- promocja
Shuggie Bain - ebook
Shuggie Bain - ebook
Najgłośniejszy światowy debiut literacki ostatnich lat.
Powieść o granicach miłości, która rozbudza emocje i zostaje w człowieku na zawsze.
Młody Hugh Bain, zwany przez wszystkich Shuggiem, to samotny chłopiec, którego dzieciństwo przypadło na trudny okres lat osiemdziesiątych w robotniczym Glasgow i który mimo starań nie potrafi sprostać oczekiwaniom swojego otoczenia.
Jego matka, Agnes Bain, chciała od życia czegoś więcej. Marzyła o domu i o życiu na własny rachunek. Kiedy jej niewierny mąż postanawia odejść, kobieta i troje dzieci zostają uwięzieni w górniczym mieście, przetrzebionym przez reformy Margaret Thatcher. Agnes coraz częściej szuka ratunku w butelce i ostatecznie to na dzieciach spoczywa obowiązek uratowania matki. Jedno po drugim wszyscy ją opuszczają, aż zostaje tylko Shuggie.
Jej najmłodszy syn wierzy bowiem w matkę jak nikt i walczy o nią do samego końca. Sam jednak zmaga się z problemami – Agnes pragnie mu pomóc, jednakże z czasem uzależnienie przyćmiewa w jej życiu wszystko, włączając w to ukochanego syna.
Nominowana do wszystkich najważniejszych nagród literackich – w tym do National Book Award oraz Nagrody Bookera, którą zdobyła – opowieść o uzależnieniu, seksualności i miłości.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-12-0 |
Rozmiar pliku: | 905 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień był bez wyrazu. Tamtego ranka opuścił go umysł, zostawiwszy ciało, by błąkało się poniżej. Porzucone, obojętnie oddawało się rutynie, blade, o nieobecnym wzroku w blasku świetlówek, podczas gdy jego dusza unosiła się nad alejkami, myśląc jedynie o jutrze. Nie mógł się doczekać jutra.
Shuggie przygotowywał się do swojej zmiany metodycznie. Przelał na czyste tacki zawartość wszystkich pojemników z oleistymi dipami i pastami. Starł z ich brzegów wszelkie plamki, które szybko zrobiłyby się brązowe, burząc złudzenie świeżości. Pomysłowo ułożył plasterki szynki ozdobione sztuczną natką pietruszki, a oliwki obrócił tak, by lepki sok spływał jak śluz po ich zielonych skórkach.
Ann McGee miała czelność zadzwonić rano do roboty i powiedzieć, że jest chora, pozostawiając wyłącznie na jego głowie niewdzięczne zadanie obsługi działu z garmażerią i rożna. Kilkadziesiąt surowych kurczaków nigdy nie oznaczało dobrego początku dnia, a dziś, gdy odbierało słodycz jego snom na jawie, szczególnie.
Nabił po kolei wszystkie zimne, martwe ptaki na rożen, a potem starannie ułożył je w rządku. Tkwiły tam z pękatymi skrzydełkami skrzyżowanymi na grubych, małych piersiach jak szereg bezgłowych niemowlaków. Dawniej czerpałby dumę z tego ładu. W rzeczywistości przepchnięcie metalu przez guzkowate różowe mięso było proste; trudność sprawiało oparcie się pokusie, by to samo zrobić z klientami. Sterczeli przed nagrzaną szybą i szczegółowo analizowali każdą tuszkę. Wybierali wyłącznie najlepsze, nie zdając sobie sprawy z tego, że z powodu chowu klatkowego wszystkie są identyczne. Shuggie stał tam, przygryzając trzonowcami wnętrze policzka, i z wymuszonym uśmiechem cierpliwie znosił ich niezdecydowanie. Potem cyrk zaczynał się naprawdę.
– Dej mi tera, synek, trzy cyce, pińć udek i jedne krzidełko.
Modlił się o siłę. Dlaczego nikt już nie kupował całego kurczaka? Podnosił tuszkę kolcami do rożna, uważając, by nie dotknąć ptaka rękawicami, a następnie skrupulatnie odkrawał (nie psując skóry) wybrane części za pomocą nożyc do drobiu. Oparty o oświetlenie rusztu, czuł się w tym miejscu jak głupek. Skóra pociła mu się pod siatką na włosy, a ręce miał nie dość silne, by sprytnie podzielić kurczaka tępymi ostrzami. Lekko się garbił, żeby mięśnie pleców odciążyły jego nadgarstki, i przez cały czas się uśmiechał.
