- W empik go
Sen zimowy - ebook
Sen zimowy - ebook
Bohaterowie Snu zimowego, opublikowanego po raz pierwszy w 1973 roku, to ludzie odizolowani od społeczeństwa, odklejeni od rzeczywistości – przeżywają życie w myślach i nie przestają żałować tego, co zdarzyło się w przeszłości. Nieustannie zaskakiwani przez świadomość upływającego czasu, sprawiają wrażenie bezwolnych i przekonanych o tym, że podejmowanie walki o własne życie jest pozbawione sensu.
Niespieszny rytm tej historii przerywają często humor i ironia, odsłaniając tragikomiczny rys zdarzeń, które stają się udziałem bohaterów. Sen zimowy to także przejmujący, symboliczny obraz społeczeństwa irańskiego lat 60. balansującego na granicy tradycji i nowoczesności, gdzie nie wykształciło się jeszcze poczucie odpowiedzialności za swój los, a niezależność jest traktowana jak odchylenie od powszechnie panującej normy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65595-49-2 |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skądś wieje. Ze szpar okiennych, spomiędzy drzwi, z jakiejś niewidocznej szczeliny. Przyszła zima, tak prędko. Dotąd spędzaliśmy zimy we wspólnym gronie: ja, Haszemi, Anwari, Azizi, Ahmadi, Mahdawi, no i – rzecz jasna – Hejdari. Jak to szybko minęło. Siedemdziesiąt pięć lat, siedemdziesiąt siedem, a może więcej? Sam nie wiem. Czas wymknął mi się spod kontroli. Dwa lata w przód, dwa lata w tył, jaka to różnica? W którym momencie zaczęła się starość? Kiedy śmierć zaanonsowała swoje przybycie?
Pewnego dnia usłyszałem za sobą: „Dziadku, uważaj, żebyś nie upadł!”. Obejrzałem się za siebie i zawtórowałem głosowi: „Właśnie, właśnie. Uważaj, żebyś nie upadł”. Odwróciłem się, by przytrzymać za rękę człowieka, kimkolwiek by on był. I nagle oniemiałem, zapytałem samego siebie: „Mówił do mnie?” – po czym oddaliłem się z niedowierzaniem.
Hejdari zwykł mawiać: „Ho, ho, gdzie nam do czterdziestki! Jeszcze tyle zostało, prawie sto lat! A może nigdy jej nie doczekamy?”.
Tak zimno. Takie ostre powietrze. Świat zamarza. Zanika pomału, pomalutku, razem ze mną. Zapalam lampę. Przysuwam krzesło jak najbliżej pieca. Siadam i ciasno owijam się pledem.
Ach, gdyby tak jeszcze było lato! Gdybyśmy wciąż byli razem… Co się stało? Co za nieszczęście na nas spadło? I to na nas, którzy, jak podrwiwał Asgari, ani na chwilę nie spuszczaliśmy z siebie oka. Jakże wygodne i bezkonfliktowe było to nasze gromadne życie! Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Którego z nas należy za to winić?
Hejdari obwieścił kiedyś: „Moi drodzy, tajemnicą naszego sukcesu jest nasza jedność. Powierzcie mi swoje oszczędności”. „Niedobrze mi się robi, jak na was patrzę – powiedział wtedy Dżalili. – Na wasze czyny, wasze myśli i na to, jak puste są wasze marzenia”. Anwari zaś dorzucił: „Moi mili, a moim zdaniem Dżalili tylko się z nami przekomarza. Udaje poważnego dla hecy. Wszystko to jedynie zabawa”.
Ale Dżalili mówił prawdę. I z jaką łatwością przeszła mu ona przez gardło.
Co za paskudny wieczór. Zimno, ciemno, a czas ciągnie się w nieskończoność. Wybiła dopiero dziewiętnasta trzydzieści. Ach, gdyby tak czas mógł zatrzymać się choć na moment, gdyby mógł podarować mi jedną małą chwilę.
Zadumałem się. A może jeśli roztrzaskam zegar na tysiąc kawałków, zaciągnę zasłony, a potem zamknę drzwi i okna na cztery spusty, to ten uparty, cholerny czas wreszcie się ode mnie odczepi?
Co za niedorzeczność! Przecież to moje serce zliczało każdą minioną chwilę. To moje serce każdym uderzeniem potwierdzało nieprzerwaną wędrówkę ku śmierci. Pragnąłem wierzyć, że śmierć nie oznacza końca. Chciałem wymknąć się nicości, która dniami i nocami wystawała pod moim oknem i nie spuszczała ze mnie oka. Jeszcze większa niedorzeczność.
Powtarzam sobie: Dziadku, jeżeli teraz się przeziębisz, to już po tobie. Być może nigdy się nie doczekamy czterdziestki? Co za nonsens, co za śmiechu wart nonsens! Spoglądam na stertę nieumytych naczyń leżących przy ścianie, na zaścielające dywan okruszyny chleba i stojącą na środku pokoju zdumioną mysz.
