- W empik go
Samotny mężczyzna - ebook
Samotny mężczyzna - ebook
Pięć pełnych napięcia dni w upalnej Katalonii 1982 roku. Reprezentacja Polski w piłce nożnej zatrzymuje się w podbarcelońskim hotelu. Podczas gdy Piechniczek obmyśla strategię na mecz ze Związkiem Radzieckim, a Boniek świętuje transfer do Juventusu, w budynku hotelowej piekarni ukrywa się dwójka członków ETA. Policja wpada na trop uciekinierów, zmuszając dawnego szefa komanda do działania…
„Samotny mężczyzna”, poruszający thriller, który sam autor nazwał swoją „najbardziej intelektualną powieścią”, mówi o tym, jak trudno zerwać z własną przeszłością, przede wszystkim jednak o tym, co się dzieje, gdy walka z dyktaturą traci swój romantyczny rys i przeradza się w terror.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66505-02-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bernardo Atxaga
(właśc. Joseba Irazu Garmendia; ur. 1951 w Asteasu)
Pisarz uważany za jednego z najważniejszych twórców współczesnej literatury baskijskiej. W latach siedemdziesiątych stawiał pierwsze kroki jako poeta awangardowy, a niedługo potem zdecydował się poświęcić wyłącznie działalności pisarskiej. Opublikował ponad pięćdziesiąt dzieł, w tym kilkanaście powieści, poza tym także książki dla dzieci, zbiory poezji, słuchowiska radiowe, sztuki teatralne. Jest laureatem licznych nagród, m.in Premio Crítica, Premio Nacional de Narrativa czy Premio Euskadi. Jego utwory przetłumaczono dotąd na ponad trzydzieści języków.
W listopadzie 2019 roku Bernardo Atxaga otrzymał prestiżową nagrodę Premio Nacional de las Letras Españolas, przyznaną mu za „istotny wkład w modernizację i rozpowszechnienie języków baskijskiego oraz hiszpańskiego, dokonywane poprzez prozę, w której autor w błyskotliwy sposób łączy fikcję i rzeczywistość”.Katarzyna Sosnowska
(ur. 1979)
Tłumaczy z angielskiego, niemieckiego i hiszpańskiego, a od niedawna także z baskijskiego. Stypendystka programu „Itzultzaile Berriak” („Nowi Tłumacze”), zorganizowanego przez Baskijski Instytut Etxeparego i Baskijskie Stowarzyszenie Tłumaczy w ramach projektu „Donostia / San Sebastian Europejska Stolica Kultury 2016”. Sześciomiesięczny pobyt w Kraju Basków sprawił, że zafascynowała się tamtejszą kulturą i literaturą oraz plażami. Prywatnie zagorzała fanka piłki nożnej.Mężczyzna, na którego mówią Carlos, wiedział, że zamarznięte morze było jedynie obrazem ze snu, wiedział także – przypominał mu o tym sucho jeden z jego wewnętrznych głosów – że powinien otrząsnąć się z letargu, wstać z kanapy i jak najszybciej udać się do saloniku hotelu, gdzie wraz z kolegami miał obejrzeć mecz. Tego dnia, w poniedziałek 28 czerwca 1982 roku, reprezentacja Polski walczyła o awans do półfinału. Ale widziane we śnie morze przyciągało uwagę tej części mózgu Carlosa, która nadal nie wracała do rzeczywistości. Przyjemne wrażenie spadania powstrzymywało go przed otwarciem oczu. Wydawało mu się, że jest kamieniem lecącym ku morzu, czymś w rodzaju asteroidy, a zamarznięte wody, ku którym zmierzał, paradoksalnie sprawiały wrażenie czegoś przytulnego, więc szykował się do przebicia pokrywy lodowej, by zanurzyć się w tym, co się pod nią kryło. Ostatecznie nie doszło jednak do zetknięcia z morzem, mimo że prawie się o nie otarł. Sen uległ zmianie – pojawił się w nim przypominający nietoperza wielki ptak, który coraz wolniej przemieszczał się nad wodami i z wysoka podziwiał drapieżnymi oczami przyprószoną śniegiem powierzchnię morza, przypominającą w tym momencie biały płaskowyż.
Carlos usiadł wygodnie na kanapie i odwrócił się plecami do okna, przez które wpadały ostatnie tego dnia promienie słońca. Nie chciał wybudzić się z tego snu, chciał zatrzymać pojawiające się w nim obrazy. Ponadto muzyka symfoniczna dochodząca z jakiegoś miejsca w morskich głębinach sprawiała, że ogarniał go spokój.
Jego pragnieniu nie stało się jednak zadość. Muzyka została zagłuszona pytaniem, które jakaś kobieta zadała paleontologowi o nazwisku Ruiz Agirre, a ponieważ nazwiska baskijskie zwracały jego uwagę, odkąd zamieszkał w Barcelonie, Carlos otworzył oczy i spojrzał na stojący przed nim szesnastocalowy telewizor. Na ekranie młody okularnik, paleontolog, odpowiadał na pytanie prowadzącej program.