Jeśli miał wielkiego pecha, szczypce mu się wyślizgiwały, kurczak spadał z głuchym łomotem i sunął po zasyfionej podłodze. Trzeba było udawać skruchę i zaczynać od nowa, ale nigdy nie marnował uwalanego ptaka. Kiedy kobiety się odwracały, umieszczał go z powrotem obok pobratymców pod gorącym, żółtym oświetleniem. Jak najbardziej wierzył w higienę, ale te małe osobiste triumfy powstrzymywały go przed buntem. Większość krytycznych gospodyń domowych o męskich obliczach, które robiły tu zakupy, na to zasługiwała. Patrzyły na niego z góry tak, że jego szyja pokrywała się jasną czerwienią. W szczególnie kiepskie dni dodawał do taramosalaty wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Sprzedawał nieprawdopodobne ilości tego burżujskiego gówna.
Pracował u Kilfeathera od ponad roku. W żadnym razie nie miało to trwać tak długo. Po prostu musiał jeść i co tydzień zapłacić za kwaterę, a tylko w supermarkecie by go przyjęli. Pan Kilfeather był skąpym sukinsynem; chętnie zatrudniał każdego, komu nie musiał płacić pełnej stawki, Shuggie zaś mógł brać krótkie zmiany, które wpasowywał pomiędzy swoje nieregularne obecności w szkole. W marzeniach planował ruszyć naprzód. Od zawsze uwielbiał szczotkować włosy i się nimi bawić; tylko to sprawiało, że czas naprawdę leciał. Gdy skończył szesnaście lat, obiecał sobie, że pójdzie do liceum fryzjerskiego, które znajdowało się na południe od rzeki Clyde. Zebrał wszystkie swoje inspiracje, szkice, które kopiował z katalogu Littlewoods, i strony wydarte z niedzielnych magazynów. Pojechał do Cardonald, by zorientować się w kwestii wieczornych zajęć. Na przystanku autobusowym przed szkołą natknął się na grupkę osiemnastolatków. Mieli na sobie najnowsze, najmodniejsze ciuchy i rozmawiali z ożywioną pewnością siebie, która maskowała ich zdenerwowanie. Shuggie szedł dwa razy wolniej niż oni. Patrzył, jak wchodzą przez główne wejście, a następnie przeszedł na drugą stronę ulicy, by złapać autobus zmierzający w powrotnym kierunku. Tydzień później zaczął pracować u Kilfeathera.
Shuggie zabił większość przerwy śniadaniowej, uważnie analizując wybrakowane konserwy w koszach z przecenionymi produktami. Znalazł trzy małe puszki szkockiego łososia, które były ledwie uszkodzone – miały podarte i poplamione etykiety, ale poza tym były nietknięte. Wydał ostatnie grosze tygodniówki na niewielkie zakupy. Konserwy włożył do staromodnej torby, którą ponownie zamknął w swojej szafce. Potem wspiął się po schodach do stołówki pracowniczej, próbując wyglądać nonszalancko, gdy mijał stolik studentów z uniwersytetu, którzy obsługiwali łatwe letnie zmiany i podczas przerw z tymi swoimi grubymi plikami notatek sprawiali wrażenie ważnych. Utkwił spojrzenie nieco w oddali i usiadł w rogu – nie z dziewczynami z kas, lecz blisko nich.
W rzeczywistości owe dziewczyny były trzema glasgowkami w średnim wieku. Ena, przywódczyni, była patykowatą kobietą o kamiennej twarzy i przetłuszczających się włosach. Praktycznie nie miała brwi, za to sypał jej się lekki wąsik, co wydawało się Shuggiemu nie w porządku. Ena uchodziła za obcesową, nawet jak na ten zakątek Glasgow, ale była też miła i wielkoduszna na sposób właściwy ludziom doświadczonym życiem. Nora, najmłodsza z tej trójki, nosiła włosy ciasno związane gumką, jej oczy, podobnie jak Eny, były małe i czujne; w wieku trzydziestu trzech lat miała już piątkę dzieci. Ostatnia z tej grupki, Jackie, różniła się od tamtych dwóch tym, że zdecydowanie przypominała kobietę. Była hałaśliwą plotkarą, wielką, piersiastą babą. To właśnie ją Shuggie lubił najbardziej.