Najbardziej brak mi Haszemiego. Przychodził popołudniami, każdego dnia. Przynosił swoje malowidła, różnobarwne ptaki. Rozkładał je przede mną i pytał: „Słyszysz, jak śpiewa?”. Nie, nie słyszałem. „No jak to? Posłuchaj” – dziwił się. A potem siadał i po raz kolejny zaczynał snuć opowieść o swojej żonie; słodkiej, filigranowej Szirin z kręconymi włosami; o tym, co robi i co mówi; o jej głosie, przypominającym gruchanie gołębia; o zezującym spojrzeniu, lekkim śmiechu i upajającym zapachu ciała.
Nasłuchuję. Dobiega mnie nieznany głos, czyjeś kroki, gwar za oknem. Może ktoś przyszedł w odwiedziny? Rozglądam się za laską, szukam wzrokiem pantofli, wypatruję okularów. Kto też mógł sobie o mnie przypomnieć? No kto? Nieważne. To zupełnie nieistotne. Nawet jeśli to obcy, ktoś, kto przypadkiem zabłądził w te strony, ugoszczę go i zaproszę na noc. No gdzie jest ta przeklęta laska? Wstaję i idę, przytrzymuję się ścian, stołu, krzeseł.
„Dziadku! Uważaj, żebyś nie upadł”. Do mnie tak mówił! Do mnie, któremu starość nawet przez myśl nie przeszła!
Uchylam drzwi. Wyglądam na zewnątrz. Nasłuchuję. Ale na korytarzu tylko egipskie ciemności, chłód i zapach zgnilizny dochodzący z kosza na śmieci.
– Jest tam kto? – ryzykuję pytanie. Cisza. Zbliżam się do schodów. Przystaję w oczekiwaniu. Powtarzam jeszcze raz, nieco głośniej: – Drzwi są otwarte, proszę do środka. – Nie. Nikogo nie ma. Tak jak wczoraj. Jak przedwczoraj i przed przedwczoraj.
W dawnych czasach, kiedy ktoś pukał do drzwi i nie wchodził do środka, wiedzieliśmy, że to Ahmadi. Hejdari powiadał wówczas: „Chłopaki, jemu nie można już ufać. Będzie lepiej, jeżeli w ogóle nie będziemy mu otwierać”. „Ależ, Hejdari! To nasz przyjaciel – protestowaliśmy. – Wychowaliśmy się razem. Tak się nie godzi”. „Tak, to rodzi pewien problem, ale co poradzić? On jeden szkodzi całej naszej szóstce” – obstawał przy swoim Hejdari. „Jak chcecie” – zgadzał się Haszemi. „Jak uważa Anwari” – mówił Mahdawi, a Azizi dodawał: „Muszę pomyśleć. Później wam powiem”.
Wracam na swoje miejsce pod piecem. Siadam, ciasno owijając się pledem. Kto mógłby teraz przyjść mnie odwiedzić w takie zimno, w taką ciemną, zaśnieżoną noc? Podkręcam naftę w piecu. Drżę z zimna. Kiedyś zapytałem Szirin: „Dniami i nocami troszczysz się, aby żaden z nas się nie przeziębił. Bez przerwy dziergasz dla nas zimowe szale. Powiedz, jak to możliwe, że jesteś taka urocza, dobra i serdeczna”. Roześmiała się wtenczas jednym z tych swoich cudownych, dziecinnych szczebiotów, które wciąż dźwięczą mi w uszach i w niektóre noce koją niespokojne sny.
Ach, gdyby tak dzień dopiero się rozpoczynał! Gdyby teraz właśnie nastał czas, w którym zapach lata przenika przez ściany i drzwi! Nastawiam radio. Chcę posłuchać wiadomości. Nie mam pojęcia, co się dzieje na świecie. Mężczyzna zabił kobietę. Ktoś popełnił samobójstwo. Gdzieś przeszła powódź. Nieustannie trwa wojna. Jakiś policjant został odznaczony. Świat dalej jest taki, jak przedtem. Gaszę radio.
Za dwadzieścia minut będzie ósma. Za dziewiętnaście minut. Za szesnaście, piętnaście, dwanaście, dziesięć, dziewięć, pięć; jest dokładnie ósma. Dzisiejszego wieczoru pragnę przywołać w pamięci wszystkie ósme wieczór mojego życia. Postawić pytania i przyjrzeć się samemu sobie, minionym dniom i chwilom. Chcę jeszcze raz ułożyć dookoła siebie te siedemdziesiąt kilka lat i przyjrzeć się im dokładnie z bliska; tym wszystkim straconym dniom, które rozpłynęły się, zanim zdążyłem je dostrzec, dotknąć i poczuć ich zapach. Zniknęły – tak niepostrzeżenie, podstępnie i bez słowa.