„Oczywiście, że nie. Sama pani wie, że na wybrzeżu baskijskim olbrzymie pterodaktyle z trudem by przetrwały. Nawet jeśliby im się to udało, nie mogłyby latać, bo te gady, tak samo jak ich współcześni krewniacy, były zmiennocieplne, to znaczy niezdolne do utrzymania stałej temperatury ciała, tak więc między tymi lodami nie miałyby siły latać”.
„Tak, to prawda – przytaknęła z uśmiechem prowadząca program. – W epoce, o której mówimy, pterodaktyle nie mogły żyć, bo zniknęły z powierzchni ziemi miliony lat wcześniej. Musiałam jednak o nie spytać, bo moje dzieci nigdy by mi tego nie wybaczyły. Szaleją na punkcie dinozaurów”.
Był to program naukowy, w którym zarówno prowadząca, jak i paleontolog mocno się wysilali, by podtrzymać rozmowę. Carlos, nieco rozczarowany odkryciem, że jego sen miał tak banalne źródło, spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma trzydzieści, a więc za pół godziny rozpoczynał się mecz Bońka, Laty i reszty przeciwko Belgom. Mieli go pokazywać na innym kanale niż ten, który emitował właśnie program o czasach prehistorycznych.
„Boniek jest teraz wielką gwiazdą futbolu”, przeczytał Carlos w leżącej na dywanie gazecie sportowej, na którą padł jego wzrok. „Jest doceniany, kochany, a nawet, jak mieliśmy okazję zobaczyć w Barcelonie, ubóstwiany. Ponadto koledzy z drużyny bardzo go szanują, a w Polsce nikt nie zapomni, jak wstawił się za bramkarzem Młynarczykiem, który pojawił się na lotnisku w Warszawie totalnie zawiany. Kierownictwo Związku nie chciało wpuścić go do samolotu, lecz Boniek zagroził, że w takiej sytuacji on również nie leci”.
Wzrok Carlosa przeniósł się w stronę leżącej obok gazety codziennej. „Trudna sytuacja Palestyńczyków w Bejrucie”. „ETA zaprzecza, że podłożyła bombę, która poważnie zraniła dziecko”, przeczytał. To były główne wiadomości z pierwszej strony.
Chociaż nie był to jeszcze najgorętszy moment lata, temperatura w pomieszczeniu przekraczała dwadzieścia pięć stopni. Nie podnosząc się z kanapy, Carlos sięgnął do okna, by je otworzyć. Niedługo potem, gdy popołudniowa bryza ochłodziła mu twarz, ponownie zamknął oczy i znieruchomiał. Pod wpływem chłodnego wietrzyku poczuł, jak jego oczy stały się jakby dwoma gorącymi, napuchniętymi punktami, zarazem jednak przepełnione poczuciem winy myśli, które pojawiły się, gdy przeczytał nagłówki gazet, oddaliły się. Poza tym to przyjemne wrażenie wzmacniały dochodzące zza okna odgłosy owadów. Równy jak zawsze dźwięk tych samych co zawsze owadów, metaliczny i regularny, czasami wymieszany z kumkaniem żab, a innym razem – gdy synowie kucharza wyciągali swoje motocykle „Montesa” lub „Derby” – tworzący coś w rodzaju chóru z odgłosami silnika. Lubił wszystkie te dźwięki, nawet hałas motorów. Uspokajały go one i usypiały. Tak samo było tamtego dnia. Tyle że niestety nie mógł się temu poddać. Musiał rozbudzić się i zejść do saloniku. Obiecał, że wraz z Guiomarem, Ugartem i resztą obejrzy tam mecz Polaków i Belgów.
Z niemrawością charakterystyczną dla osób zaspanych Carlos dał się wciągnąć odgłosom zza okna i powrócił do pewnej myśli, która pojawiła się w jego głowie już jakiś czas temu. Regularność życia była mianowicie zbawienna, nie tylko dla zdrowia fizycznego, dla prawidłowej pracy żołądka i jelit, ale również dla życia duchowego. Kto mógł robić to, co miał robić, w momencie, w którym miał to robić, kto cieszył się miesiącami i latami pozbawionymi niespodziewanych wydarzeń, bez wątpienia wszedł na dobrą drogę. Tak, w tym tkwił cały sekret – w regularności. Jego brat też kiedyś powiedział, że regularność życia była najlepszym rozwiązaniem w trudnych chwilach. Była niczym piasek, który podsypuje się pod koła, gdy ślizgają się po lodzie.