Siedział blisko nich i załapał się na końcówkę epopei o ostatnim facecie Jackie. Zawsze gwarantowały kawał dobrodusznej paplaniny. Już dwa razy zabrały go na swoje wieczorki z bingo, a gdy piły i ryczały ze śmiechu, siedział z nimi jak nastolatek, któremu nie można zaufać na tyle, by zostawić go samego w domu. Podobała mu się swoboda, z jaką siedzą razem, jak ich ciała otaczają go, wciskając się miękko w jego boki. Podobało mu się, jak się nad nim trzęsą i mimo jego protestów odgarniają mu włosy znad oczu i ślinią kciuki, by wytrzeć mu kąciki ust. Z ich punktu widzenia Shuggie oferował pewną formę męskiej uwagi i nie liczyło się, że miał dopiero szesnaście lat i trzy miesiące. Przynajmniej raz każda z nich próbowała otrzeć się o jego kutasa pod stolikiem do bingo w La Scali. Ruchy te były zbyt długie, zbyt badawcze, by można je uznać za przypadkowe. Dla bezbrewej Eny stało się to niemalże krucjatą. Im więcej piła, tym robiła się bezczelniejsza. Za każdym muśnięciem knykciami, które zdobiły pierścionki, ściskała zębami gruby język, a wzrokiem wypalała mu dziurę w policzku. Gdy Shuggie zapłonął w końcu wstydem, mlasnęła z dezaprobatą, a Jackie przesunęła po blacie dwufuntowy banknot w stronę rozpromienionej, zwycięskiej Nory. Jasne, były trochę rozczarowane, ale gdy wypiły jeszcze więcej, już nie czuły się całkiem odrzucone. Coś z tym chłopakiem było nie tak, a to przynajmniej budziło ich współczucie.
Shuggie siedział w ciemności, słuchając nierównomiernego chrapania zza ścian. Starał się, lecz nie potrafił nie zwracać uwagi na samotnych mężczyzn, którzy nie mieli nikogo bliskiego. Poranny chłód sprawił, że jego nagie uda zrobiły się sine, więc Shuggie owinął się ręcznikiem, by się ogrzać, i nerwowo przygryzał kącik ust, uspokajając się tym ciamkaniem. Umieścił ostatnią wypłatę z supermarketu na brzegu stolika. Ułożył monety: najpierw według wartości, a potem według ich stanu i połysku.
Mężczyzna o różowej twarzy z pokoju obok ze skrzypieniem obudził się do życia. Podrapał się głośno, leżąc w swym wąskim łóżku, i wzdychając, pomodlił się o wolę, by wstać. Jego stopy grzmotnęły o podłogę jak torby z mięsem od rzeźnika. Zdawało się, że dobrnięcie do drzwi maleńkiego pokoiku sprawia mu trudność. Pogmerał przy dobrze sobie znanym zamku i wyszedł na wiecznie ciemny korytarz, poruszając się na ślepo; jego ręka sunęła wzdłuż ściany i zatrzymała się na drzwiach Shuggiego. Chłopak wstrzymał oddech, gdy palce przebiegały po koralikach zasłony. Dopiero gdy usłyszał cyk, cyk sznureczka od włącznika światła w łazience, znów się poruszył. Stary, jak każdego ranka, zaczął kasłać i odkrztuszać flegmę. Shuggie starał się nie słuchać, jak szcza i spluwa przy tym do kibla.
Poranne światło miało kolor cienkiej bawarki. Zakradło się do wynajmowanego pokoju jak przebiegły duszek, przecinając dywan i powoli wdrapując się po gołych nogach chłopaka. Shuggie zamknął oczy i starał się poczuć, jak światło na niego wpełza, ale jego dotyk pozbawiony był ciepła. Czekał, aż wydało mu się, że może go już okrywać w całości, a potem uniósł powieki.
Jak zawsze jego spojrzenie odwzajemniło sto par namalowanych oczu, co do jednej zrozpaczonych albo samotnych. Porcelanowe baleriny ze szczeniaczkami, młoda Hiszpanka z roztańczonymi marynarzami, rumiany wiejski chłopak ciągnący leniwego konia rasy shire. Shuggie starannie ustawił figurki na parapecie pod oknem wykuszowym. Godzinami wymyślał ich historie. Barczystego kowala w towarzystwie młodziutkich chórzystów o anielskich obliczach albo jego ulubieńców: bodaj siedmiu ogromnych uśmiechniętych kociątek, które prześladują zgnuśniałego pasterza.
