- W empik go
Scenariusz z życia - ebook
Scenariusz z życia - ebook
Stateczna szkolna pedagog, matka dorosłej córki i kochająca babcia żyje spokojnie i bez zawirowań, oddana pracy i swoim bliskim. Pewnego dnia odkrywa, że mąż ma dużo młodszą kochankę. Dla przeciętnej kobiety to koniec świata, ale Marta dopiero teraz zaczyna odkrywać nieznane smaki.
Czy w każdym wieku można zacząć życie od nowa, a kobieta może być szczęśliwa bez mężczyzny u boku?
Czy wystarczy przyjaźń, zdrowy dystans i poczucie humoru, by się spełnić?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67184-20-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoję po jednej stronie ulicy Poznańskiej (nomen omen) oparta o latarnię, a po drugiej stronie jezdni jakaś niezawodowa, za przeproszeniem... migdali się z moim mężem. Byłym, od teraz na pewno byłym!
Nie zemdleć. Tylko nie zemdleć. Gdybym zemdlała, przyniosłabym sobie wstyd, a im satysfakcję. Oddychać głęboko... Latarnio, podporo ty moja, dzięki za pomoc w ciężkiej chwili.
Kończą się obściskiwać, wsiadają do samochodu i stolica znów nabiera wyglądu cywilizowanego miasta Europy. Nowy widok nieco mnie uspokaja. Bez obawy, że skończę jak fortepian Szopena, mogę się oderwać od mojej najlepszej przyjaciółki – latarni... I zebrać najpierw rozsypane dokumenty, które wypadły mi z rąk nie wiedzieć kiedy, a potem myśli. Mordercze myśli. Znów czuję uderzenie gorąca, tym razem ze złości, a może jednak z powodu klimakterium. Trzeba być skończonym głupcem, żeby wysyłać żonę w to samo miejsce, w którym się umówiło z kochanką. Wyobraź sobie, że Boguś poprosił mnie wczoraj wieczorem o odebranie biletów w teatrze Roma. Czyżby do dziś zapomniał, że można się mnie tu spodziewać? Ale czegóż ja mogłam się spodziewać po Bogusiu? Przecież to standard, że ciągle zapomina, gdzie jestem i co robię, a później ma pretensje, że byłam albo nie byłam. Teraz już wiem, dlaczego o mnie zapomina. Jego pamięć została odświeżona, a właściwie odmłodzona, sądząc po tym, co widziałam, o jakieś dwadzieścia lat. Może wzrok też mu się poprawi i dojrzy niestosowność sytuacji. Chociaż na to jednak bym nie liczyła. Obawiam się raczej, że będzie potrzebny okulista albo biała laska (laskę już, jak widać, ma), bo to zaślepienie. I sądząc po zażyłości, tak szybko ono nie minie. Czyli co teraz? Co teraz ze mną? Jak on to sobie wyobraża? Że będzie miał tu żonę, a tam kochankę? A może już nie chce mieć żony? Trzeba go będzie o to zapytać. Dobrze, zapytam go, tylko najpierw oboje musimy się znaleźć w domu. Do domu. Otrząśnij się, Martusiu, z szoku i idź do domu, bo jeśli za chwilę nie zapanujesz nad sobą, to teraz ty wywołasz niezłe widowisko. Nie płakać, nie płakać. Tylko nie płakać.
*
Teraz już można. Zaopatrzona w paczkę chusteczek higienicznych (dwieście sztuk) siedzę na mojej ulubionej sofie i rozcieram tusz spływający po policzkach. Płacząca kobieta, a zwłaszcza ja, stanowi mało estetyczny widok. Zapuchnięta, zasmarkana, z rozmazanym makijażem. Ale niby komu mam się teraz podobać? Bogusiowi? Dla niego nie warto zadawać sobie trudu, bo on moim wyglądem nie jest teraz zainteresowany. Ani wyglądem, ani niczym innym.
Telefon.
– Kochanie, będę dziś późno, bo mam konferencję. Zostaw mi obiadek.
O! A jednak jest coś, czym mogę go jeszcze zainteresować. Obiadek to jest jedyne, co go zawsze zwabiało do domu. Żeby ziemia się trzęsła i nadciągało tsunami, Boguś nie zrezygnuje z domowego obiadku. Nawet na konferencji myśli o obiadku.