„Trudno stwierdzić, czy ta regularność wiele mu dała. Bo gdzie jest teraz Kropotkin? Czy nie w szpitalu psychiatrycznym?”, usłyszał. To był jeden z wewnętrznych głosów, wypowiadających się w imieniu jego sumienia, ten najmniej przyjemny. Carlos potrząsnął głową. Chociaż od dawna miał w zwyczaju wysłuchiwać tych głosów – był to system, jaki wypracował w więzieniu, system rozmawiania z samym sobą – nie udało mu się dotąd zidentyfikować osoby, która w tym momencie do niego przemówiła. Zazwyczaj w jego umyśle pojawiał się ktoś znajomy, z własną sylwetką i twarzą. Ten nieprzyjemny głos nie wiązał się jednak z żadną z osób, które należały do jego przeszłości. Czasami Carlos miał wrażenie, że ten niezidentyfikowany głos był jak szczur, który rósł w jego wnętrzu i którego jedynym celem było go dręczyć.
Żeby odsunąć myśl o bracie, wstał z kanapy i spojrzał przez okno. Latarnia na podjeździe hotelu właśnie się zapaliła, nieco dalej widać było drzewa oliwkowe i migdałowce, całą tę formację roślinną zwaną garigiem, którą właśnie zaczynały pochłaniać ciemności; tam też – jakieś trzysta metrów od hotelu, przy drodze do Barcelony – stacja benzynowa migała czerwonym i niebieskim światłem, a jeszcze dalej, jako ostateczne tło, masyw góry Montserrat powoli tracił wyrazistość. Tak, wszystko było jak co dzień i powtarzało swój zwykły rytm. Wkrótce, gdy na dobre zapadnie już noc, Montserrat przyjmie postać żłobionej ściany, a u jej stóp rozświetli się kościół. Następnie nadejdzie pora snu dla owadów i słychać będzie jedynie odgłosy przejeżdżających ciężarówek. Potem, około trzeciej nad ranem, zapadnie kompletna cisza. Jedynie czerwone i niebieskie światła stacji benzynowej będą nieustannie migały aż do świtu.
Carlos usiadł z powrotem na kanapie i zaczął wkładać buty. Chociaż był to widok na miejsce jego zesłania i mimo że znajdował się naprawdę daleko od swych ukochanych gór, domów i ścieżek, okolica góry Montserrat wypełniona była regularnością życia, która go uspokajała, pomagała mu pacyfikować ten zły głos, który żył w jego wnętrzu. Nie wiedział, co mu szykuje przyszłość, lecz to miejsce nie ponosiło za to odpowiedzialności.
„Myślę, że tak. Poza Altamirą i Lascaux mało jest w Europie tak znaczących jaskiń jak Ekain w Kraju Basków. Przede wszystkim znajdują się tam malunki o wielkiej wartości artystycznej, a poza tym stanowi ona bogate źródło świadectw. Znaleziono w niej wiele pozostałości, zarówno paleolitycznych, jak i neolitycznych”.
Na ekranie telewizora pojawiły się obrazki. Jeden z nich przedstawiał mapę Zatoki Biskajskiej i otaczających ją ziem. Nagle pulsujący w okolicach wybrzeża czerwony punkcik wyznaczył położenie jaskini, a zaraz potem kamera najechała na wskazane miejsce. Można było teraz dostrzec okolone paprocią i mchem wejście do groty, mokre po niedawnym deszczu.
Nie odrywając oczu od ekranu, Carlos wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę telefonu. W tym czasie plan pokazywanych okolic poszerzał się i skała zmieniła się w bukowy las, a ten z kolei w górski szczyt, cały zielony. Na horyzoncie, za innymi szczytami, które z daleka wydawały się niebieskie, pojawiła się świetlista linia morza. Nagle, niczym wielki nietoperz z jego snu, kamera skierowała się nad góry, domy i ścieżki, które naprawdę kochał. „Tam są me ukochane góry, tam są me łąki”. Pamięć Carlosa automatycznie przywołała słowa znanej pieśni, która stanowiła podkład dźwiękowy programu telewizyjnego: „Tam są me ukochane góry, tam są me łąki. Piękne bieluśkie domy, źródła i rzeki. Stoję na granicy w Hendai, oczy otwarte szeroko. Och, Euskal Herria, Kraju Basków…”.
Wybrał wewnętrzny numer 17 i zaraz odłożył słuchawkę.
– Oglądacie telewizję? – zapytał, gdy po tym jak ponownie wybrał numer, odpowiedziano mu z drugiej strony. Zaraz dodał nieco kpiącym tonem: – Włączcie kanał pierwszy, zobaczycie wybrzeże w okolicach Zarautz. Pomyślałem sobie, że w końcu to już dwa tygodnie od waszego wyjazdu, pewnie tęsknicie.
Minął ponad rok, od kiedy Carlos ostatni raz odwiedził strony pokazywane teraz w telewizji, i słowa o tęsknocie miały być żartem. Kobieta po drugiej stronie telefonu widocznie go nie zrozumiała, bo odpowiedziała znużonym głosem:
– Dobrze, zaraz włączymy. Ale tęsknimy tak naprawdę za jedzeniem. Ileż można jeść same konserwy!
– Nie można mieć wszystkiego – odparł Carlos i odłożył słuchawkę.