Przynajmniej sprawiały, że to miejsce wyglądało trochę weselej. Pokój był wyższy niż dłuższy, a pojedyncze łóżko sterczało na środku jak przegroda. Po jednej stronie stała staromodna drewniana dwuosobowa kozetka z cieniutkimi poduszkami, które sprawiały, że listwy oparcia zawsze wbijały się w plecy. Po drugiej niewielka lodówka i dwupalnikowa kuchenka. Oprócz wymiętej pościeli wszystko było na swoim miejscu: ani śladu kurzu, wczorajszych ubrań, oznak życia. Shuggie próbował się uspokoić, gładząc pościel nie do kompletu. Myślał o tym, jak bardzo nie podobałaby się jego matce; te dziwne kolory i wzory, warstwa na warstwie, jakby nie obchodziło go, co ludzie pomyślą. Ten bałagan zraniłby jej dumę. Kiedyś oszczędzi trochę i kupi nową, własną pościel. Miękką, ciepłą i w jednym kolorze.
Miał szczęście, że dostał ten pokój w pensjonacie pani Bakhsh. Miał szczęście, że staruszek, który mieszkał tu wcześniej, tak bardzo lubił sobie wypić, że go zamknęli. Ogromny wykusz wystawał dumnie na Albert Drive i Shuggie sądził, że jego pokój musiał być niegdyś salonem całkiem sporego, trzypokojowego mieszkania. Zaglądał do innych pomieszczeń w domu. W kuchence, z której pani Bakhsh zrobiła sypialnię, podłoga nadal wyłożona była starym linoleum w szachownicę, a w pozostałych trzech bardziej kwadratowatych pokojach nadal leżały przetarte dywany. Mężczyzna o różowej twarzy mieszkał w czymś, co dawniej musiało być pokojem dziecinnym, nadal bowiem zdobiła go tapeta w żółte kwiaty z bordiurą w roześmiane króliki. Łóżko, sofa i kuchenka ustawione były obok siebie pod jedną ścianą. Shuggie widział raz tamten pokój przez szparę w uchylonych drzwiach i cieszył się ze swego okazałego wykuszu.
Miał szczęście, że trafił na Pakistańczyków. Nikt inny nie chciał wynająć pokoju piętnastolatkowi, który udawał, że właśnie skończył szesnaście lat. Inni właściciele nie mówili tego wprost, ale zadawali zbyt wiele pytań. Podejrzliwie mierzyli wzrokiem jego najlepszą koszulę do szkoły i wypastowane buty. „Nie powinno tak być” – mówił ich wzrok. Kąciki ust zdradzały oburzenie, że chłopak w tym wieku nie ma mamy ani żadnych bliskich.
Pani Bakhsh się tym nie interesowała. Spojrzała tylko na jego szkolny plecak i wzięła czynsz za miesiąc z góry, a potem wróciła do zamartwiania się o to, jak wyżywić własne szkraby. Pierwszą kopertę z czynszem Shuggie ozdobił specjalnie dla niej długopisowym wzorkiem paisley. Chciał jej pokazać, że stara się być dobry, że jest na tyle solidny, by włożyć w to dodatkowy wysiłek. Wyrwał kartkę z zeszytu do geografii i okrasił zawijasami, obramowując nimi jej nazwisko, a następnie pokolorował przestrzeń między liniami, tak że pawie kształty odcinały się od tła w swej kobaltowej okazałości.
Właścicielka mieszkała naprzeciwko w identycznym mieszkaniu w czynszówce, tyle że w pełni umeblowanym i z centralnym ogrzewaniem. W drugim, zimnym, trzymała pięciu mężczyzn w pięciu pokojach za osiemnaście funtów i pięćdziesiąt pensów tygodniowo od osoby, wyłącznie gotówką. Dwaj z nich, których czynszu nie pokrywała opieka społeczna, musieli wsuwać pieniądze pod jej drzwi w piątkowy wieczór, nim ruszyli przepić resztę pensji. Klękali na wycieraczce, ociągając się chwilę, by chłonąć promieniujące z wnętrza zadowolenie: woń drobiu z kipiących garnków, radosne odgłosy dzieci spierających się o to, jaki kanał włączyć, i wybuchy śmiechu grubych kobiet, które rzucały obce słowa nad kuchennym stołem.
Właścicielka nigdy nie naprzykrzała się Shuggiemu. Nigdy nie postawiła nogi w jego pokoju, chyba że spóźnił się z czynszem. W takiej sytuacji przychodziła z innymi Pakistankami o tęgich ramionach i głośno pukała do drzwi. Zwykle zjawiała się tylko po to, by odkurzyć pozbawiony okien korytarz albo wytrzeć podłogę wokół wanny. Raz w miesiącu wpuszczała wybielacz do muszli klozetowej, a od czasu do czasu układała wokół niej nowy kawałek dywanika, by chłonął szczyny.
Shuggie przysunął twarz do drzwi, nasłuchując, aż mężczyzna o różowym obliczu skończy ablucje. W ciszy usłyszał, jak tamten odryglowuje łazienkowe drzwi i wychodzi na korytarz. Wsunął nogi w stare szkolne buty. Narzucił na siebie szeleszczącą nylonową parkę z futrzanym kapturem, pod spodem miał tylko majtki. Zapiął ją pod szyję, a w obszernych kieszeniach upchnął torbę na zakupy z supermarketu i dwie cienkie ścierki kuchenne.
Szparę pod drzwiami zasłaniał szkolny sweter. Gdy Shuggie go stamtąd wyciągnął, zimny podmuch wniósł ze sobą zapachy pozostałych lokatorów. Jeden z nich znów palił w nocy, inny jadł rybę na kolację. Shuggie otworzył drzwi i wyślizgnął się w ciemność.
Pani Bakhsh wykręciła jedyną żarówkę z lampy sufitowej, mówiąc, że to kosztuje spore pieniądze, bo nikt jej nie gasi. Teraz zapach mężczyzn wisiał w korytarzu jak smuga pozostawiona przez duchy i nie rozpraszał go żaden powiew ani światło. Lata palenia tam, gdzie się śpi, jedzenia smażeniny na kolację przy piecykach gazowych, spędzania letnich dni przy zamkniętych oknach. Zatęchły smród potu i spermy mieszał się z ciepłem bijącym z czarno-białych telewizorów i gryzącym zapachem bursztynowego płynu po goleniu.
Shuggie powoli zaczynał odróżniać lokatorów. Mógł śledzić w mroku mężczyznę o różowej twarzy, gdy ten wstaje, by się ogolić i wczesać pomadę we włosy, mógł poznać zatęchły płaszcz mężczyzny z żółtymi zębami, który jadł tylko coś, co pachniało jak maślany popcorn albo ryba w sosie śmietanowym. Później, gdy zbliżała się godzina zamknięcia pubów, był w stanie wyłapać bezpieczny powrót każdego z nich do mieszkania.
Drzwi wspólnej łazienki były ze szkła ornamentowego. Zamknął je i przez chwilę pociągał za klamkę, by sprawdzić, czy zasuwa dobrze złapała. Rozpiął ciężką parkę i położył ją w rogu. Odkręcił kran z ciepłą wodą, by ją sprawdzić – poleciała resztka letniej, a potem dwa razy prychnęła i popłynęła zimniejsza niż w rzece Clyde. Lodowaty wstrząs sprawił, że Shuggie włożył palce do ust. Wyjął z kieszeni pięćdziesięciopensówkę, poobracał ją ze smutkiem w palcach, wsunął do piecyka i patrzył, jak bucha niewielki płomień.
Gdy znów odkręcił kran, poleciała lodowata woda, by chwilę później – po odkaszlnięciu – ustąpić strumieniowi wrzątku. Shuggie namoczył wilgotną ścierkę kuchenną i przejechał nią po zimnej klatce piersiowej i szyi, ciesząc się jej parującym gorącem. Zanurzył twarz i głowę w nieczęstym cieple, stał tak i marzył o napełnieniu wanny po brzegi. Myślał o zanurzeniu się w gorącej wodzie z dala od zapachów innych lokatorów. Minęło sporo czasu, od kiedy ostatni raz czuł, że zupełnie odtajał, że cały jest rozgrzany.
Podniósł ramię, przejechał ścierką od nadgarstka do barku. Naprężył mięśnie i powiódł palcami wokół bicepsu. Gdyby naprawdę się postarał, mógłby niemal objąć go dłonią, a gdyby mocno ścisnął, poczułby kości. Pachę miał posypaną meszkiem przypominającym upierzenie kaczątka. Przybliżył do niej nos, pachniała słodyczą i czystością, i zupełnie niczym. Uszczypnął się tam i złapał, ściskając delikatne ciało, dopóki nie zaczerwieniło się z bezradności. Szorując się teraz mocniej, powtarzał półgłosem: „Tabela szkockiej Premier League. Rangers: 22 zwycięstwa, 14 remisów, 8 porażek, 58 punktów. Aberdeen: 17 zwycięstw, 21 remisów, 6 porażek, 55 punktów. Motherwell: 14 zwycięstw, 12 remisów, 10 porażek”.
W lustrze jego mokre włosy były czarne jak węgiel. Sczesał je nad twarz, z zaskoczeniem odkrywając, że sięgają niemal szczęki. Przyglądał się, próbując znaleźć coś męskiego, co byłoby w nim godne podziwu: czarne loki, mleczna cera, wysoko osadzone kości policzkowe. Złapał odbicie swych oczu w lustrze. Nie powinno tak być. Nie tak wyglądali prawdziwi chłopcy. Znów zaczął się szorować. „Rangers: 22 zwycięstwa, 14 remisów, 8 porażek, 58 punktów. Aberdeen: 17 zwycięstw, 21 remisów…”.
Na korytarzu rozległy się kroki, znajome skrzypienie ciężkich skórzanych butów, a potem nic. Cienkie drzwi uporczywie napierały na zasuwę. Shuggie sięgnął po parkę i wsunął w nią mokre ciało.
Kiedy wprowadził się do pokoju u pani Bakhsh, tylko jeden z lokatorów tak naprawdę zwrócił na to uwagę. Mężczyzna o różowej twarzy i ten z żółtymi zębami byli zbyt ślepi albo zbyt urżnięci, żeby ich to obchodziło. Ale gdy tego pierwszego wieczoru Shuggie siedział na łóżku, jedząc posmarowaną masłem piętkę białego chleba, rozległo się pukanie do drzwi. Przez dłuższy czas chłopak trwał w bezruchu, aż w końcu zdecydował się otworzyć. Stojący za progiem mężczyzna był wysoki, dobrze zbudowany i pachniał mydłem sosnowym. W ręku trzymał reklamówkę z dwunastoma puszkami piwa, które pobrzękiwały jak stłumione dzwony w kaplicy. Przedstawił się jako Joseph Darling, ściskając mu mocno dłoń, i z uśmiechem wyciągnął przed siebie reklamówkę. Shuggie próbował powiedzieć „nie, dziękuję” w uprzejmy sposób, jakiego został nauczony, ale coś go w tym mężczyźnie przestraszyło, więc go wpuścił.
Siedzieli w milczeniu, Shuggie i jego gość, przycupnięci na skraju schludnego pojedynczego łóżka, i wyglądali na ulicę pełną czynszówek. Protestanckie rodziny jadły kolację przed telewizorami, a sprzątaczka, która mieszkała naprzeciwko, posilała się samotnie przy stoliku z opuszczanym blatem. Pili bez słów i patrzyli, jak inni zajmują się swymi zwykłymi sprawami. Pan Darling nie zdjął grubego tweedowego płaszcza. Pod ciężarem mężczyzny na łóżku Shuggie osunął się w jego stronę. Kątem oka obserwował, jak żółte czubki grubych palców pana Darlinga nerwowo wbijają się w siebie nawzajem. Z uprzejmości wypił łyk lagera i gdy mężczyzna odezwał się do niego, był w stanie myśleć tylko o smaku ale’a z puszki, o tym, jak bardzo jest cierpki i przykry. Przypominał mu o rzeczach, o których wolałby zapomnieć.
Pan Darling miał przemyślany, dość zamknięty sposób bycia. Shuggie robił, co w jego mocy, by zachowywać się uprzejmie i słuchać, gdy mężczyzna opowiadał mu, jak był woźnym w protestanckiej szkole, którą zamknęli i połączyli ze szkołą katolicką, by oszczędzić miejskie fundusze. Mówił to tak, jakby wydawał się bardziej zaskoczony tym, że dzieciaki protestantów mogą latać sobie spokojnie razem z katolikami, niż utratą pracy.
– Za nic w to nie wierzę! – powiedział bardziej do siebie. – Za moich czasów religia coś o człowieku mówiła. Szłeś bez szkołę i musiałeś rozpychać się łokciami, bo pełno tam było żrących kapuchę katolskich sukinkotów. To był powód do dumy. A dzisiej każda dobra lala prześpi się z byle zawszonym Irolem ot tak, jakby dała psowi.
Shuggie udał, że pociąga nieduży łyk, ale tylko pozwolił piwu zawirować między zębami i ściec z powrotem do puszki. Oczy pana Darlinga szukały jakiegoś znaku na ścianie. Potem mężczyzna zerknął ukradkiem na chłopaka i nagle niepewny swej publiczności spytał:
– No to do jakiej żeś chodził szkoły?
Shuggie wiedział, o co mu chodzi.
– Tak właściwie ani do jednej, ani do drugiej, a poza tym dalej chodzę.
Była to prawda, nie należał do katolików ani protestantów i nadal uczęszczał do szkoły, kiedy mógł sobie na to pozwolić.
– Ta? To z czegoś jest najlepszy?
Shuggie wzruszył ramionami. Nie przez skromność, po prostu z niczego nie był dobry. Jeśli w ogóle chodził na lekcje, to w kratkę, przez co trudno mu było nadążać za tym, czego uczono. Przeważnie siadał cicho z tyłu, żeby komisja edukacyjna nie ścigała go za wagary. Gdyby w szkole wiedzieli, jak żyje, byliby zmuszeni coś z tym zrobić.
Mężczyzna skończył drugą puszkę i szybko zabrał się do trzeciej. Shuggie czuł, że palec pana Darlinga parzy go w bok nogi. Mężczyzna położył rękę na materacu, jego mały palec z sygnetem ze złotym suwerenem ledwie dotykał chłopaka. Nie ruszał się ani nie wiercił. Po prostu tam leżał, a przez to parzył jeszcze bardziej.
Teraz Shuggie stał w wilgotnej łazience, trzymając parkę blisko przy ciele. Pan Darling pociągnął za skraj tweedowego kaszkietu w staromodnym pozdrowieniu.
– Tak żem właśnie zapukał, coby sprawdzić, czyś dzisiej na miejscu.
– Dziś? Nie wiem. Muszę zrobić jakieś zakupy.
Twarz pana Darlinga przecięła chmura rozczarowania.
– Kiepski dzień po temu.
– Wiem. Ale umówiłem się z kolegą.
Pan Darling cmoknął językiem o swe wielkie białe zęby. Był tak wysoki, że nadal nie wyprostował się do końca. Shuggie mógł sobie wyobrazić, jak jego długi cień przerażał pokolenia protestanckich szkrabów ustawionych w szeregu. Dostrzegł teraz, że pan Darling ma zaczerwienioną twarz, a na skraj brwi wystąpił mu już pijacki pot. Był pewien, że wcześniej mężczyzna stał pochylony nad dziurką od klucza.
– Szkoda. Szłem se właśnie po zasiłek, potem może zajrzę do Brewers Arms i jeszcze może jaki kuponik wypełnię. Ale se pomyślałem, że późnij mogliby my co chlapnąć, na wyniki w pudle popaczyć? Bych cię co poduczył o brytolskich ligach? – Mężczyzna spojrzał na niego z góry, wpychając język w trzonowce.
Gdyby Shuggie dobrze to rozegrał, mógłby liczyć u niego na kilka funtów. Ale za długo trwałoby czekanie, aż pan Darling odbierze zasiłek, aż dolezie z poczty do punktu przyjmowania zakładów i do monopolu, a wreszcie do domu, o ile oczywiście w ogóle do domu trafi. Shuggie nie mógł tyle czekać.
Puścił w końcu parkę, a pan Darling udawał, że nie gapi się między rozchylone poły. Nie był jednak w stanie się powstrzymać, Shuggie zaś patrzył, jak szare światło zanurza się w jego zielonych oczach. Czuł, jak przepala mu bladą klatkę piersiową, gdy spojrzenie mężczyzny ześlizgnęło się w dół od luźnej bielizny ku gołym nogom, niewyróżniającym się, białym i nieowłosionym, które zwisały jak nieodcięte nitki u dołu czarnego płaszcza.
Dopiero wtedy pan Darling się uśmiechnął.