Konferencji? Jakiej konferencji? Chyba że ona się konferencja nazywa. Zaraz? Boguś właśnie jest z inną kobietą i myśli o przygotowanym przeze mnie obiedzie? Czas umierać! Ja mu dam obiad! Cykuta i arszenik. Niech się zwija w boleściach. Niech się pomarszczy i zzielenieje. Chociaż właściwie to może lepiej niech ona się pomarszczy. Zaraz, chwileczkę, dla kogo jak dla kogo, ale dla niej obiadków, nawet takich z cykutą, szykować nie będę. Niech się sama żywi. Sądząc z tego, co widziałam, to właśnie powinna zacząć się żywić, bo chude toto. No cóż, widocznie chude bardziej się Bogusiowi podobają.
Spoglądam w lustro. Fakt, do najszczuplejszych to ja w tej chwili nie należę. Chociaż gruba przecież też nie jestem. Staję bokiem, wciągam brzuch, znów oglądam się od przodu, przysuwam się do lustra, przyglądam się swojej rozmazanej twarzy. No, gdyby mnie tak teraz zobaczył, to do końca dni swoich nie wróciłby z żadnej konferencji. Poślinionym palcem wycieram smugi tuszu spod oczu. Obraz nędzy i rozpaczy.
No i co z tego, że obraz nędzy i rozpaczy, a niby jak ma wyglądać kobieta, która właśnie w tej chwili... okej, trzy godziny temu, dowiedziała się, że jej mąż ma Konferencję?
Głośno wycieram nos w mokrą chusteczkę, wyrzucam jedną, biorę drugą. Pudełko z chusteczkami stoi przy telefonie, więc sięgam po słuchawkę. Jeśli komuś zaraz nie powiem o tym, co mnie właśnie spotkało, to mnie zadusi. Powiedziałabym Tobie, ale jeszcze się nie znamy. A tak swoją drogą, ciekawa jestem, co byś mi odpowiedziała.
Wybieram numer stacjonarny Kasi. Długo nie podnosi słuchawki. Nic dziwnego. Ma aparat telefoniczny na sznurku, więc nie chodzi za nią po mieszkaniu. A mieszkanie ma takie, że zadyszałby się, gdyby chciał za nią chodzić. Kiedy w końcu odbiera, sama jest zadyszana.
– Halo? – słyszę
– Boguś ma kochankę – wyrzucam z siebie na powitanie bez żadnego wstępu.
– Marta?
– Tak, ja. Albo moje truchło, bo ja sama to chyba już nie żyję.
– Co ty gadasz?
– Co ja gadam? Gadam, że mój ślubny właśnie w tej chwili łamie śluby małżeńskie. Z Konferencją.
– Piłaś?
– Jestem trzeźwa jak pisklę, tylko zdradzona przez własnego męża. Z Konferencją.
– Boguś cię zdradza?
– Z Konferencją.
– Jeśli ty nie piłaś, to ja muszę się napić. Zaraz u ciebie będę. Mam tylko nadzieję, że go nie zastanę. Gdzie on teraz jest?
– Z Konferencją.
Obie jednocześnie odkładamy słuchawki, przy czym natychmiast wybucham niepohamowanym szlochem. Okej, popłaczę sobie, bo mi wolno, ale tak naprawdę ten wiarołomca ani tym bardziej jego przykusa flama nie są godni ani jednej mojej łzy. Umawiam się sama ze sobą: płaczę, bo mi płaczliwie, a nie z ich powodu. Ogarnij się, Martusiu, bo nie można dać im nawet cienia satysfakcji. Niedoczekanie, żebym miała wylać choćby jedną łezkę z powodu złajdaczonego męża. To on powinien płakać nad swoim upadkiem. A panienka to już w ogóle na nic nie zasługuje. Ani na łzy, ani na żadne inne płyny fizjologiczne... Na ten jeden też nie, ale widać niektórzy jej go nie żałują. A niech się nim udławi. Tfu! Co ja gadam?
Całe szczęście, że w tej chwili rozlega się dzwonek, bo nie wiem, na jakie manowce sprowadziłyby mnie dalsze dywagacje.
– Wzięłam taksówkę, żeby przyjechać do ciebie jak najszybciej, bo Marek zabrał samochód. I dobrze, bo byśmy nie mogły się napić. Daj kieliszki.
– Widzę, że ty naprawdę potrzebujesz kielicha. Może najpierw zdejmiesz płaszcz? Usiądziesz? Herbatka?
– A ty to tak na trzeźwo?
– Jak najbardziej. Bez żadnych znieczulaczy. Muszę to ogarnąć chłodnym okiem.