Na tle pokazywanych zdjęć paleontolog opowiadał o ludziach, którzy czterdzieści tysięcy lat temu żyli na terenach otaczających jaskinię. Mówił, że ich zwyczaje były zadziwiające, a najciekawsze było chyba to, że zbierali mięczaki, ale nie te jadalne, tylko takie, które posiadały piękne, kolorowe muszle, na przykład gatunek Nassa reticulata lub Littorina obtusata. Służyły im one jedynie do ozdoby. Trzeba pamiętać, kontynuował głos z ekranu, że morze nie znajdowało się tam, gdzie sięga obecnie, w XX wieku, tylko było znacznie bardziej oddalone, co najmniej dwadzieścia kilometrów od dzisiejszego wybrzeża, i że temperatura nad Zatoką Biskajską nie była tak przyjemna jak tego lata, lecz wynosiła jakieś czterdzieści stopni poniżej zera. Więc czyż to nie zaskakujące, że ci mężczyźni i te kobiety sprzed czterdziestu tysięcy lat odczuwali taką potrzebę ozdabiania się? Czy opłacało się wkładać tyle pracy i ponosić takie ryzyko wyłącznie po to, by założyć naszyjnik z muszli?
Gdy paleontolog skończył mówić, zniknęły wszystkie zdjęcia, zniknęły góry, łąki, domy, źródła, a także konie i żubry namalowane w jaskini. Na ekranie widniało tylko oblicze prowadzącej program. Malowała się na nim niecierpliwość, skrywana pod uśmiechem.
„Możemy więc stwierdzić, że byli tacy jak my, mieli swoje pomysły i kaprysy – powiedziała. – A teraz, tak szybciutko, bo kończy nam się czas, pokażemy na mapie, gdzie na wybrzeżu północnym znajdują się inne jaskinie. Jeśli w te wakacje chcecie państwo połączyć zwiedzanie z rozrywką, koniecznie je odwiedźcie. Wyjazd do Kraju Basków jest, jest, jak by to powiedzieć…”.
„Nie tak prosty jak wyjazd w inne, bardziej spokojne miejsca. Prawdę mówiąc, ostatnie zamachy wyrządzają wielkie szkody turystyce, którą państwu proponujemy”, przyszedł jej z pomocą paleontolog.
Carlos zamknął oczy i usiłował wyobrazić sobie kobiety i mężczyzn sprzed czterdziestu tysięcy lat, ubranych jedynie w naszyjniki z muszli. Było to coś więcej niż tylko przyjemny obraz. Wyczuwał, że pod tą historią kryła się jakaś głębsza prawda. Ale nazwy, które pojawiły się właśnie na mapie pokazywanej na ekranie – Biarritz, Zarautz, Gernika, Bilbao – obudziły w nim tę mroczną część podświadomości i natychmiast pojawił się Szczur, tym razem milcząco szermujący obrazami z przeszłości Carlosa, obrazami bolesnymi i nieprzyjemnymi. Zamiast plaż i białych muszli mężczyzna widział teraz główny plac w Zarautz z jego kioskiem muzycznym, a potem lekko skręcającą ulicę, przy której znajdowało się kino. Gdy tylko pojawiły się obrazy kina, wspomnienia przywołane przez Szczura stały się bardziej wyraziste, a duch Carlosa – „ciało astralne”, jak by to ujął jego brat Kropotkin – kontynuował podróż, najpierw do sali widowiskowej kina, następnie do pomieszczenia pod nią, o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Leżał tam na pryczy przedsiębiorca, którego Carlos porwał, a potem zastrzelił.
Zadzwonił telefon. Carlos wyłączył telewizor i wyciągnął rękę po słuchawkę. Zawahał się jednak w ostatniej chwili, bo jego duch – jego „ciało astralne” – nadal unosił się nad dręczącymi obrazami z przeszłości. Najpierw zobaczył Biarritz i samego siebie w wieku dwudziestu trzech lat, siedzącego w kinie „Daguerre”, w którym często spotykali się uchodźcy polityczni. Ze swoim ówczesnym najlepszym przyjacielem Sabinem oglądał film pornograficzny. Potem Carlos przeniósł się do Gerniki, gdzie znowu zobaczył siebie, jeszcze jako nastolatka, przysłuchującego się przemówieniu swojego brata. Z tupetem i hardością, jakie zawsze go charakteryzowały, Kropotkin – ta scena zawstydzała Carlosa – recytował stary wiersz Wordswortha: „Drzewo Gerniki! Jakże kwitnąć możesz w tych dniach zniszczenia? Jaką nadzieję, jaką radość niosą ci słońce i bryza od strony Atlantyku, poranna rosa, słodki kwietniowy deszcz?”. Z im większym zapałem Kropotkin recytował te strofy, tym większy wstyd odczuwał Carlos.
Wreszcie udało mu się usunąć z głowy obrazy przywołane przez Szczura i podnieść słuchawkę. Najpierw usłyszał kaszel Ugartego, a następnie odgłosy tła. Wspólnik dzwonił do niego z hotelowego saloniku.
