książka. Ale też czuła. I bardzo prawdziwa – nawet jeśli połowa opisanych w niej przygód Sedarisa wydarzyła się tylko w jego głowie.
Sedaris jest pierwszorzędnym obserwatorem naszego świata i jego dziwactw.
Adam Kay
Niepoprawny jak zawsze. Nawet w obliczu pandemii i społecznych wstrząsów.
„Kirkus Reviews”
Im starszy, tym zabawniejszy.
„Los Angeles Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68180-20-6 |
Rozmiar pliku: | 833 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna, przedpołudnie, jadę z moją siostrą Lisą jej samochodzikiem o rozmiarze resoraka z lotniska w Greensboro w Karolinie Północnej do jej domu w Winston-Salem. Wstałem przed budzikiem, żeby się nie spóźnić na samolot z Raleigh, ale Lisa mnie przebiła o całą godzinę.
– Lubię siąść sobie w Starbucksie tak o piątej rano, zaraz po otwarciu – mówi. – _À propos_. Jakiś czas temu wchodzę tam i widzę: siedzi baba z małpą. Z taką małpeczką w różowych falbankach, jak z żywą lalunią. Ręce mi opadły. Mało brakowało, a poszłabym jej nagadać: „Co pani z nią zrobi, gdy się pani znudzi?”.
Jak większość mi znanych właścicieli zwierząt, Lisa zawsze wie najlepiej, kiedy chodzi o pupili, a zwłaszcza o cudzych.
– Zobacz, jak ten facet szarpie setera smyczą. Przecież go udusi! – szepcze, wskazując na pana, który, moim zdaniem, najzwyczajniej w świecie wyprowadza psa na spacer.
Kiedy pies idzie _bez_ smyczy, Lisa komentuje:
– Ten bigel za chwilę wpadnie pod samochód, a chłop nic, tylko się gapi.
Jeżeli ktoś ma spaniela, to na pewno go nie szczepi. Jeżeli ktoś ma kanarka, to kupuje mu złą karmę albo nie potrafi obciąć mu pazurków: zostawia za krótkie, ewentualnie za długie.
– Czemu założyłaś, że małpka się babie znudzi? – pytam.
Lisa robi minę pod tytułem: „Ja się znam na ludziach”. W końcu ludzie też zwierzęta.
– Ja się znam na ludziach – mówi.
I mniej więcej wtedy mijamy bilbord z reklamą strzelnicy Strzelanka.
– Trzeba się tam wybrać. Popukamy sobie.
Tak więc już nazajutrz stawiliśmy się o trzeciej. Zakładałem, nie wiedzieć czemu, że strzelnica znajduje się pewnie na świeżym powietrzu, mieściła się jednak w niewielkim centrum handlowym obok sklepu z częściami do maszyn rolniczych. W gablotach za szybą prezentowały się rzędy broni palnej, a na ścianie wisiały damskie torebeczki, w które można zgrabnie wsunąć niewielki pistolet. Gdy wróciliśmy do domu, od razu postanowiłem zgłębić tę rynkową niszę, jak dla mnie zupełną nowość. Zasiadłem do internetów. Koszulki, kamizelki, kurtki z kieszonką na spluwę – czego to ludzie nie wymyślą. Znalazłem nawet bokserki z pochewką wszytą na tyłku. Producent nazywał je „bielizną do biegania i samoobrony”, ja – „kaburą samonośną”.
Lisę i mnie ciekawiło, co strzelnica ma w ofercie. „ROSSI R352. $349,77” – wyjaśniała etykieta koło rewolweru. Gdybym wszedł na przykład do sklepu papierniczego, mógłbym od razu ocenić, czy jest tam drogo, czy nie, ale nie miałem pojęcia, po ile chodzi broń palna. Znałem się na tym jak kura na pieprzu. Strzelałem jak dotąd jedynie z wiatrówki, a Lisa – z niczego. Zanim nas wpuszczono na stanowiska strzeleckie, musieliśmy odbyć czterdziestominutowe szkolenie z zasad bezpieczeństwa i obsługi broni. Pogadankę wygłaszał Lonnie: miejscowy policjant na emeryturze i współwłaściciel strzelnicy, ubrany w firmowy tiszert. Pięćdziesiątka na karku, siwiejące brwi, prawie niewidoczne okulary bez oprawek, nad tym wszystkim czapka z daszkiem, a na niej logo „Blackwater”, czyli zaciężnych oddziałów wojskowych. Średni materiał na kumpla, ale na sąsiada – biorę. „W nocy odśnieżyłem ci podjazd – pewnie by powiedział. – Pomyślałem sobie, że się sąsiad nie obrazi, a mnie trochę ruchu nigdy nie zaszkodzi”.
Lonnie wziął nas na zaplecze do salki konferencyjnej, posadził nas w jednej ławce, a sam usiadł naprzeciwko.
– Podstawowa sprawa dotycząca broni palnej: ludzie są z reguły głupi. Ludzie w ogóle, nie że wy konkretnie. Istnieje więc parę zasad w kwestii bezpieczeństwa. Zasada numer jeden: za każdym razem zakładaj, że broń jest naładowana.
Zmarszczyliśmy czoła, odchylając się do tyłu, gdy Lonnie położył przed nami na ławce glocka coś tam, coś tam i – nieco ładniejszy – rewolwer krótkolufowy kaliber trzydzieści osiem.
– Naładowane? – zapytał.
– Zakładam, że tak – oznajmiła Lisa.
– Brawo ty – powiedział Lonnie.
Kiedyś, gdy za kasę sprzątałem cudze mieszkanie na Manhattanie, znalazłem pistolet. Leżał zawinięty w tiszert tam, gdzie zazwyczaj chowa się pornole, to znaczy pod łóżkiem. Nie wiedziałem, co podnoszę. Kiedy się zorientowałem, po prostu zamarłem, jakbym właśnie trzymał bombę. Odłożyłem zawiniątko bardzo ostrożnie z powrotem. Zachodziłem w głowę, jak może wyglądać właściciel mieszkania oraz pistoletu, bo nigdy go nie widziałem.
Przypuszczałem, że broń palną zwykle posiadają faceci brodacze. Wypytawszy wśród znajomych, doszedłem jednak do wniosku, że broń zwykle posiadają _ojcowie_ brodaczy. Dziwne, ale prawda. Gdy poznałem gościa o azjatyckich korzeniach z wątłą kozią bródką – trzy kłaczki na krzyż – i rzuciłem przypuszczenie, że jego tata pewnie ma naboje, ale nie ma czego nabić, usłyszałem w odpowiedzi:
– Ale jaja. Skąd wiedziałeś?
Zarost nie był wówczas modny i mało kto nosił brodę. Obecnie, w erze brodaczy, właścicieli pistoletów dopatruję się przeważnie pośród panów w czapkach z daszkiem, jeśli opierają na nich okulary przeciwsłoneczne o – co ważne – żółto-pomarańczowych (_à la_ drink Tequila Sunrise) lub lustrzanych szkłach. Po czym się poznaje uzbrojone panie? Szczerze mówiąc, nie wiem.
Tymczasem instruktor Lonnie przeszedł do kwestii chwytania. Jak wszyscy, którzy w dzieciństwie strzelali do kumpli wodą albo do tarczy na ścianie lotkami z przyssawką, ja i Lisa odruchowo złapaliśmy za spusty, wykonując manewr zupełnie niezgodny z zasadami bezpieczeństwa i higieny na strzelnicy.
– Najpierw należy pociągnąć za ten metalowy dzyndzel – odezwał się Lonnie.
– Czyli jeżeli upuszczę, nie ma strachu, że wystrzeli?
– Nic się nie bój – odparł Lonnie. – Pół promila szansy. No to proszę, David, łapiemy za glocka.
Zebrałem się w sobie. Wykonałem polecenie.
– Brawo ty! – zawołał.
Kiedy przyszła kolej Lisy, najpierw chwyciła za cyngiel.
– Pała – skomentował Lonnie. – Dobra, David, bierz rewolwer, a Lisa spróbuje z glockiem.
Doszliśmy w szkoleniu do zasady numer dwa – nigdy w nikogo nie celuj, chyba że zamierzasz go postrzelić lub zastrzelić – kiedy Lisa wyjaśniła, po co przyszła na strzelnicę:
– A gdyby ktoś chciał mnie zabić? I upuściłby pistolet? Bałabym się podnieść. Nigdy nie wiadomo.
– No i mądrze mówisz – pochwalił ją Lonnie. – Przezorna zawsze ubezpieczona.
„_Żebyś wiedział_, chłopie” – powiedziałem w myślach.
Lekcja zasad bezpieczeństwa troszeczkę się przeciągnęła, lecz i tak zostało dziesięć minut na strzelanie, czyli – patrząc z perspektywy – aż nadto. Wprost nie mogłem się nadziwić, gdy Lisa naprężyła się jak struna, dzierżąc nabitego glocka: była niczym dyrygentka, która celuje batutą w orkiestrę. Pierwszy strzał od razu celny: trafiła w zarys człowieka rozmiaru jeden do jeden, niemal prosto w serce.
„Od tej strony cię nie znałem” – przeszło mi przez myśl.
– Brawo ty! – zakrzyknął Lonnie. – I trochę szerzej rozstawiamy nóżki. I proszę bardzo, strzelamy.
I poszło jej jeszcze lepiej. O mały włos, a trafiłaby w dziesiątkę.
– No, no, no. Cicha woda – odezwał się Lonnie. – Teraz Mike.
– Ja? – spytałem, zbity z tropu.
Podał mi krótkolufowca.
– Przyszedłeś postrzelać, tak?
Wziąłem więc rewolwer, przybierając imię „Mike” do końca sesji strzeleckiej, co nie działało zbyt motywująco. Nie dość, że Lonnie nie zadał mi standardowego pytania: „_Ten_ David Sedaris?”, to jeszcze nazwał mnie Mikiem. No, to było już przegięcie. Przypomniało mi się, jak kiedyś w hotelu podeszła do mnie nieznajoma pani.
– Przepraszam, pan na spotkanie Lions Club?
Lions Club jest Mikiem stowarzyszeń dobroczynnych.
Za to imię mojej siostry nie uleciało Lonniemu z pamięci. Wprost nie schodziło mu z ust.
– Dajesz, Lisa, dajesz! Super! A teraz wyceluj, zamykając lewe oczko. To co, Lisa, rewolwerek?
– A muszęęę? – zapytała jak dziewczynka, bo zdążyła się już znudzić.
Ja zresztą podobnie. Oddając ostatni strzał, myślałem o parce, z którą się koleżankuję. Chłopcy są z Teksasu, z miasteczka Odessa. Tom jest mechanikiem i naprawia samoloty, mieszkają więc z Randym w baraczku z prefabrykatów przy hangarze na lotnisku. Kiedyś w środku nocy tęgi i barczysty wariat, który nawiał z psychiatryka, staranował samochodem ich siatkowy płot, po czym zaczął się dobijać.
– Wypuść moją matkę! – wołał. – Wiem, że ją tam trzymasz, gnoju!
Nie dało mu się przemówić do rozumu, no bo był walnięty.
Tom i Randy tarasowali drzwi własnymi ciałami. Gdy zawiasy jęły puszczać, Tom poleciał po pistolet.
– Trzymasz w domu _broń_? – spytałem Toma zdziwiony. Gej, a ma pistolet.
Tom potaknął ruchem głowy.
– Celowałem mniej więcej na wysokość kolan, ale typ się schylił, więc trafiłem w szyję.
Nie żeby od tego umarł, nie. Wariat na gigancie wsiadł znowu do auta. Wjechał przez zamkniętą bramę prosto do hangaru, następnie wyjechał przez ścianę z blachy falistej, na pasie lotniska wykonał zawrotkę i ruszył w stronę baraku Toma i Randy’ego.
– Zabili go i uciekł – zauważyłem.
– Właśnie! – zawtórował Randy, dyrektor odeskiego domu kultury. – Ja nie jestem agresywny, agresywność: jeden, w życiu nie miałem pistoletu w ręce, ale gdy ten czubek zatrzymał się samochodem przy mojej komodzie, darłem się na całe gardło: „Weź go ubij! Weź go ubij!!!”.
Tom wycelował w wariata, lecz ten zdążył zemdleć od upływu krwi. Kiedy po chwili pojawiła się policja, podziurawione od pocisków drzwi baraku ledwo się trzymały, hangar ledwo stał, a przy łóżku mechanika i pana z domu kultury garażowało ukradzione auto. „To jest ten _wszelki wypadek_” – spuentowałem w myślach. Ogólnokrajowe stowarzyszenie strzeleckie NRA mogłoby z tej historyjki uczynić sobie najlepszą reklamę opartą na faktach.
„Kogo by tu ubić?” – zapytałem siebie w duchu, wpatrzony w tarczę strzelniczą, rozważając przy okazji, czy mają też wersję z zarysem kobiety. I tak było wszystko jedno, kogo sobie wyobrażę jako cel do odstrzelenia. Kompletnie chybiłem, mógłbym więc jedynie liczyć, że moja ofiara padnie na miejscu ze śmiechu.
Kiedy skończyła się nasza sesja na strzelnicy, Lonnie zbliżył tarczę i napisał „Lisa” nad dziurą najbliżej serca. Nad dziurą najdalej serca (i najdalej ciała) napisał z kolei „Mike”, po czym zwinął planszę i wręczył nam na pamiątkę. Przyjmując zapłatę, wygłosił opinię, że Karolina Północna ma całkiem w porządku prawo.
– Można sobie strzelać i nikt się nie czepia – stwierdził.
Powiedziałem mu, że w Anglii facet trafił do więzienia, bo zastrzelił włamywacza, którego przyłapał na gorącym uczynku. Lonniemu opadła szczena. Słuchał i nie wierzył, jakbym właśnie mu oznajmił, że w kraju, gdzie mieszkam, jest prikaz, by do południa chodzić wyłącznie na rękach.
– Chore – skomentował. Zwrócił się do gościa obok: – Słyszysz, co on mówi? – I znowu popatrzył na mnie: – Że takich czasów dożyłem…
Pod przeszkloną ladą trzymał kolekcję różnych naklejek na zderzak, a na jednej widniał napis: „CHODŹ POSTRZELAĆ. NIE BĄDŹ CIOTA”.
– To było ich hasło reklamowe na bilbordach, lecz poszły skargi od gejów – szepnęła mi Lisa, gdy wychodziliśmy.
Nie jestem obrażalski. Wiele rzeczy na tym świecie mi się nie podoba i wiele rzeczy mnie _złości_, ale oburza mnie jedno: kreskówki ze zwierzętami, które noszą okulary przeciwsłoneczne i wciąż powtarzają „mega”. To już jest przesada. Nie chodzi mi o to, że w ten sposób się wyśmiewa królika, niedźwiadka lub inne zwierzątko, tylko że się uczy dzieci olewactwa i dziadostwa. Mówienie na gejów „cioty” nie robi na mnie wrażenia. Wszystko jedno. _Meh_.
– Czemu wyjechałaś z tym, że „ktoś chciałby cię zabić”? – zapytałem Lisę, gdy szliśmy przez parking. – Skąd wiesz, że akurat upuściłby spluwę?
Otwarła drzwi auta.
– Nigdy nie wiadomo. Może by się wyśliznęła, boby nosił rękawiczki.
Kiedy ruszyliśmy, zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś tak się zdarzyło, że na strzelnicy zjawił się człowiek w depresji, odbył szkolenie z zasad bezpieczeństwa, wszedł na stanowisko i wpakował kulkę _sobie_.
– Prościej, niż kupować glocka albo trzydziestkęósemkę – rozwinąłem temat – no i nie narobisz chlewu. W każdym razie nie u siebie. A że nie płaci się z góry, to sesja strzelania kosztuje cię tylko życie.
Lisa się zadumała.
– Wpierw zabiłabym Henry’ego, a dopiero potem siebie. – Chodziło o jej papugę, która bez problemu mogłaby przeżyć nas wszystkich. – Żeby nie było: kocham go na śmierć i życie. No ale nie chcę, żeby stała mu się krzywda, kiedy mnie zabraknie.
– Zakładałem, że gdy umrzesz, to ja się nim zajmę.
Lisa włączyła migacz.
– Na pewno by ci się znudził.
Niedługo po naszej sesyjce strzeleckiej doszło do masakry w podstawówce w Sandy Hook. Dwa miesiące później strzelnica Strzelanka rozesłała mejlem życzenia walentynkowe z sercem z pistoletów, karabinków półautomatycznych, a nawet granatów. W gazetach pisali, że po szkolnej strzelaninie ceny w branży podskoczyły, bo powstała groźba, że prezydent Obama ograniczy obrót bronią, uchylając drugą poprawkę do konstytucji. Rynek zareagował tak samo po krwawych rzeziach w kinie w Kolorado i w zborze Emanuela w Karolinie Południowej.
Wola posiadania broni, a już zwłaszcza uzbrojenia używanego na froncie, jest mi całkowicie obca. Sam nie wiem dlaczego, lecz strzelanie mnie nie bierze. Zaliczyłem jedno wyjście na strzelnicę z moją siostrą i to mi wystarczy. Ludzie wrzucają filmiki na Jutuba, żeby się pochwalić, jak na podwórku za domem rozwalają strzałem kręgiel albo stary toster – a ja nie rozumiem po co. Nie mam w sobie żądzy mordu ani polowania. Nie żywię obawy, że nadchodzi wojna pomiędzy rasami, na którą trzeba się zbroić. Śpię jak zabity, nie zamartwiając się wizją, że w środku nocy wariat na wolności nawet nie zapuka, tylko od razu staranuje moje drzwi. Takie rzeczy się zdarzają, wypadki chodzą po ludziach: gdyby przyszło co do czego, ja bym wolał, zamiast walczyć, zwiewać tylnym wyjściem. W Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie mieszkam, niełatwo załatwić strzelbę, a co dopiero broń krótką. Brytyjczycy jednak – nie wiadomo czemu – żyją w poczuciu wolności. Może są wolni od strachu? Nie wiedzą, co tracą? Może się nie boją, że ktoś ich zastrzeli w szkole, w sklepie albo w kinie?
Rzecz jasna, w Wielkiej Brytanii roi się od nożowników, jednak noże mają niewielką siłę rażenia. No i wokół broni białej nie skrzyknął się ruch społeczny jak w przypadku broni palnej. Jeszcze nie widziałem naklejki na zderzak z szablą i napisem: „MASZ PROBLEM? TO CHODŹ NA SOLO”. Parę dni po strzelaninie w szkole w Sandy Hook natknąłem się w sieci na reklamę karabinu automatycznego Bushmaster, który Adam Lanza, sprawca tamtej jatki, miał w swym arsenale. Slogan pod zdjęciem powiadał: „POKAŻ, KTO TU NOSI SPODNIE”.
Każda szkolna strzelanina jest ogromnym szokiem, ale jednocześnie powtórką z rozrywki. Relacje z miejsca zdarzenia, zapłakane dzieci, kupa kwiatów i maskotek, które leżą w strugach deszczu. Po jakimś czasie się słyszy, że ocaleni z masakry oraz rodziny zabitych „powoli się otrząsają” i że „potrzebują czasu” – i do następnego, by tak rzec, odcinka. NRA uważa, że jest jedno rozwiązanie: zwiększyć podaż broni. Kiedy po masakrze w Parkland na Florydzie Donald Trump zaproponował, by nauczyciele nosili w pracy broń ostrą, tyrknąłem do Lisy, która nie mogła uwierzyć.
– Zaraz, zaraz – powiedziała. – Gdzie ty o tym przeczytałeś?
Przypomniała mi się kolacja przed laty. Siostra wpadła do mnie na weekend w Chicago i przy stole zapytała Adama, mojego kumpla:
– Kojarzysz „The Onion”?
– Oczywiście – odpowiedział.
– No a ja nie kojarzyłam, że to pismo satyryczne. Czytałam tam kiedyś, że w ramach cięć budżetowych departament edukacji zamierza wykreślić czas przeszły z programu nauczania. Dzwonię do męża i mówię: „Słuchaj, koniec świata”. Dawniej pracowałam w szkole, a tyle się teraz słyszy o gospodarności i dyscyplinie finansów publicznych, że brzmiało to wiarygodnie.
– Co to niby za oszczędność: usunąć czas przeszły? – zapytał ją Adam.
– Bo ja wiem? – odparła Lisa. – Wzięli mnie z zaskoczki.
Może to i dobrze, że tak łatwowierna laska już nie uczy dzieci. Lecz nie mogę mieć jej za złe, iż nie uwierzyła w zbrojenie oświaty. Komu przyszłoby do głowy, że po tych wszystkich koszmarach ktokolwiek wyskoczy z taką propozycją? Parę dni później kuratorium oświaty Blue Mountain w stanie Pensylwania wyposażyło sale szkolne w wiadra pełne otoczaków, licząc, że uczniowie, gdy zajdzie potrzeba, ukamienują napastnika w akcji.
Może parę dzieci sięgnęłoby po kamienie, ale większość by zamarła lub zaczęła płakać. Ja w każdym razie na pewno.
Następnie doszło do jatki w Santa Fe w Teksasie, którą rozpętał – ku rozgoryczeniu mojej najbliższej rodziny – niejaki Dimitrios Pagourtzis.
Czuliśmy się pewnie jak Amerykanie o korzeniach koreańskich po rzezi w Virginia Tech.
– Nasz, cholera, nasz. Niedobrze.
Całe szczęście wicegubernator upatrywał winy w liczbie wyjść z budynku, a nie, dajmy na to, w greckich korzeniach mordercy.
– W szkole, w której pracowałam, szkoli się uczniów i ciało pedagogiczne na wypadek strzelaniny – powiedziała Lisa. – Żeby wyłączyli światło i chowali się po kątach. – Dodała z ciężkim westchnieniem: – Uczyłam trzecie klasy. Dobrze, że to dawno za mną.
W czasach szkolnych ja i siostra przeszliśmy ćwiczenia przeciwatomowe, bo akurat doszło do kryzysu kubańskiego. Można by przypuszczać, że nauczyciele zaprowadzą nas do schronu głęboko pod ziemią, ale stało się inaczej: kazali nam kucnąć i schować się pod ławkami. Ciekawy pomysł: przycupnąć sobie na ziemi z rękami na głowie. Może od wybuchu bomby atomowej posypie się tynk z sufitu, ale gdy już przejdzie fala uderzeniowa, wrócimy do domków, które nadal będą stały. Mama, tata, piesek i ciepły obiadek, tylko trochę pyłu osiadło na stole.
Dzieciom łatwiej pojąć strzelaninę niż bombę. Kto ogląda telewizję, wie, czym jest broń palna i co dzieje się z człowiekiem, którego dosięga pocisk. Dziecko może nie rozumieć, o co chodzi z umieraniem – że nawet kiedy przeprosisz, śmierć się nie odstanie – lecz ma ogólną świadomość, że to coś przykrego. Dla drugoklasistki Lisy i dla mnie, pierwszaka, wybuch bomby atomowej stanowił wielką abstrakcję. Gdy po zajęciach z obrony przeciwnuklearnej wsiadłem do gimbusu, gdzie ujrzałem swoją siostrę – w sukience, w lakierkach, ze schludną fryzurą, znacznie elegantszą niż później w dorosłym życiu – nie poczułem ulgi, tylko dzikie szczęście, które zazwyczaj ogarnia dzieci w wieku szkolnym, kiedy wracają do domu. Rozpiera je radość, bo żyją i mają wolne.TYKADŁO
W przeddzień swoich dziewięćdziesiątych piątych urodzin mój ojciec wieczorem krzątał się po kuchni; nagle się przewrócił. Lisa i Bob (moja siostra i mój szwagier) wpadli go odwiedzić i podłączyć mu przy okazji nowy telewizor; zastali ojca na ziemi, oszołomionego i obolałego. Kiedy tylko go podnieśli i postawili do pionu, przewrócił się znowu, wezwali zatem karetkę. Do szpitala dojechały nasze siostry: Gretchen, a następnie Amy, która przyleciała aż z Nowego Jorku na tatowe urodziny, w obecnej sytuacji nagle odwołane.
– Z tatą jest niedobrze – powiedziała mi rano Amy przez telefon. – Myślał, że Lisa to mama, a gdy lekarz go zapytał, gdzie się znajdujemy, powiedział, że w Syracuse. Tam chodził na studia. W końcu się zezłościł. Opieprzył doktora: „A pan co taki ciekawski?”. Jakby nie rozumiał, co to jest wywiad lekarski. I że rozmawia z lekarzem, a nie z _jakimś typem_.