Odbieram od Kasi płaszcz, zostawiam na wieszaku i idę do kuchni wstawić wodę na kawę. Kiedy otwieram lodówkę, żeby sięgnąć po mleczko, stwierdzam, że oprócz nadwiędniętej sałaty i napoczętej zgrzewki jajek jest w niej tylko światło. Z tego wszystkiego zapomniałam o zakupach. No proszę, pierwszy raz w ciągu mojego małżeństwa zapomniałam napełnić lodówkę. Widocznie zadziałała podświadomość, która uznała, że nie ma dla kogo szykować frykasów. Jak to? A ja? Przecież się nie odchudzam, a już na pewno nie mam zamiaru się umartwiać z powodu zdrady. Nic to, zapasy spożywcze uzupełnię jutro. Na szczęście w tym domu oprócz lodówki jest jeszcze barek. Zaraz go przenicujemy – ciasteczka, czekoladki, batoniki, cukierki. Jak najbardziej nadają się do wina, które przyniosła Kasia. Rozkładam łakocie na eleganckich talerzykach, z których od lat nie korzystałam. Nie ma co zostawiać ich na lepsze czasy, bo jak tak dalej pójdzie, mogą nigdy nie nadejść. Poza tym, jak mnie szlag trafi ze złości, to niedoczekanie, żeby z mojej porcelany jadła i piła Konferencja. Wyciągam również najlepsze filiżanki, które kupiłam sobie (a jakże, sama sobie kupiłam) na trzydzieste urodziny. No proszę, już wtedy nie mogłam liczyć na prezenty od męża, które byłyby adekwatne do moich zasług w naszym związku. Co oznacza, że nie doceniał mnie od jakichś... mniejsza o to, ilu lat. Hmm, może już wtedy zaczął mnie zdradzać? A porcelana jest tak cieniutka, że kiedy się patrzy pod światło, widać przez nią palce.
– Czego szukasz w tej filiżance?
– Straconych lat. Ale nie martw się, odnajdę. A jak już odnajdę, to je tak zlustruję, że niektórym w pięty pójdzie.
– Daj korkociąg.
Otwarcie butelki, jak się okazuje, nie jest prostą sprawą. Zazwyczaj zajmował się tym Boguś i dobrze mu szło. Ale nie ma Bogusia. Zdaje się, że trzeba się zacząć przyzwyczajać, że nie tylko wino przyjdzie mi otwierać bez niego. Wkręcam korkociąg głęboko i pokonując opór krnąbrnego korka, wreszcie uwalniam cenny płyn z butelki. Wznosimy kieliszki w toaście.
– Właściwie to za co mamy wypić?
Chwilę się zastanawiam, czego tak naprawdę w tej sytuacji powinnam sobie życzyć.
– Po pierwsze, za rozsądne rozwiązania. Po drugie, za mądre wybory, po trzecie... Na pohybel!
Wychylamy lampki i odstawiamy na stół. Jednocześnie sięgamy po ten sam kawałek czekolady. Wybuchamy śmiechem. Okej, może nie jest to radosny śmiech dwóch przyjaciółek, które spotkały się na pogaduchy, tylko nerwowy chichot, ale rozładowuje napięcie, które gromadziło się od początku spotkania. W końcu, na zimno i bez zbędnych dygresji, zaczynam opowiadać, jak doszło do mojego dzisiejszego odkrycia.
– I co teraz zrobisz? Tylko błagam cię, żadnych gwałtownych ruchów.
– Że niby jak? Łagodnymi ruchami? Jak mnie to można brutalnie, obuchem po łbie, w biały dzień w centrum miasta? A ja mam łagodnie i bez wstrząsów? Potrząsnę nimi i to porządnie... tylko jeszcze nie wiem, jak. Wiesz, człowiek myśli, że wypadki samochodowe, rak i zdrada małżeńska przytrafiają się, owszem, ale innym. A tu masz. I to kto? Mój platfusowaty Boguś. Przecież on jest za leniwy nawet na to, żeby sobie gazetę kupić. No patrz, jednak potrafi się postarać, jak mu na czymś zależy. Szkoda tylko, że zależy mu na czymś, na czym nie powinno.
Nie przeszkadza mi, że Kasia nie komentuje mojego monologu. Obawiam się, że gdyby się wtrąciła z jakąś złotą myślą, mogłaby mi zakłócić tok rozumowania. Przyznaję, mam w tej chwili problemy z rozumowaniem, ale ciekawa jestem, czy Ty byś jasno myślała w podobnych okolicznościach przyrody.
Kontynuuję więc wywód:
– I czego on nie miał w domu, że musiał tego szukać u tej kokoty? Wszystko podstawione pod nos. Koszula codziennie świeża, uprasowana tak jak lubi – bez kantów na rękawach. Wiesz, strasznie ciężko się tak prasuje, żeby nie zrobić rękawów w kancik. Obiadek z dwóch dań, czasami z trzech.
– Chyba nie sądzisz, że tamta codziennie mu szykuje deser?
– Obawiam się, że TAMTA sama jest na deser. Ale mniejsza o tamtą. Co jest we mnie nie tak, że sobie poszukał innej?