– Czy można wiedzieć, dlaczego jeden z dyrrektorrów tego hotelu nadal do nas nie zszedł? A rraczej czy można wiedzieć, dlaczego jeden z moich wspólników nie uczestniczy w imprrezie, w którrej biorrą udział właściciele i prracownicy? – spytał Ugarte.
Nie był nigdy aktorem, ale od lat nie mówił swoim normalnym głosem. Wrzeszczał, akcentował wybrane słowa w zdaniu, a przede wszystkim zawsze kogoś przedrzeźniał.
W tle było słychać innych. Toczyła się zażarta kłótnia o to, czy w jednym z poprzednich meczów słusznie podyktowano karnego przeciwko drużynie Hiszpanii, a komentator sportowy w telewizji podawał wyjściową jedenastkę Belgów, w której nie znalazł się bramkarz Pfaff. Carlos spojrzał na zegarek, za dwadzieścia minut rozpoczynał się mecz Polaków z Belgami.
– Już idę, tylko włożę buty – powiedział.
Jego głos był przyjemny, również wystudiowany niczym u aktora, jednak, inaczej niż w tym zawodzie, nie zdradzał najmniejszej zmiany nastroju, nie zdradzał niczego – niepewności, wątpliwości, niepokoju. Podobnie jak inne cechy charakteru Carlosa, ten niczego niezdradzający głos – który nadawał mu pozór człowieka spokojnego i zrelaksowanego – był pozostałością z czasów jego działalności w organizacji.
– Tak, ależ prroszę. Chodź tu do nas. Solidarrność jest barrdzo ważna. Właściciele, prracownicy, wszyscy rrazem kibicujemy naszej rreprrezentacji. Naszym Polakom. Policjanci też. Hiszpańscy policjanci kibicują polskiej rreprrezentacji – mówił dalej Ugarte.
W jego żyłach krążył alkohol z kilku spożytych piw. A nową ofiarą jego zdolności imitowania stała się Danuta Wyka, tłumaczka reprezentacji Polski.
Carlos powtórzył, że już schodzi, ale najpierw podszedł do okna i otworzył je na oścież. Nadal było ciepło, temperatura prawie w ogóle nie spadała, a owady kłębiące się w gąszczach krzaków rosnących między drzewami oliwkowymi a migdałowcami nie przestawały wydawać swojego zwykłego dźwięku. Mimo to nie wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Jak wspomniał Ugarte, policjanci, którzy mieli zapewniać bezpieczeństwo Lacie, Bońkowi i pozostałym zawodnikom polskiej reprezentacji, zeszli ze swych posterunków przy wejściu i dookoła hotelu i udali się do saloniku, gdzie transmitowano mecz, a może gdzieś indziej. Przynajmniej przez okno nie było widać żadnego z nich. Pod wpływem nowej myśli Carlos szybko podszedł do telefonu i powtórzył operację sprzed pięciu minut: wybrał numer wewnętrzny 17, odłożył słuchawkę i wybrał ten sam numer ponownie.
– Mam pewien pomysł. Mógłbym wam przynieść porządną kolację. Co wy na to? – odezwał się do słuchawki.
Mimo że się spieszył, jego głos emanował spokojem.
– Jeśli nie będzie problemów, to przynieś. Już ci mówiłam, że mam dość tych puszek – powiedziała kobieta po drugiej stronie. – Mój kolega też się zgadza. Domyślił się, o czym rozmawiamy – dodała po chwili milczenia.
– Przyniosę wam trochę mięsa z grilla i może jeszcze coś. Będę za niecałe pół godziny.
Za oknem góra Montserrat praktycznie zniknęła z oczu, a oświetlony kościół u jej stóp stał się najbardziej widocznym punktem całej okolicy. Gdyby istniały nietoperze takie jak ten ze snu i gdyby jeden z nich tu przypadkiem trafił i poczuł potrzebę odpoczynku, na pewno usiadłby na dachu kościoła. Carlos westchnął. Ogólnie rzecz biorąc, za oknem niewiele się działo. Jak zawsze w porach transmisji mundialowych meczów, zamarł ruch drogowy, a jedyny nietoperz znajdujący się w okolicy hotelu, niemający wiele wspólnego z tym ze snu, krążył nieregularnie w świetle hotelowej latarni. Carlos pomyślał, że przypomina on czarną chustkę rzucaną przez wiatr.
Usłyszał, że ktoś otwiera drzwi, dokładnie w tym samym momencie, w którym zamierzał zejść do hotelowej kuchni, zostawiając na boku swoje myśli. Zobaczył Pascala, pięcioletniego syna Ugartego, a za nim Guiomara, przyjaciela, z którym dzielił hotelowy apartament. Dziecko roześmiało się i rzuciło w jego stronę piłkę. Uderzyła w lampę.
– Jak to w końcu jest, Pascal? Chcesz być d’Artagnanem czy Bońkiem? – spytał Carlos.
Chłopczyk nie przestawał się nieco histerycznie śmiać i nawet nie próbując odpowiedzieć, po raz drugi kopnął piłkę. Tym razem odbiła się od stolika i przewróciła stojak na gazety.