Na szczęście nazajutrz przejaśniło mu się w głowie. Już nie wyglądał jak dziecko we mgle. Wszyscy odetchnęli.
Tego wieczoru, kiedy ojciec upadł, byłem w mieście Princeton, czwartym z osiemdziesięciu przystanków na mojej trasie odczytów autorskich. Kiedy przewożono ojca ze szpitala do ośrodka rehabilitacyjnego, byłem w drodze do Ann Arbor. W kolejnym tygodniu tata przeszedł parę tak zwanych mikroudarów, które dość łatwo przeoczyć. Jeden zawęził mu pole widzenia, inny mu zaburzył pamięć krótkotrwałą. Tata chciał wrócić do domu po wypisie ze szpitala, ale w takim stanie nie mógłby mieszkać samotnie.
Nie pamiętam już, gdzie byłem, gdy mój tata się wprowadził do domu opieki. Tak zwany ośrodek spokojnej jesieni nosi nazwę Springmoor. Zawitałem w jego progi cztery miesiące po wypadku w kuchni, kiedy na początku sierpnia przylecieliśmy z Hugh do Karoliny Północnej. Zastaliśmy tatę w uszatym fotelu. Z ucha ciekła ojcu wartka strużka krwi, robiąca wrażenie sztucznej _à la_ sok z buraka. Sanitariuszka ocierała ojcu policzek wacikiem.
– O, cześć – rzucił tata zgaszonym, zmęczonym głosem.
Miałem wrażenie, że mnie nie poznaje, lecz wymienił moje imię, po czym chwycił mnie za rękę.
– David. – Popatrzył gdzieś za mnie. – Hugh.
Głowę miał owiniętą bandażem i gdy się odchylił, wyglądał bardzo nobliwie, rozparty jak basza albo Edith Sitwell, świętej pamięci poetka angielska. Jego cienkie brewki ledwo było widać. Podobnie z rzęsami. Przypuszczam, że tak jak włosy na jego rękach i nogach, wreszcie się poddały i odpadły z nudów.
– Tato, co się stało? – rzuciłem pytanie, na które znałem odpowiedź, bo Lisa mi powiedziała wszystko przez telefon.
Ogromny zegar szafkowy z orzecha i brązu, który tata przywiózł do ośrodka Springmoor, runął i rąbnął go w głowę. Na tarczy wyobrażono zarys ludzkiej twarzy, wizerunek Ojca Czasu, symbol przemijania, otoczony krzywo rozmieszczonymi liczbami. Mama mówiła o zegarze „creech”, od nazwiska gościa, który go zaprojektował, lecz dla taty był „tykadłem”.
Skończywszy rozmowę z Lisą, odezwałem się do Hugh:
– Czas _dosłownie_ go powalił, i to chyba nie przypadek. Nigdy nie pytaj, komu tyka zegar, bo tyka on tobie.
– Uparł się, że go przesunie – stwierdziła sanitariuszka, tamując krwawienie – i oberwał prosto w ucho. Pozszywali go w szpitalu, ale znów mu leci, bo przyjmuje leki przeciwzakrzepowe. Wezwaliśmy pogotowie. – Zwróciła się w stronę taty, piszcząc jak do dziecka: – Wezwaliśmy, co nie? Lou przejedzie się karetką!
I w tej samej chwili wkroczyli dwaj ratownicy, młodzi, silni i brodaci, no, po prostu drwale. Chwycili ojca pod łokcie, by pomóc mu wstać.
– Wycieczka? – zapytał.
– Lou pojedzie do doktora! – rzuciła sanitariuszka.
– A, no to w porządku – odpowiedział ojciec.
Wywieziono go na wózku, a pani nam wyjaśniła, że personel spierze ślady krwi z dywanu, lecz meble pacjenta powinna umyć rodzina.
– Mogę przynieść szmatki – zasugerowała.
Po chwili weszła salowa.
– Przepraszam – zagaiła. – To pan jest tym sławnym synem?
– „Sławnym” to już jak kto woli, ale „synem”: owszem.
– Pan jest Dave, dobrze kojarzę? Dave Chappelle? Mogłabym dostać autograf? Lub od razu dwa, skoro już pan przyszedł.
– Nie ma sprawy – rzekłem.
Zabraliśmy się z Hugh do wywabiania krwi z fotela, gdy pani salowa – skrępowana, jakby stała przy słynnym, młodym i czarnym komiku, który ma życie przed sobą i dopiero się rozkręca – wróciła, żeby poprosić o jeszcze dwa autografy.
– Straszny ze mnie syn – powiedziałem pani, biorąc kartki do podpisu. – Tata się przewrócił dokładnie siódmego kwietnia, a dopiero teraz przyjechałem go odwiedzić. Od tamtego czasu nawet z nim _nie rozmawiałem_.
– Nie trzeba aż tak się karcić – odparła salowa. – Niech przedzwoni pan do taty od czasu do czasu, tak jak ja do mojej mamy. – Uśmiechnęła się przymilnie. – A ten autograf dla szefa. – Podała mi jego imię.
Krew, która wsiąknęła w szmatki, wyglądała jeszcze sztuczniej niż na skórze ojca. Przejechałem parę razy po tapicerce fotela, by pokazać, że coś robię, lecz większość czarnej roboty odwalił za mnie Hugh. Ja tymczasem gapiłem się na wystrój pokoju: na tykadło taty, na miejskie widoczki, których nakupili z mamą jeszcze w sewentisach, na kamole, które ojciec przywoził z wypraw wędkarskich, każdy opatrzony datą oraz nazwą rzeki, skąd go wyłowiono. Przykro było na to patrzeć. Nawet jednorożec nie zdołałby upiększyć tego obskurnego wnętrza. Być może dlatego, że było tu ciemno, a może dlatego, że było tu ciasno. Na pewno nie pomagały szpitalne łóżko przy ścianie ani masywne kotary od sufitu do podłogi, które wyglądały jak w zakładzie pogrzebowym. W świetlicy z telewizorem pensjonariusze ośrodka, przeważnie na wózkach, niektórzy w śliniaczkach, oglądali serial M*A*S*H.
Siłą rzeczy pomyślałem o domu opieki Mayview, gdzie w latach siedemdziesiątych ojciec zainstalował babcię. Tamte odwiedziny z tatą pamiętam jak wczoraj. Skoro więc teraz _ja_ odwiedzam ojca jak on kiedyś swoją matkę, to już niewiele brakuje, a będę następny i sam wyląduję w małej dusznej klitce w domu spokojnej starości jako rachityczny wdowiec. Ale ja skończę bezdzietny, nikt mnie zatem nie odwiedzi: ani Amy, ani Lisa (wyrazy uznania dla niej za dbanie o tatę), ani Gretchen, ani Paul. Wszystkich nas przebiła Kathy, moja szwagierka: bywała u taty niekiedy co drugi dzień, brała go na obiad, wcierała mu balsam w stopy. Ja, Dave Chappelle, okazałem się zakałą. Mnie przebili wszyscy.
– Czy mogłabym zrobić sobie z panem parę fotek? – zapytała pielęgniarka, kiedy wychodziłem.
– Ja też, ja też – dorzuciła inna pani, a po chwili jeszcze jedna dołączyła się do prośby.
„Chodź, coś ci pokażę – powiedzą później koledze albo koleżance. – Mam zdjęcie z Dave’em Chappelle’em”. „Sory, ale to nie on” – padnie pewnie w odpowiedzi.
Lecz mnie wtedy, oczywiście, dawno już nie będzie. Czyli tak jak zawsze.
Z domu spokojnej jesieni pojechałem z ukochanym do Krwawicy Morskiej, naszego domku plażowego na Emerald Isle, gdzie po paru dniach dołączył do nas John, starszy brat Hugh, wraz z dwoma chłopcami: swoim siedmioletnim wnukiem Harrisonem i jego przyrodnim bratem Austinem, lat jedenaście. Trzej panowie w różnym wieku na co dzień mieszkali w małym mieście nad cieśniną, o parę godzin na zachód od Seattle. Chłopcy po raz pierwszy w życiu nie trzęśli się z zimna podczas kąpieli w morzu. Pierwszy raz chodzili po piaszczystej plaży i widzieli pelikany. Myślałem, że nic, tylko będą pływać, ale ciągle grali w gry na konsoli Nintendo Switch, którą przywieźli ze sobą.
– Ej – stęknął Harrison, zrobiwszy obchód po domu. – Nie macie telewizora? Gdzie ja się podłączę?
Harrisona ominęła faza bycia _cute_, bo od razu wyprzystojniał. Ale jeszcze wszystko przed nim: pożyjemy, zobaczymy. Może opuchnie mu kinol, defasonując mu buzię? A może w wypadku złamie sobie szczękę lub poharata policzek? Ale jeszcze miał w odwodzie chabrowoniebieskie oczy i pełne, wydatne, niemalże kobiece usta z nieco większą dolną wargą. Gdziekolwiek Harrison wchodził, tam był najpiękniejszy. „Czy on ma tego świadomość?” – pytałem sam siebie. Chłopcy w jego wieku nie myślą o takich sprawach.
Harrison był, owszem, śliczny, lecz wcale nie rozpuszczony. Mieszkał wraz z bratem u mamy, która trzymała ich krótko. Niedawno dziadek sprezentował chłopcom pykadło do gier. W domu mieli zakaz grania na nintendo i już po paru godzinach zrozumiałem czemu. Zasiadali do konsoli od razu po przebudzeniu i jak się przyssali, potrafili ciupać od rana do pierwszej w nocy, a często i dłużej.
Za moich czasów inaczej chowano dzieci.
– Zaraz, zaraz – upomniałem Harrisona pierwszego wieczoru, gdy ledwo zjadłszy kolację, już wstawał od stołu, by pograć w _Minecrafta_. – Jeżeli chcesz iść, to zapytaj, czy już możesz.
– Ciebie mam się pytać?
– _Pana_, jakbyś chciał wiedzieć. – Poprawiałem chłopców, gdy mówili mi na ty. – _Mój_ dom i moje zasady.
– Ja jestem u _Hugh_ – odrzekł mi Harrison.
Hugh popatrzył znad talerza.
– To prawda. Sprawdź w akcie własności. Dom jest zapisany na mnie.
– Ale kupiony za _moje_ – odciąłem się.
Harrison przewrócił oczami.
– Ta, jasne.
Nazajutrz, kiedy wyszedłem ze swojego gabinetu, zastałem chłopców na sofie, pochłoniętych graniem.
– Może zróbcie sobie przerwę i napiszcie list do mamy – zaproponowałem.
Harrison szturchnął Austina:
– Jakiś obcy oblech. Nie bierz od niego cukierków.
Tak ich nauczono w szkole.
– Wstawać, wstawać, nie udawać. Ja tutaj rządzę. Troszeczkę szacunku.
– Chciałbyś – powiedział Harrison.
Wymyśliłem na poczekaniu, za co mają mnie szanować.
– Jestem sławny i bogaty – oznajmiłem chłopcom.
Harrison pokręcił głową, nie odrywając wzroku od konsoli.
– Twoja stara.
– Hugh! – zawołałem. – Powiedz mu, że jestem sławny i bogaty, bo on mi nie wierzy.
– Hugh chyba poszedł na plażę – odpowiedział Austin, również wpatrzony w ekranik wielkości kartki A5. – Niby z czego jesteś sławny?
– A z tego, że piszę książki – udzieliłem odpowiedzi.
– A o żadnej nie słyszałem – powiedział Harrison.
– Bo masz _siedem latek_ – ripostowałem, ugodzony do żywego. – Kojarzą mnie dorośli. Szczególnie salowe.
Nieco później Hugh zauważył – czwarty raz w tamtym tygodniu – że ktoś robi zdjęcia domu.
– Chyba twoi fani przyszli.
– Słyszysz? – zawołałem przez ścianę, żeby Harrison usłyszał.
Zajęty gierką, nic nie odpowiedział.
– Najpewniej cykają foty tabliczce „Krwawica Morska” – powiedziałem Hugh. – Dobra nazwa nie jest zła.
Opowiedziałem, że nasz sąsiad Bermey wspomniał mi o domku, który się nazywa TO MOJE, NIE NASZE, DZIWKO.
– Tam pewnie również przystają i strzelają zdjęcia – zauważyłem. – Zwłaszcza rozwodnicy.
Fotografowanie domu od frontu to jeszcze nic przy tym, co działo się z tyłu. Za czasów mojej młodości, kiedy żółwie morskie składały jaja na plaży, prawie nikogo to nie obchodziło. A teraz jest wielkie halo. Robi się naklejki i znaki drogowe z żółwikami karettami. Karetty awansowały na atrakcję turystyczną tak jak dzikie konie z wyspy Ocracoke. Oznacza się miejsce, gdzie żółwie składają jaja; gdy przychodzi czas wylęgu, do pilnowania zgłaszają się ochotnicy z Żółwiego Patrolu.
U stóp naszych schodków z drewna, które prowadzą na plażę, wbito jaskrawożółty słupek. W drugim dniu pobytu chłopców ochotnicy wykopali rowek od gniazda do morza, żeby ułatwić świeżo wyklutym żółwikom pełzanie do wody. Rowek obstawili z dwóch stron leżakami i wysiadywali, pełniąc wartę honorową.
– _Red carpet_ jak na Oscarach – podszepnąłem Hugh.
Widok żółtej taśmy ostrzegawczej i szpaleru społeczników w jaskrawych kamizelkach wabił plażowiczów, którzy podchodzili spytać, o co chodzi, i tworzył się tłumek. W nocy entuzjaści żółwi siedzieli z latarkami na podczerwień i kamerami w pogotowiu, nie spuszczając gniazda z oczu i wypatrując najlżejszego ruchu. „To się nazywa »bąbelkowanie« – zdradziła mi Kathy. – Gdy małe się wykluwają i wygrzebują z gniazda, piasek się wybrzusza i wypełzają żółwiki bąbelki”.
– Piękna sprawa – zagaiłem, patrząc na chłopaków.
– Ta – odpowiedzieli chórem.
– Słucham? Zwierzęta was nie obchodzą? – Gdy byłem w ich wieku, zajmowałem się głównie oglądaniem zwierząt… no i podglądaniem oraz okradaniem ludzi. Opowiedziałem chłopakom o wstrętnym szarym oposie, który wdrapał się po schodach i zasiadł przed drzwiami w Święto Dziękczynienia. – Karmiliśmy go resztkami i plasterkami owoców. Gdybyście widzieli, jak chwytał jedzonko: wyciągał rączki jak człowiek. Przychodził co wieczór.
Austin odpowiedział grzecznie, ale trochę na odczepkę:
– Wow.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._