– Chyba ci rozum odjęło, kobieto! Mąż wycina ci numer, a ty szukasz winy w sobie? Porąbało?!
– Ty, no chyba faktycznie z głupim się na rozum zamieniłam. Zaczekaj... Albo zmienię sposób myślenia o sprawie, albo bezsensownym gadaniem wpędzę się w kompleksy. Ustalmy fakty: mój mąż (były) dopuścił się karygodnego czynu... Oj tam, oj tam... zaraz karygodnego czynu. Mój mąż wykonał skok w bok i ja teraz muszę na trzeźwo i bez emocji zastanowić się, co mam z tym fantem zrobić. Cholera, jak to na trzeźwo i bez emocji? On grzeszy, a ja mam z tego powodu zadaną pokutę. Czy nie uważasz, że to raczej on ma się nad czym zastanawiać? Właśnie! Rzucę w niego tematem i niech się głowi, co dalej. Podejrzewam, że do zakutej makówki mu nie przyszło, że będzie się kiedyś musiał zastanowić nad tym, co robi. Nic dziwnego, zawsze to ja rozwiązywałam jego problemy. Koniec z tym. Polej.
– Wiesz co? Mnie się wydaje, jak tak słucham i patrzę z boku na wasze stadło, że ty przez całe życie – przynajmniej to małżeńskie – byłaś skupiona wyłącznie na nim. Może nadszedł czas, żebyś zajęła się wyłącznie sobą? Córka dorosła, Boguś zorientowany na inny cel. Zamiast przejmować się jego zdradami, zrób wreszcie to, o czym od dawna marzyłaś, albo to, co zawsze odkładałaś na bliżej nieokreślone później.
– Taaak, łatwo mówić. Co ja mam niby takiego robić?
– Nie wiem. W każdym razie nie możesz mu pokazać, że cokolwiek cię zraniło... I zajmij się sobą.
– Ale i tak mu powiem. Niech wie, że ja wiem. Niech się nie czuje tak bezkarnie i niech wie, że nie ma do czynienia z idiotką.
– Czy jesteś pewna, że możesz tak pokierować rozmową, żeby nie stanęło na tym, że jednak tę idiotkę z siebie zrobiłaś?
– Nie jestem pewna, ale się upewnię. A jak już się upewnię, to ci opowiem.
*
Nie powiem, żeby rozmowa z przyjaciółką uporządkowała moje myśli i żebym miała jasną wizję przyszłości. Przecież, wbrew temu, co mówiłam, nie zamierzam zostawiać ostatecznej decyzji Bogusiowi. On już jedną podjął. Co prawda, na moją niekorzyść, ale tym bardziej. Po prostu pozwolę mu się nad sobą zastanowić, ale tylko zastanowić. I koniec. Nie decydować. Decyzja należy do mnie. I tylko do mnie.
Przez dwie godzinki pogaduch z Kasią i dłuższy czas po jej wyjściu mogłam nieco ochłonąć i zracjonalizować przedpołudniowe przeżycia. Na tyle, że kiedy w drzwiach pojawia się mój wiarołomny mąż, moja twarz nie przypomina kotleta schabowego bez panierki, a nos pomidora w majonezie. Rzęsy są świeżo pociągnięte tuszem i ocieniają suche, suchutkie, suchuteńkie oczy.
– Strasznie długo nas dziś przytrzymali.
– Któż tak cię trzymał? I za co?
– Konferencja mnie przytrzymała. Zresztą, ty i tak się na tym nie znasz.
– Aha, to jednak jest „konferencja”... Może jakbyś mnie oświecił, tobym się na tym poznała.
– Zmęczony jestem.
– Nic dziwnego. Na twoim miejscu trochę bym uważała. Przy twoim nadciśnieniu takie „konferencje” mogą cię wykończyć. Jestem ciekawa, czy ty tej twojej Konferencji powiedziałeś, że musisz brać leki, żeby nie dostawać zadyszki, czy bierzesz je po kryjomu?
– O co ci chodzi?
– Chodzi mi o to, że Konferencja może się wystraszyć, kiedy przy niej dostaniesz ataku częstoskurczu.
– Jaka konferencja?
– Chuda. Blondynka – pewnie tleniona. Kurduplowata. W czerwonym płaszczu, a właściwie tylko górnej połowie płaszcza. Na cały jej nie stać? I w szpilkach. Nic dziwnego, że w szpilkach, w końcu czymś ten wzrost – co ja mówię wzrost, brak wzrostu – trzeba nadrabiać.
– O co ci chodzi?