– Karny! – krzyknęło dziecko.
– Odpowiedz, Pascal. Odpowiedz na pytanie Carlosa – wtrącił się Guiomar z drugiej strony drewnianego parawanu, który oddzielał salon od drzwi wejściowych.
Nowo przybyły mężczyzna mierzył prawie dwa metry i krawędź parawanu znajdowała się na wysokości jego okularów.
– Właśnie, odpowiedz. Kim chcesz być? D’Artagnanem czy Bońkiem? – powtórzył Carlos.
Ale chłopak był bardzo podekscytowany tym, że udało mu się wejść do apartamentu wujków, i nie zwracał uwagi na żadne pytania, tylko nieustannie się śmiał.
– Odpowiedz mu – zwrócił się Guiomar do dziecka, wychodząc zza parawanu i zapalając papierosa. – Masz mu powiedzieć: „Jestem trochę d’Artagnanem i dlatego noszę szpadę, ale też jestem trochę przedstawicielem polskiej reprezentacji w tym hotelu i dlatego nie mogę znieść, że siedzisz tu sobie tak spokojnie, właśnie teraz, gdy Boniek i jego koledzy przygotowują się do walki”.
– Wiem, że zaraz zacznie się mecz, ale teraz nie mogę przyjść – powiedział Carlos Guiomarowi. – Za jakieś pół godziny wszystko ci wyjaśnię.
Przy tych słowach podniósł ciągle śmiejącego się chłopca. Czasami Pascal szalał tak, że prawie tracił oddech.
– Co się dzieje? – spytał Guiomar.
– Co ma się dziać? Nic się nie dzieje. Muszę tylko coś zrobić.
– Nie rozumiem – odparł Guiomar, poprawiając okulary i wbijając wzrok w podłogę. Był zaskoczony zachowaniem przyjaciela. – Może to głupstwo, ale jakoś trzeba zaznaczyć fakt, że reprezentacja Polski mieszka w naszym hotelu, dlatego powinniśmy razem świętować oglądanie ich meczu. Wszyscy już zeszli do saloniku, brakuje tylko ciebie. W końcu to ty jesteś wśród nas największym kibicem. Naprawdę, powinieneś zejść do nas. Wszystko gotowe, mamy napoje i kanapki.
– Nie bierz tego do siebie, Guiomar. Wiem, że to ty zorganizowałeś tę imprezę, ale już ci mówiłem, teraz nie mogę przyjść. Muszę nakarmić psy i wymieszać ciasto na chleb.
– Nie podoba mi się to. W dodatku coś kręcisz, znam cię. Myślałem, że skończyły się tajemnice między nami – odparł Guiomar.
– Nie gniewaj się, Foksi – powiedział półżartem Carlos.
Foksi to jeden z najczęściej używanych przez Guiomara pseudonimów w czasach działalności w organizacji, pochodzący od słowa „foksterier”. Guiomara znano z tego, że był tak niezmordowany jak psy tej rasy. Jeśli nie dostawał odpowiedzi, wypytywał całymi dniami, tygodniami albo nawet latami.
– Powiesz nam, jeśli coś trzeba zrobić. – Ta odpowiedź Guiomara należała do innych czasów i innych okoliczności, w ten sposób podkreślał on, że uważa zachowanie Carlosa za naganne.
– Niedługo sami zobaczycie – odpowiedział mu Carlos nadal lekko kpiącym tonem i klepnął go po plecach. – Naprawdę, Foksi, nie złość się, nie ma żadnej tajemnicy. Po prostu czuję potrzebę się przejść, zanim pójdę do tych wszystkich ludzi. Tak jak jedni są zawzięci i gruboskórni, inni są nieco nietowarzyscy. Wszyscy mamy swoje przywary, sam wiesz.
– Skoro mowa o tajemnicach, też mam jedną. – Guiomar podkreślił te słowa uśmiechem.
– No właśnie, widzisz drzazgę w oku bliźniego, ale nie belkę we własnym.
Carlos pomyślał, że Guiomar planuje podróż, z pewnością na Kubę, bo od dawna mówił, że dobrze byłoby tam wyjechać. Nie chciał jednak o nic pytać.
– Z tym że ja chcę powiedzieć ci o mojej, ale jeszcze nie mogę. Jutro albo pojutrze może będę mógł, ale dzisiaj nie. Dlatego nic nie mówię. Za to ty nie chcesz mi opowiedzieć o swojej. Nie jesteśmy w takiej samej sytuacji.
– Wiesz, że zawsze taki byłem. Wcześniej też nie opowiadałem wam o swoich dziewczynach – odparł Carlos, patrząc na zegarek.
– Wiem, że zaraz mecz – powiedział Guiomar, powtarzając gest przyjaciela. – To jak jest? Chodzisz z dwiema naraz? Maria Teresa jest na dole.