– Dobre pytanie. O co mi może chodzić? Może o to, że zawracasz w głowie młodej dziewczynie, która powinna mieć tyle rozumu, żeby sobie poszukać kogoś w bardziej odpowiednim wieku.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem stary?
– Cóż, dość pokrętne rozumowanie, ale... W sumie... Tak. Policz sobie: Ile teraz masz lat? Pięćdziesiąt dwa. Może to i niedużo. A ona? Dwadzieścia pięć? Taki „świński remis”? To znaczy, że jak ona będzie w tym wieku co ty teraz, to ty już będziesz miał... zaraz, zaraz... siedemdziesiąt dziewięć. Wyobrażasz sobie siebie przy boku osiemdziesięciolatki? A chcesz skazać na to taką atrakcyjną dziewczynę?
– Skąd ci to przyszło do głowy? Jaką dziewczynę?
– Na własne oczy widziałam, jak się do siebie bezwstydnie przyssaliście na środku ulicy. A razem ze mną widziało was pół miasta.
– Widziałaś, widziałaś... Nic nie widziałaś. Nie mogłaś widzieć, bo mnie tam w ogóle nie było!
– Tam, to znaczy gdzie?
– No tam, gdzie mnie widziałaś. Scenariusze powinnaś pisać, zamiast wymyślać jakieś głupoty.
– Boguś! Zachowujesz się jak, nie przymierzając, moi chłopcy w zawodówce, bo ci w technikum już wiedzą, że kłamstwo ma swoje granice. Nie będę się teraz z tobą handryczyć, bo zrobiło się późno. Powiedz swojej Konferencji, żeby się zastanowiła nad tym, co przed chwilą ode mnie usłyszałeś. A teraz, dobranoc... Aha, i napraw jutro zlew w kuchni, bo przecieka.
*
Źle spałam, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie spałam, więc kiedy obudziłam się rano, raczej trudno mi było wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu i zapału do rozpoczęcia dnia. Tym bardziej że widzę, jak mój mąż miota się między sypialnią i łazienką, po drodze przetrząsając wszystkie szafy i szuflady, trzaskając nimi z teatralną furią.
– Nie widziałaś moich czarnych skarpetek?
– Przecież ty masz same czarne skarpetki, innych u ciebie nie widziałam.
– Ale ja potrzebuję tych z brązowym paskiem. Gdzie one są?
– Żydzi na drągu nieśli.
– Czy ty musisz być taka wulgarna? Widzisz, że się spieszę.
Ja? Wulgarna? Wulgarne to jest manifestowanie seksualnych zachowań w miejscach publicznych. Ja jestem subtelna. Tylko od wczoraj zrobiłam się asertywna, ale to dla mojego męża (byłego) za trudne słowo, więc nie będę tracić czasu i energii na tłumaczenia.
– Okej. Będę wulgarna wtedy, kiedy będziesz miał dużo czasu, a kiedy będziesz się spieszył, będę kulturalna. To ci teraz kulturalnie mówię, że jeśli twoich skarpet nie ma w szufladzie, to znaczy, że są w koszu na brudy.
– Jak to? Nie uprałaś?
– Uprałam. Jakieś trzydzieści par. Tej, której szukasz, widocznie nie. A jeśli wiedziałeś, że będą ci dzisiaj koniecznie potrzebne, to trzeba było wczoraj o nich pomyśleć i uprać samemu.
Boguś manifestuje święte oburzenie, ale jestem dziś na to dziwnie i zaskakująco dla siebie samej odporna. Gdzie moje poczucie winy za niedopatrzenie obowiązków małżeńskich? Ooo, zaraz... Jeśli o obowiązkach małżeńskich mowa, to nie dopatrzyłam, że Boguś ze swoich nie wywiązuje się od... U la la! Tylko ja, naiwna niewiasta, uznałam, że mojemu mężowi spadło libido. Ha! Libido! IQ mu spadło! I to na tyle, że powinni mu odebrać prawa wyborcze, bo nie jest w stanie podejmować racjonalnych decyzji. Hmm... decyzji? A co z moimi? Jeszcze mam czas na zastanowienie się nad tym. W każdym razie nie przy śniadaniu, bo dostanę niestrawności.
A pod zlewem nadal kapie. Boguś zjadł, zostawił na stole brudne naczynia i poleciał do pracy... A może na „konferencję”. Trudno, muszę podstawić miskę.
*
Mówiąc szczerze, to całe szczęście, że idę do pracy. Przynajmniej na jakiś czas zmusi mnie ona do myślenia o czym innym niż o moim upadku. Jak to moim? Bogusia upadku. A moim powstaniu, bo wszak powstać po jego upadku muszę i to jak najszybciej. Niby leżącego się nie bije, ale ja już wolę bijatykę niż leżenie w poniżeniu. Leżenie w poniżeniu to domena tamtej pani.
Prasuję więc sobie moją ulubioną bluzkę, z premedytacją przy tym omijając wzrokiem i żelazkiem mężowskie koszule (niedoczekanie!). Robię staranny makijaż, zakładam rajstopki... później drugie rajstopki (dobrze, że mam zapas), bo rajstopki lubią robić niespodzianki. Przecieram buty szmatką i jestem gotowa do wyjścia na ulicę. Na jaką ulicę? Na ulicy to skończy inna pani. Ja jestem gotowa do wyjścia do pracy.
Żebym nie wiem o której doszła na przystanek, to i tak nie jest dobra pora. Na dojście do przystanku nigdy nie jest dobra pora. Albo ucieka autobus, który przedwcześnie przyjechał, albo ucieka ten, który jest spóźniony, albo żaden nie ucieka i żadnego nie widać. W każdym razie nie widać żadnego, który właśnie pasuje, bo wszystkie inne, to jak najbardziej, podjeżdżają nawet całymi stadami. To jest reguła życiowa – właściwy autobus przyjeżdża ostatni. To jak prawo Murphy’ego. Najdłużej czekasz na coś, co nigdy nie nastąpi. Mam nadzieję, że autobus nastąpi, bo wolałabym się nie spóźnić.
*
W tej pracy człowiek jest wszystkim. Od portiera do menedżera. Teraz jestem dekoratorem wnętrz i zewnętrz, bo właśnie odebrałam od kuriera przesyłkę z materiałami informacyjnymi dotyczącymi Niebieskiej Linii (nie mylić z Błękitną) i rozwieszam je w miejscach strategicznie słusznych – to znaczy we wszystkich możliwych gablotach informacyjnych w szkole i przed nią. Nie jestem pewna, czy plakat promujący Niebieską Linię zmniejszy poziom agresji w rodzinach patologicznych, ale może zwiększy świadomość ofiar co do możliwości obrony oraz ochrony i egzekwowania swoich praw.
Czy ja jestem ofiarą? W każdym razie nie przemocy. Jeszcze tylko tego brakowało! Jeśli jestem ofiarą, to tylko własnego zaślepienia i własnego reżimu, który narzuciłam w małżeństwie z Bogusiem i to sama sobie. Jestem swoim własnym dyktatorem. Taki domowy Fidel Castro, jego mać. Ile ta Kuba żyje pod jego rządami? U mnie też najwyższy czas na rewolucję. Ewolucyjne zmiany raczej nie wchodzą w rachubę, bo nawet gdybym się bardzo starała małymi krokami wprowadzać modyfikacje zmierzające w kierunku samowyzwolenia (jak migawka aparatu fotograficznego), to i tak zostałyby odebrane jak zarzewie buntu niewolników. Mój feudał (sama go nim mianowałam) nawet nie zauważył, że stał się wyzyskiwaczem. A ponoć jestem wyzwoloną kobietą... No... chyba jednak jeszcze nie. Ale będę. Od dziś. Tylko co to znaczy? Przekonam się, wystarczy spróbować.
Właśnie stoję na krześle ze szpilkami do przypinania plakatów w ustach, na głowie mam oparte drzwiczki gabloty (co za kretyn wymyślił, żeby gabloty otwierały się jak klapa do śmietnika?), kiedy uradowany moim widokiem podchodzi do mnie szef. Jak to miło, że jeszcze ktoś się cieszy na mój widok. Założysz się, że nie jest to radość bezinteresowna?
– Pani Marto, dzień dobry.
– Dzdybry. – Jak mam mu odpowiedzieć z ustami pełnymi szpilek?
– Słuchaj, Marta, gardłowa sprawa.
Wyjmuję szpilki z ust, bo chyba jednak zanosi się na dłuższą dyskusję.
– A mamy jakieś inne?
– Nie wygłupiaj się. Jutro zwala nam się wizytator – ten, wiesz, co to się z nim ostatnio ścięłaś.
– Mój faworyt od płatnego uczestnictwa w zajęciach sportowych? – Nie lubię faceta. Wymyślił, że miasto ma inne priorytety niż zajęcia sportowe i młodzież powinna za udział w nich płacić. A kto wtedy będzie płacił za pobite szyby, zamalowywanie graffiti i zdewastowane przystanki? Chyba lepiej mieć ich w salach gimnastycznych niż na ulicach. Najbardziej kryminogenna w tym wieku jest nuda. Ale widocznie pan wizytator o tym nie wie. Chyba że to inny.
– Ten sam.
– Tylko nie wspominaj o nim dzieciakom, bo mu rozbiorą samochód na części.
– Nie chodzi o zajęcia pozalekcyjne, tylko o dokumentację.
– No to chyba nie ma się czego obawiać. Dzienniki jak trzeba. – Mój szef zwykle przykłada dużą wagę do dokumentowania zajęć. Nieważne, co się robiło, ważne, żeby było mądrze napisane. Ale to nie jego wina. System tak działa. Nikt nie sprawdza, co się robi, za to wszyscy sprawdzają, co się pisze.
– Dzienniki dziennikami, ale potrzebny jest na jutro plan wychowawczy.
– To mu go daj.
– Nie mam co dać. My nie mamy planu wychowawczego. A jest potrzebny. Na jutro.
– Już to mówiłeś.
– No to go napiszesz?
– Ja?
Niby dlaczego ja? Przecież od tego jest tak zwany zespół wychowawczy, który funkcjonuje w każdej szkole. Widocznie w każdej tylko nie w naszej. Co nie znaczy, że ja mam robić za zespół. Ja jestem singiel, nie zespół. Właśnie. Jestem singlem, nigdy nie przypuszczałam, że mogę nim być.
– Znasz w tej szkole kogoś, kto to zrobi do jutra? Co ja gadam – kto w ogóle jest w stanie to zrobić? – Szef usiłuje mnie wziąć pod włos, ale ja znam jego socjotechniki.
– Faktycznie, nie ma nikogo. Nikogo, rozumiesz. Nikogo, bo ja też tego na jutro nie zrobię.
– No dobra. Wiem, że się wygłupiasz. To tak, żeby gdzieś do dziesiątej był u mnie na biurku, bo pewnie wcześniej ten gość nie przyjdzie.
I tyle go widzieli. Na wszelki wypadek omija mnie przez cały dzień.
Coś mówiłam o jakimś dyktatorstwie? Wyzwolonych kobietach? Rewolucji? Jego mać! Asertywność się to nazywa!!!!! Jak ja mam się wyzwalać z samoucisku, kiedy nie potrafię odmówić prostej prośbie szefa. I co z tego, że szefa? Szef też człowiek, może raz na jakiś czas (bo przecież nieczęsto) usłyszeć „nie”.
No to nocka z głowy.
Może to i dobrze, że będę miała o czym myśleć, bo inaczej myśli o wczorajszych przypadkach starościca Wojskiego, nie mylić z moim mężem, wypaliłyby mi dziurę w głowie. Może właśnie teraz mi ją wypalają, bo znów mi gorąco.
Wracam zatem do domu, robiąc po drodze zakupy. W końcu ktoś musi zapełnić przestrzeń życiową w lodówce, inaczej zajmą ją formy życia zupełnie tam niepożądane.
A przede mną perspektywa radosnej nocki przed komputerem. Jak to się stało, że jeśli przychodzi jakaś radosna nocka po tylu latach małżeństwa, to nie jest ona wywołana naturalnymi powodami do radości?
I dlaczego tylu mamy mądrych wynalazców, a jeszcze żaden nie wymyślił samoprzynoszących się zakupów? Nie chodzi mi o żadną sprzedaż wysyłkową, w końcu zostawmy sobie przyjemność krążenia między półkami i wybierania towarów. Chodzi o to, żeby to, co włożyłaś własnoręcznie do koszyka, własnonożnie przyszło za tobą do domu.
Wiem, dlaczego tego nie wymyślili. Bo to faceci. I pewnie tacy sami jak mój (chyba już nie mój) Boguś.
Pozwól, że w tej chwili przedstawię Ci Bogusia. Może to nie jest najlepsza chwila, bo ręce mam więcej niż zajęte i Bogusia też tu nie ma, ale przybliżę Ci jego postać:
Otóż Boguś ma jedna zaletę – jest przystojny. W związku z tą jego unikalną zaletą wszystkie moje koleżanki uważają, że Pana Boga za nogi złapałam, bo mam tak przystojnego męża. W twarz mi tego za nic nie powiedzą, ale zapewne przynajmniej kilka z nich uważa i rozgłasza za moimi plecami, że wcale na niego nie zasługuję, bo jestem... Dobra, o mnie później. Druga cecha uważana za jego zaletę przez moje koleżanki (nie mylić z przyjaciółkami) jest taka, że Boguś bryluje w towarzystwie. Jeśli chodzi o mój punkt widzenia, to uważam (jak to Prońko śpiewała), że „robi małpę i mam w domu cyrk”, ale nic nie mówię, bo towarzystwu się to podoba. To, że po czterdzieści razy muszę wysłuchiwać tych samych dowcipów, notabene ściąganych przed każdą imprezką z internetu i ćwiczonych przed lustrem, nie przeszkadza w postrzeganiu Bogusia dowcipnym. Oprócz tego jest świetnym tancerzem. Niewątpliwa to zaleta dla moich koleżanek, bo ja z tej zalety nie miałam okazji skorzystać. Już na własnym weselu tańczyłam wyłącznie z podpitymi wujkami. Od zawsze mój mąż obtańcowywał wszystkie zapatrzone w niego jak w tęczę kobitki. Oprócz mnie. Też byłam zapatrzona, ale widać Boguś już wtedy był zapatrzony w inną stronę. W zeszłym roku całego sylwestra przesiedziałam przy stoliku, bo Boguś był zajęty uprzyjemnianiem wieczoru paniom, które przyszły na bal z nietańczącymi partnerami. Wysłuchiwałam przez pół nocy pijackich wynurzeń niedowartościowanego wynalazcy z zespołu mojego męża. Bo mój mąż jest wynalazcą. Jeszcze niczego nie wynalazł, ale jest wynalazcą. Na wynalazki, których świat nie miał szansy oglądać, namarnował masę pieniędzy z grantów naukowych, krajowych i unijnych. Plus wszystko, co sam zarobił. Zdaje się, że w nauce nazywa się to nieudowodnieniem założonej wstępnie hipotezy. Za każdym razem tak mu się nieudowadniało. Że też tego nikt nie zweryfikował. Na niedoszłe wynalazki mojego męża zostały przeznaczone również oszczędności na wesele naszej córki. Ale nie te na nowy samochód, bo po pierwsze, ściskałam kasę z moich wypłat jak Lenin czapkę, więc tak naprawdę samochód jest mój, a po drugie, Boguś w życiu nie wsiadłby do starego samochodu. Kłóci się to z jego image’em. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to image podstarzałego lowelasa. Boże, jaka byłam ślepa przez te wszystkie lata!
Teraz zaczekaj na dalszy ciąg opowieści o Bogusiu, bo muszę się skupić na tym, jak się dostać do mieszkania, mając obie ręce zajęte. Technika wchodzenia do domu, kiedy dźwiga się zakupy, polega na odstawieniu obu siatek na ziemię, otwarciu drzwi, przytrzymaniu ich nogą, podniesieniu ciężaru i przekroczeniu z nim progu. O zamykanie drzwi nie trzeba się martwić, bo wszystkie, z wyjątkiem tych od mieszkania, mają automatyczne dociągacze. Nie ma również problemu z wyjściem z windy, tu ręce można mieć zajęte, bo odrzwia otwiera się, popychając je pupą. W zeszłym tygodniu, korzystając z tej techniki, wpadłam wprost w ramiona sąsiada, który w momencie mojego naporu zdążył windę otworzyć. Straciłam równowagę i gdyby mnie nie złapał, wylądowałabym na tyłeczku. Pewnie gdyby Boguś to czytał, skomentowałby ten tyłeczek jako eufemizm, ale między nami kobietami użyję tego określenia.
Zauważyłaś, jak trudno ludziom przychodzi nazywanie niektórych części ciała? Jakoś na „palec” nikt nie reaguje rumieńcem. Ucho, nos okej, ale tyłeczek? Jedno z pism, dla którego opisywałam techniki relaksacyjne, wstrzymało mi cały artykuł, bo użyłam w nim słowa „krocze”. O prawdziwym powodzie cofnięcia druku dowiedziałam się przypadkiem. Ponoć redaktor jest wielce świętoje... Może też nie użyję tu tego słowa, które mi się ciśnie, bo znów będzie nazbyt obrazoburcze, ale wiesz, co chciałam napisać.
Poproszę o zainstalowanie zamka biometrycznego zamiast takiego na klucze, bo nigdy nie mogę ich znaleźć. Niby są zawsze w tej samej kieszeni torebki, ale albo torebkę mam tył na przód, albo w tej kieszeni mam więcej rzeczy, więc razem z kluczami wyciągam smycz z kartą magnetyczną do otwierania pokoju nauczycielskiego, klucze do gabinetu, następną smycz z pendrive’em i słuchawki do iPoda. W końcu udaje mi się dostać do mieszkania i wnieść zakupy do kuchni. Teraz następuje moment załadowania lodówki. Nie muszę się nad tym specjalnie skupiać, bo produkty lądują od lat zawsze w tym samym miejscu, więc mogę wrócić do opisywania zalet mojego męża...
Właściwie już je wyczerpałam. Czyli nie ma o czym gadać. Zrobię sobie jakiś obiad i wezmę się do pisania tego programu wychowawczego, który jest kolejnym symbolem upadku mojej niepodległości. Może naleśniki?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------