– To rzeczywiście byłoby takie dziwne? – zażartował Carlos. – Maria Teresa ciągle pracuje i praktycznie się nie widujemy. Myślę, że robi za dwie pokojówki. Czy my w ogóle płacimy jej nadgodziny? Nie chciałbym, żeby…
– Ugarte zajmuje się płatnościami. Ja tylko robię zakupy – przerwał mu Guiomar, przekonany, że Carlos chce zmienić temat.
Po chwili spojrzał na niego zza okularów.
– To Beatriz jest twoją nową przyjaciółką? La nostra bellissima Beatriu?
Beatriz od sześciu miesięcy pracowała w recepcji i była najładniejszą ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek pojawiły się w okolicy. Ponieważ ubierała się z klasyczną elegancją, Guiomar nazywał ją, przywołując popularną katalońską operetkę, La nostra bellissima Beatriu.
– Być może – odparł Carlos nieco teatralnym tonem.
„Gratulacje, Carlos”, usłyszał swój wewnętrzny głos. Szczur nie mógł odmówić sobie komentarza do tej rozmowy. „Coraz lepiej oszukujesz przyjaciół. Nie musisz się niczym przejmować. Guiomar niczego nie podejrzewa. Ale jeśli kiedyś się dowie, co się tutaj dzieje, bardzo go to zaboli. On wierzy, że jest twoim najlepszym przyjacielem i że macie do siebie pełne zaufanie”. „Spokojnie, Carlos”, nowy głos zagłuszył Szczura. Teraz sumienie Carlosa przybrało postać Sabina, przyjaciela z dawnych czasów. Od czasu ich pobytu w Biarritz w charakterze uchodźców politycznych – a szczególnie od momentu swojej śmierci – Sabino był jego dobrym duchem, jedynym głosem wewnętrznym zdolnym przeciwstawić się Szczurowi. „Musisz zachować ostrożność w obecnej sytuacji. Guiomar zrozumie, dlaczego nic mu nie powiedziałeś. Ostatecznie, gdyby znał prawdę, mogłoby to się okazać niebezpieczne”.
– Idziemy, Pascal – powiedział Guiomar. Szybko odzyskał wesoły ton i chwycił piłkę. – Biegniemy, żeby zdążyć na początek meczu, bo ci, którzy nie oglądają meczu od początku, są kiepskimi kibicami, a my tacy być nie chcemy, prawda, Pascal? Chcesz być kiepskim kibicem?
Dziecko wrzasnęło, że nie, i zbiegło po schodach za Guiomarem.
W prostokątnym budynku hotelowym, który miał formę pawilonu, mieściło się sześćdziesiąt pokoi. W jednym z jego końców wybudowano nieco wyższą wieżę, tam znajdowały się restauracja, pomieszczenia techniczne oraz apartamenty dla właścicieli i pracowników. Carlos zszedł z trzeciego piętra w ślad za Guiomarem i Pascalem. Minął hotelową recepcję z przylegającym do niej salonikiem i ruszył w stronę restauracji i dużej kuchni. Nie było tam nikogo, ale kucharz Doro przygotował już przystawki na kolację dla Polaków – sałatkę oraz talerze z owocami morza. Kuchnia wyglądała dzięki temu na miejsce wypełnione radością i glorią, niczym kaplica oczekująca na rozpoczęcie ceremonii. Carlos prędko rozpalił grilla i rzucił dwa grube kawałki mięsa na ruszt, następnie skomponował dwa dania podobne do tych, jakie mieli podać dziś piłkarzom. Gdy tylko skończył układać jedzenie na talerzach, do kuchni dobiegł okrzyk komentatora telewizyjnego. „Gol! Gol! Gol!”, powtarzał komentator, a za nim wszyscy zebrani w saloniku, z Pascalem na czele. Niewątpliwie Boniek, Lato i pozostali chcieli zasłużyć sobie na tę wystawną kolację. Carlos przez moment zawahał się, czy pójść do saloniku i zobaczyć powtórkę akcji, ale ostatecznie został w kuchni. Im szybciej skończy, tym lepiej. Podszedł do grilla i przewrócił mięso. Jeszcze chwila i będzie gotowe.
Gdy wykładał tace papierem, poczuł na sobie czyjś wzrok. To była Nuria, młoda, pulchna pomoc kuchenna, którą Ugarte niedawno zatrudnił, ponieważ, jak twierdził, jej mąż stracił pracę. Carlos nie czuł do niej żadnej sympatii.
– Jak tak można – powiedziała kobieta, zatrzymując się w wahadłowych drzwiach łączących kuchnię z restauracją. – Tyle mamy biedy, a pan takie drogie mięso rzuca psom. Gdzie tu sprawiedliwość.
Patrzył jej prosto w oczy i z narastającą złością słuchał tych zarzutów. Zdał sobie sprawę, że Ugarte okłamał jego i Guiomara w kwestii tej kobiety i jej męża. Ponoć oboje byli ludźmi lewicy, działali w komunistycznym związku zawodowym i z tego powodu cierpieli prześladowania, więc oczywiście należało im pomóc. Kłamstwa, ewidentne kłamstwa. Nuria nie mówiła jak komunistka, tylko jak członkini kółka różańcowego.
– Drugi raz zwracasz mi uwagę, czym karmię psy. Za trzecim razem wywalę cię z hotelu – oświadczył spokojnym głosem Carlos.
Z tacą w ręku szybko ruszył w stronę drzwi. Pchnął je kopnięciem, tak silnym, że kobieta nie zdążyła odskoczyć.
Potarła dłonią uderzone miejsce, ale nie krzyknęła.
– Ugarte traktuje nas jak ludzi – powiedziała prawie przez łzy.
Carlos nawet na nią nie spojrzał, tylko przeszedł do restauracji. Wiele różnych myśli kłębiło mu się w głowie i czuł narastającą wściekłość. Ta cała Nuria to tylko jakaś idiotka. A Ugarte jak zwykle kłamie. Znał go od dawna i wiedział, że podobają mu się takie krągłe babki jak ona. Poza tym – ta myśl przyszła mu do głowy, gdy wychodził już na taras – on sam był podenerwowany, za bardzo. Powinien postarać się opanować.
Odstawił tacę na jeden ze stolików na tarasie i wrócił do środka.
– Nie chciałem cię uderzyć, przepraszam – powiedział.
Nuria jednak weszła już do komory chłodniczej i go nie usłyszała.
Wrócił na taras i szybko przyjrzał się stolikom przygotowanym do kolacji polskiej drużyny. Wszystko było stosownie udekorowane, przy każdym talerzu lampka, bukiecik kwiatów i biało-czerwona papierowa flaga. Na najdłuższym stole, przy którym mieli zasiąść zawodnicy, widać było także czerwoną flagę z gwiazdą, przywiezioną przez tłumaczkę Danutę Wykę. Tak, Doro odwalił kawał dobrej roboty, podobnie jak jego dwaj synowie, jak Maria Teresa, jak Laura – żona Ugartego. Poza tą ostatnią wszyscy stanowili personel zatrudniony przez samego Carlosa i to w dużej mierze dzięki nim hotel prosperował, zwłaszcza dzięki Dorowi, który był uznanym kucharzem. Ugarte natomiast myślał jedynie o sobie i zajmował się wprowadzaniem do hotelu głupich bab. Jak tylko wszystko się uładzi, musi z nim porozmawiać. Albo z jego żoną.
Taras wznosił się na wysokość około metra i schodziło się z niego po trzech stopniach. Carlos skierował się w stronę magazynu, w którym trzymał dwa psy myśliwskie. „Nie spiesz się tak, Carlos, trzymaj tacę jak najbardziej naturalnie. Inaczej zaczną coś podejrzewać”, poradził mu Sabino. Miał rację, starcie z Nurią wyprowadziło go z równowagi; teraz wręcz go nosiło.
Wokół hotelowej latarni nadal krążył nietoperz. Panowały te same ciemności i przytłaczała ta sama pustka, a mieszkające w gałęziach drzew oliwkowych i migdałowców owady wydawały swój niezmienny, regularny dźwięk. Carlos minął nietoperza i zszedł ścieżką prowadzącą między drzewami ku placykowi przy hotelowym magazynie i piekarni. Było już ciemno, a światła hotelu praktycznie tu nie docierały. Zatrzymał się na moment. Belle i Greta, psy zamknięte w magazynie, wyczuły jego obecność i zaczęły niecierpliwie szczekać.
– Cicho, Belle! – mruknął Carlos, podchodząc do ściany budynku.
Starsza z suk od razu umilkła. Chwilę po niej to samo zrobiła Greta, choć zawyła jeszcze kilkakrotnie.
Setki razy przechodził tą ścieżką, więc bez problemu doniósł teraz tace do piekarni. Gdy tylko się do niej zbliżył, poczuł zapach mąki, przez który – tak jak wtedy, gdy jeden głos chóru przykrywa drugi – przebijał się inny, woń chleba, upieczonego tego popołudnia. Zatrzymał się i zaczerpnął głęboko powietrza. Miał wrażenie, że oba zapachy przenikają się i tworzą otoczkę zabezpieczającą ten niewielki budynek, jakby jeszcze jedną ścianę – oczywiście niewidzialną, choć mimo wszystko tak samo mocną jak te zbudowane z cegieł – która chroni go przed inwazją świata i jego zgiełkiem. Kochał ten budynek bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce w hotelu, właśnie z powodu tej dodatkowej niewidzialnej ochrony. Jak by to ujął jego brat Kropotkin, zapachy tworzyły aurę ochronną. Carlos spędzał tu wiele godzin. Codziennie pięć lub nawet sześć razy przechodził przez drewniane drzwi prowadzące do piekarni, przebierał się i piekł setki chlebów, które konsumowano w hotelowej restauracji. Podobnie jak samo miejsce, bardzo lubił tę pracę, przystosował się do jej regularności i wymogów. W ten sposób osiągał spokój i prawie całkiem udawało mu się tu wyciszyć Szczura – ten głos buszujący po jego sumieniu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej