- W empik go
Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia - ebook
Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia - ebook
Nieznany, pierwszy raz publikowany po polsku tekst Václava Havla, w którym opowiada o pierwszych dniach Karty 77 (inicjatywy działającej w Czechosłowacji na rzecz praw człowieka, która wywarła wpływ na opozycję demokratyczną innych krajów Europy Wschodniej), prześladowaniach, aresztowaniu i śledztwie. Po wyjściu z więzienia, jesienią 1977 Havel stworzył stustronicowy reportaż, ale jak sam wspominał: „gdzieś go schowałem i już dawno nie wiem, gdzie jest. Jednak może kiedyś go znajdę”. Tekst został odnaleziony dopiero po jego śmierci. Jest to nie tylko osobista historia, ale też unikalny zapis wybitnego pisarza i dramaturga.
Ten świat TAM, w którym ludzie spędzają długie lata, a w którym ja byłem tylko przez chwilę, pozostanie już na zawsze jednym z kryteriów, jakie będę w sobie nosił. Będę co prawda nadal żył przyziemnie, byle jak i banalnie, ale już ze świadomością tego, jak fatalnie obchodzę się z czasem, rzeczami i z życiem.
Czasami zadaję sobie dość szczególne, lecz natrętne pytanie: czy ja w ogóle zasługuję na wolność, skoro tak mało ją sobie cenię i zupełnie nie potrafię jej wypełnić? Czy zasługuję na nieograniczoną przestrzeń, jeśli prawie jej nie dostrzegam? Czy zasługuję na żonę, przyjaciół, dom, książki? Czy istotnie moje miejsce jest TUTAJ? Czy tak naprawdę raczej nie powinienem być TAM, skoro dopiero tam i tylko tam człowiek w pełni rozumie, co to jest czas, wolność, przestrzeń, dobre słowo i ludzka godność?
Spis treści
Wprowadzenie
Andrzej s. Jagodziński
Preludium
Więzienie
Śledztwo
Moja story
Wędrówka przez długą noc do poranka
Michael žantovský
Czy wszystko jest, czy nie jest stracone, zależy tylko od tego, czy ja sam siebie zatraciłem, czy nie
Anna freimanová
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-72-6 |
Rozmiar pliku: | 976 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju
– Tadeusz Bukowy, Trochę szczęścia. Dziesięć lat łagru i zesłania 1945–1955
– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu
– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem
– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945
– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942
– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna
– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959
– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920
– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947
– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji
– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946
– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück
– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu
– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920
– Anatolij Marczenko, Moje zeznania
– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech
– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni
– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945
– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk
– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919
– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia
– Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981
– Sigrid Undset, Odzyskać przyszłość. Wspomnienia z ucieczki przed totalitaryzmami
– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989
– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina
– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996WPROWADZENIE
Nie zdarza się często, żeby ważny tekst jakiegoś wybitnego pisarza odnajdował się dopiero wiele lat po jego śmierci. A tak właśnie stało się z książką, którą trzymacie Państwo w rękach. W dodatku same okoliczności jej powstania, jak i impuls, który do tego prowadził, były całkiem niezwykłe. Bo Siła bezsilnego to jedna z najważniejszych książek Václava Havla, napisana w dramatycznym roku 1977: roku powstania Karty 77 – głównej platformy czechosłowackiej opozycji demokratycznej – i brutalnego ataku reżimu komunistycznego na jej sygnatariuszy. Nie jest to jednak wyłącznie dokument historyczny, lecz także – czy raczej przede wszystkim – wręcz intymna opowieść pisarza o zdarzeniach, które wywarły ogromny wpływ na całe jego dalsze życie.
6 stycznia 1977 ogłoszono manifest Karty 77. Jej rzecznicy: Václav Havel, filozof Jan Patočka i były minister spraw zagranicznych Jiří Hájek wraz z aktorem i dramatopisarzem Pavlem Landovskim jechali w Pradze do Zgromadzenia Federalnego, by przekazać tekst dokumentu z listą 242 pierwszych sygnatariuszy. Okazało się jednak, że są śledzeni przez bezpiekę i rozpoczął się pościg policyjny jak z gangsterskich filmów. Kierowany przez Landovskiego samochód został w końcu zablokowany na pagórkowatym osiedlu Hanspaulka w dzielnicy Dejvice, a jego pasażerów zatrzymano. Zaczęły się całodzienne przesłuchania. 14 stycznia po jednym z nich Havel trafił do aresztu śledczego pod zarzutem prowadzenia „działalności na szkodę państwa”. Nie wiedział, że czeka go ponad czteromiesięczny pobyt za kratami – pierwszy tak długi kontakt z potężnym aparatem komunistycznej bezpieki i więziennictwa.
Był wcześniej wielokrotnie zatrzymywany i przesłuchiwany, a także od dawna w różny sposób starał się „przygotować” do pobytu w więzieniu, lecz to nowe doświadczenie co chwilę go zaskakiwało. I źle je znosił. Po dwóch miesiącach skorzystał z przysługującego mu prawa i w liście do prokuratora generalnego wystąpił o zwolnienie. Reżim natychmiast wyczuł szansę i zastawił na niego sidła, a Havel w nie wpadł. Kiedy go po następnych dwóch miesiącach zwolniono, wszystkie reżimowe media opublikowały komunikat MSW z wyrwanymi z kontekstu cytatami z jego korespondencji z prokuratorem oraz z informacją o zrzeczeniu się przez niego funkcji rzecznika Karty 77, aby w ten sposób go skompromitować.
Václav Havel był zdruzgotany. Uważał, że jego dotychczasowy świat legł w gruzach i że to „uwikłanie” kwestionuje całą jego wiarygodność jako obrońcy praw człowieka i demokratycznych wartości. Walcząc z depresją, rzucił się w wir szaleńczej aktywności i podejmował wiele brawurowych, niebezpiecznych działań, bo uważał, że tylko powrót do więzienia może zmyć z niego tę „hańbę”. W październiku 1977 otrzymał wyrok 14 miesięcy więzienia (w zawieszeniu na 3 lata) za udział w przekazaniu za granicę pamiętników powojennego ministra sprawiedliwości. Mimo to w następnym roku ponownie przyjął funkcję rzecznika Karty. Ponadto w swoim letnim domku na Hrádečku w Karkonoszach zorganizował Festiwal Drugiej Kultury (czyli niezależnej) oraz zjazdy zakazanych pisarzy, w kwietniu 1978 współtworzył Komitet Obrony Prześladowanych za Przekonania (VONS), w sierpniu i wrześniu – doprowadzając do wściekłości bezpiekę czechosłowacką – dwukrotnie spotkał się na granicy z przedstawicielami KSS KOR, a w październiku skończył chyba najważniejszy swój esej Siła bezsilnych – błyskotliwą analizę politycznej i moralnej degrengolady, do jakiej reżim komunistyczny doprowadził kraj po zdławieniu Praskiej Wiosny 1968 roku.
Bezpieka nie zostawiła pisarza w spokoju – od grudnia 1978 do maja następnego roku stosowała wobec niego bezprawny areszt domowy: na schodach przed praskim mieszkaniem dzień i noc siedzieli milicjanci, legitymujący i spisujący wszystkich gości, a przed górskim domem Havla na Hrádečku postawili nawet w tym samym celu swój barakowóz (szybko nazwany przez przyjaciół pisarza „Łunochodem”). W maju 1979 Václav Havel po raz kolejny trafił do aresztu śledczego i w październiku w procesie członków VONS-u został skazany na 4,5 roku więzienia.
Ale wcześniej zdążył napisać niniejszą książkę. Powstała ona najprawdopodobniej zaraz po jego zwolnieniu z pierwszego aresztu, w drugiej połowie 1977 roku, choć w istocie nigdy nie została ukończona. Havel zazwyczaj bardzo długo pracował nad swymi utworami i starał się je maksymalnie „dopieścić”, lecz w tym przypadku nie miał takiej szansy. Pisał „na brudno”, po kawałku, by jak najszybciej pozbywać się tekstu z domu (czasy były „przedkomputerowe” i nawet kserokopiarki znajdowały się wtedy tylko w nielicznych urzędach, pod ścisłą strażą), bo nieustannie wisiała nad nim groźba rewizji czy ponownego aresztowania i gdyby ten materiał wpadł w ręce bezpieki, z pewnością zostałby zniszczony. Pisarz liczył na chwilę spokoju w przyszłości, gdy będzie mógł wrócić do pracy nad tekstem, ale zamiast tego trafił na ponad cztery lata do więzienia. Trudno się dziwić, że po takim czasie zapomniał, gdzie ukrył swoją książkę. I nigdy już nie było mu dane nad nią pracować.
Tekst znalazł się dopiero niedawno, przypadkiem. W 2017 roku, niemal sześć lat po śmierci Václava Havla, wnuk jego przyjaciela Zdeňka Urbánka – David Dušek – porządkując papiery po dziadku, odkrył pierwszy rozdział tekstu, około pięćdziesięciu stron maszynopisu. Ta część została następnie opublikowana przez Bibliotekę Václava Havla w niewielkim nakładzie i rozesłana wyłącznie badaczom twórczości pisarza z prośbą, by tego na razie nie tłumaczyć, nie publikować i nie kolportować, ponieważ istnieje szansa na odnalezienie dalszego ciągu. Wydany fragment dawał już jednak przedsmak czegoś niezwykłego.
David Dušek rozpoczął mozolne, systematyczne poszukiwania w archiwum, a pandemia i lockdown paradoksalnie były w tym pomocne. Stopniowo na odwrocie różnych zapisków dziadka odkrywał zaginiony reportaż Václava Havla. Część kartek była słabo czytelna, bo czas zrobił swoje i trzeba je było pracowicie rekonstruować. Nadal nie jest to tekst kompletny i nawet trudno dokładnie określić, ilu i jak długich fragmentów brakuje, ale dzięki sumiennej pracy edytorskiej już w pełni nadaje się do czytania. I może także z powodu swej fragmentaryczności ów „surowy” dokument robi tak niezwykłe wrażenie. W dodatku uważny czytelnik znajdzie w nim niektóre wątki rozwinięte później w najsłynniejszym eseju Havla – Sile bezsilnych.
Odnaleziony po latach tekst – niezwykle szczera, chwilami wręcz samooskarżycielska spowiedź Václava Havla – to wyjątkowa okazja ku temu, by zajrzeć w głąb duszy późniejszego prezydenta Czechosłowacji i Republiki Czeskiej. Jest też kluczem do interpretacji kilku jego ostatnich – zdaniem wielu krytyków, najlepszych – sztuk teatralnych, a także pokazuje ich nieodkryte dotąd źródła inspiracji. Ale jest zdecydowanie najważniejsze, że ta psychoterapia – jak pisze w swym tekście czeski edytor książki, przyjaciel autora i jego prezydencki rzecznik, a obecnie dyrektor praskiej Biblioteki Václava Havla Michael Žantovský – owa bolesna, pełna cierpienia walka pisarza z własnym sumieniem oraz w jej wyniku bezwarunkowe przyznanie się do własnego błędu na zawsze zmieniły życie pisarza.
Po pięciu latach walki z samym sobą Václav Havel tak podsumował to doświadczenie (Listy do Olgi, Warszawa–Wrocław 1993, tłum. Elżbieta Szczepańska): „Łatwo jest odpowiadać za swoje sukcesy. Ale przyjąć odpowiedzialność w sytuacji, gdy się zawiodło, uznać to bez zastrzeżeń jako naprawdę swoją winę, na nic i na nikogo niedającą się przenieść i samemu podjąć się odbycia należytej za nią pokuty – to cholernie trudne! Ale tylko tędy wiedzie droga – o czym, mam nadzieję, przekonałem się sam na sobie – do tego, aby się na nowo lepiej i dogłębniej odnaleźć, aby w nowym świetle zobaczyć własne sprawy i samodzielnie nimi pokierować”.
Warszawa, wrzesień 2022
Andrzej S. JagodzińskiPRELUDIUM
Gdyby czechosłowacka tajna milicja rzeczywiście rozumiała wydarzenia, które tak uważnie śledzi, to już na długo przed powstaniem Karty 77 powinna się zorientować, że na coś takiego się zanosi, i dzięki temu mogłaby sobie oszczędzić szoku, jakim była dla niej Karta². Bo przecież Karta 77 nie spadła z nieba. Powstała jako całkiem oczywista konsekwencja sytuacji, a także dlatego, że dojrzał na nią czas.
Jej narodzin wcale nie poprzedzały jakieś głębokie analizy, długie przygotowania czy skomplikowane kalkulacje, a jedynie powszechne odczucie, że powinno się coś takiego zrobić. Tym, z czego wyrosło to przekonanie – czyli duchowym zapleczem Karty – postaram się zająć w innym miejscu. Tutaj istotne jest tylko to, że nikt z tych, którzy przyczynili się do jej narodzin – mam szczęście, że byłem wśród tych osób – nie mógł dokładnie przewidzieć, że inicjatywa ta nabierze takiego kształtu i zdobędzie takie znaczenie, jakie ma dzisiaj. Ani tego, że powstanie na jej temat tak wiele przenikliwych tekstów, wśród których na początku niczym drogowskaz znajduje się fundamentalna eksplikacja prof. Jana Patočki³. Nie można tego było przewidzieć głównie dlatego, że ów kształt i znaczenie nadało Karcie 77 dopiero jej późniejsze życie i losy oraz to, jak była przyjmowana i czym się stała dla wielu ludzi. Zasługa tych, którzy byli na początku całej drogi, nie polega więc na tym, że wymyślili oni i stworzyli Kartę taką, jaką jest dziś, a jedynie na dobrej intuicji: że wyczuli, do czego dojrzała sytuacja i przygotowali warunki ku temu, aby coś takiego powstało. Natomiast to, co faktycznie się zrodziło, było dla nich dokładnie tym samym, co dla pozostałych osób: dobrą lekcją zajrzenia pod powierzchnię zjawisk i okazją do odnalezienia swego miejsca w świecie.
Konkretne fakty dotyczące powstania Karty 77 nie są więc aż tak istotne: gdyby w grudniu 1976 nie powołali jej do życia ci, którzy to zrobili, najprawdopodobniej wkrótce znaleźliby się inni, którzy – kierowani tym samym przeczuciem – stworzyliby podobną inicjatywę.
Nie chcę o tych sprawach szczegółowo pisać również z innych powodów: na samym początku umówiliśmy się, że z zasadniczych względów nie będziemy mówić milicji niczego na temat konkretnych okoliczności stworzenia Karty 77. I choć oczywiście od tamtego czasu milicja już się sporo dowiedziała, jednak nie byłoby właściwe mówienie jej więcej, niż sama wie. Co prawda raczej nie mogłoby to już nikomu zaszkodzić, ale zasada jest słuszna i należy się jej trzymać.
Dlatego tylko pokrótce: 11 grudnia 1976 wspólny impuls, żeby coś zrobić, połączył kilka osób z różnych środowisk ideowych⁴ i w efekcie ich dyskusji zrodził się projekt napisania oświadczenia zawierającego krótką analizę warunków przestrzegania praw człowieka w naszym kraju. Na końcu wspomniany dokument zapowiadał powstanie zgromadzenia, które będzie się odtąd zajmowało tą kwestią. Krótko po tym spotkaniu odbyły się jeszcze dwa następne w takim samym albo trochę poszerzonym składzie, podczas których projekt został skonkretyzowany, zredagowano też tekst dokumentu, a także ustalono sposób zbierania podpisów.
Dotychczasowe doświadczenia mówiły nam, że jeśli zbiera się więcej podpisów pod tekstem o takim charakterze, trzeba to robić możliwie jak najszybciej, bo po dwóch–trzech dniach akcji podpisowej milicja zazwyczaj się o tym dowiaduje i może temu przeszkodzić, nim jeszcze cała akcja się rozpocznie. Mimo to postanowiliśmy, żeby tym razem się nie spieszyć i spokojnie zbierać podpisy w czasie świąt Bożego Narodzenia, podczas różnych spotkań towarzyskich. Liczyliśmy na to, że w czasie świąt uwaga milicji będzie osłabiona, a także sposób zbierania podpisów został tak wymyślony, żeby nie łączył się z żadną szczególną aktywnością – po prostu spotykali się ze sobą ludzie, którzy i tak często się kontaktują, więc chyba nie powinno to wzbudzić żadnych podejrzeń. Ten pomysł w pełni się sprawdził i w środę 29 grudnia o godzinie 16.00, na którą wyznaczyliśmy zakończenie akcji, udało się zgromadzić wszystkie arkusze (trzeba dodać, że arkuszy było znacznie więcej, niż oczekiwaliśmy: w sumie 241⁵). Na podstawie zebranych arkuszy w kilku kopiach stworzyliśmy alfabetyczną listę pierwszych sygnatariuszy i dołączyliśmy ją do kopii oświadczenia. Tego dnia od samego rana byłem bardzo zdenerwowany, ale całkiem niepotrzebnie: nikt nie dostrzegł nawet najmniejszych sygnałów, żeby milicja coś podejrzewała. Dlatego wspólnie z przyjaciółmi ustaliliśmy następne kroki, wypiliśmy szampana i zadowoleni rozeszliśmy się do domów.
Pomiędzy końcem zbierania podpisów a 6 stycznia, na kiedy zaplanowaliśmy przekazanie deklaracji Karty 77 organom państwowym, był okres relatywnej ciszy. Ta przerwa co prawda kryła w sobie pewne niebezpieczeństwo, bo choć nie zbieraliśmy podpisów, to jednak z każdą godziną zwiększała się możliwość, że milicja się czegoś dowie i dokona kontrataku, lecz i tym razem postanowiliśmy zaryzykować, przekazując bowiem Kartę władzom, chcieliśmy wysłać jej kopie także do wszystkich sygnatariuszy, a to wymagało czasu na przepisanie.
W tym czasie zorganizowaliśmy w moim mieszkaniu jedną większą naradę roboczą⁶ – z udziałem około dwudziestu osób – na której przedyskutowaliśmy zadania Karty w pierwszych dniach po opublikowaniu naszego oświadczenia. Musieliśmy zrobić to zebranie jeszcze w tym czasie, bo po przekazaniu dokumentu władzom niezakłócone spotkanie w tak dużym gronie raczej nie byłoby już możliwe. O dziwo, tej narady milicja też nie zauważyła – dowiedziała się o niej dopiero po upływie trzech miesięcy podczas przesłuchania jednego z uczestników. Poza tym w owym „martwym czasie” staraliśmy się jak najmniej rzucać się w oczy.
Mimo to na początku stycznia milicja zaczęła już coś podejrzewać: przeprowadziła trzy ostrzegawcze i sondażowe przesłuchania, ale nie znała tekstu oświadczenia ani liczby sygnatariuszy i chyba nie przywiązywała do tego zbyt wielkiej wagi.
Dokładną informację – czyli tekst oświadczenia i listę pierwszych sygnatariuszy – jak się wydaje, milicja zdobyła dopiero około 5 stycznia (ponoć z Francji, z drukarni dziennika „Le Monde”, w którym manifest Karty 77 ukazał się 6 stycznia wieczorem). Wtedy już zrozumiano skalę i znaczenie całej sprawy, więc jakoś w nocy z 5 na 6 stycznia milicja rozpoczęła mobilizację, której pierwszym efektem była napaść na nas następnego dnia w południe. Rozpoczęła się wtedy walka z czasem, którą o kilka godzin przegraliśmy.
W czwartek 6 stycznia rano przyjechali do mnie Ludvík Vaculík⁷ i Pavel Landovský⁸, którego poprosiłem o to, żeby był kierowcą, bo tego dnia miałem unieruchomione auto⁹. Przenieśliśmy się do przyjaciela Zdenka Urbánka¹⁰. Pavel zaraz pojechał do pewnego mieszkania¹¹ po walizeczkę z kopiami oświadczenia i kopertami, na których były adresy wszystkich sygnatariuszy, a potem już u Zdenka przygotowaliśmy wszystko do przekazania władzom i wysłania sygnatariuszom. Z powodu jakiegoś nieporozumienia w walizeczce zostały jednak arkusze z podpisami, więc niestety też je straciliśmy (chcieliśmy je wrzucić do schowka jeszcze przed udaniem się do władz, ale wcześniej zostaliśmy napadnięci i już nie udało się tego zrobić).
Gdy rano wychodziliśmy z domu, zauważyłem, że w odległości mniej więcej 100 metrów stoi jakiś samochód z dwiema osobami, ale nie chciałem z tego wyciągać pochopnych wniosków. Jednak u Zdenka już z całą pewnością wiedzieliśmy, że jesteśmy śledzeni: w pobliżu jego domu stała wołga z anteną, a drugi samochód regularnie na wprost okien mieszkania. Wiedzieliśmy, że teraz będą już nas śledzić na każdym kroku, ale bez względu na to chcieliśmy przekazać władzom oświadczenie Karty 77. Nie przyszło nam jednak zupełnie do głowy, że na nas napadną, więc nie skorzystaliśmy z żadnego ze stosunkowo łatwych sposobów ukrycia arkuszy z podpisami i kopert zaadresowanych do sygnatariuszy. Był to oczywiście z naszej strony ogromny brak wyobraźni.
Kiedy około południa wyjechaliśmy od Zdenka, wołga zaczęła nas śledzić. Szybko zauważyliśmy, że jeździ za nami kilka samochodów na zmianę i raczej trudno będzie się urwać. Mimo to Pavel Landovský – jako ambitny kierowca – próbował tego dokonać, pędząc jak szalony tam i z powrotem po Hanspaulce, lecz jedynym zyskiem tych manewrów było to, że udało mi się wepchnąć choć część kopert do napotkanej skrzynki pocztowej, gdy przez chwilę byliśmy sami na jakiejś uliczce.
Na dużym skrzyżowaniu za dawnym gimnazjum francuskim¹² dopadło nas i otoczyło kilka milicyjnych aut, więc dalej nie dało się już uciekać. Milicjanci wyskoczyli, zatrzymali ruch na skrzyżowaniu, zaczęli na nas krzyczeć i w końcu zmusili do wyjścia z wozu. Rozdzielili nas do swoich samochodów, zabrali nam torby ze wszystkimi rzeczami i zawieźli na Bartolomějską¹³. Stało się jasne, że nie dostarczymy egzemplarzy Karty 77 rządowi, Zgromadzeniu Federalnemu¹⁴ ani agencji prasowej CzTK. Bardzo nas zirytowała ta fuszerka, bo przez naszą nieudolność milicja zdobyła dużo cenniejsze łupy, niż zapewne przypuszczała: w jej ręce wpadło nie tylko dwieście kopii oświadczenia, ale przede wszystkim spis adresów wszystkich sygnatariuszy. (Adresy znajdowały się na listach z podpisami, a także na kopertach). Dzięki tej zdobyczy milicja mogła bardzo łatwo zidentyfikować wszystkich sygnatariuszy, co w przypadku późniejszych podpisów już nie było proste: jeśli nie jest to osoba publiczna albo jakoś znana milicji, to na podstawie samego nazwiska i zawodu – tyle Karta ujawnia – trudno jest ustalić, o kogo chodzi, i dlatego bezpieka wciąż nie zidentyfikowała niektórych późniejszych sygnatariuszy. Pewnym pocieszeniem dla nas może być fakt, że w pierwszej grupie sygnatariuszy znalazły się niemal wyłącznie osoby, które milicja z łatwością by zidentyfikowała, nawet nie przejmując ich adresów.
Ta napaść w biały dzień przypominała scenę z jakiegoś filmu kryminalnego: przechodnie zatrzymywali się i zapewne mieli wrażenie, że faktycznie kręci tu się film, ponieważ w środku tego zbiegowiska dostrzegli powszechnie znaną twarz Pavla Landovskiego. Kiedy już nas wieźli na Bartolomějską, pomyślałem sobie: „Ładnie nam się zaczyna ta walka o prawa człowieka!...”.
Oczywiście było bardzo zawstydzające, że milicja z powodu naszej nieostrożności „za darmo” zdobyła adresy pierwszej grupy sygnatariuszy i w dodatku dowody na to, że przepisaliśmy dokument i zamierzaliśmy go rozsyłać (co w razie procesu bardzo by im się przydało). Jednak z drugiej strony interwencja bezpieki, uniemożliwiająca obywatelom przekazanie petycji władzom państwowym, od razu, w pierwszym momencie naocznie potwierdziła racje istnienia Karty 77 i sprawiła, że jeszcze wzrosło zainteresowanie naszą inicjatywą za granicą – publikacji tego dokumentu towarzyszyły opisy naszego zatrzymania, co nadało całej sprawie dodatkowego dramatyzmu.
W siedzibie bezpieki przy Bartolomějskiej próbowali mnie przesłuchiwać, ale ja tylko powtarzałem, że jako rzecznik Karty 77 będę rozmawiał o niej wyłącznie z władzami państwowymi, do których była skierowana, i kilkakrotnie domagałem się, aby natychmiast umożliwiono mi przekazanie im naszego oświadczenia. Mniej więcej przez godzinę ich operator usiłował mnie filmować, ale też bez wielkiego powodzenia: zakrywałem twarz rękoma albo stałem odwrócony twarzą do ściany i nie dałem się nabrać na żadne sztuczki mające sprawić, żebym spojrzał do kamery. Dość nieprzyjemna była natomiast sytuacja, kiedy w pewnym momencie wprowadzili mnie do jakiejś dużej sali, w której na długich stołach leżała zawartość naszych toreb, a zwłaszcza wszystkie koperty, które nam zarekwirowali – i tam, mimo moich protestów, fotografowali mnie przy stole (jak jakiegoś gangstera), a dwóch spośród ubeków ordynarnie na mnie pokrzykiwało. (Dopiero później do mnie dotarło, że to wspaniałe, gdy na człowieka krzyczą, bo to tylko umacnia go w jego nieprzejednaniu; jeśli są uprzejmi, to znacznie zwiększa się groźba zaplątania się w ich sieci).
Wypuścili mnie do domu o drugiej w nocy, czyli po czternastu godzinach, i bardzo się z tego powodu zdziwiłem, bo przez długi czas mi się wydawało, że już mnie tam zostawią na dobre. W tym czasie zrobili u nas w domu rewizję, podczas której w koszu na śmieci znaleźli zmięty papierek z moimi notatkami o koncepcji przyszłej pracy Karty 77 (ponoć milicjanci cieszyli się z tego jak dzieci i wydawało się, że wiele sobie po tym obiecują, ale z czasem ten „dowód” jakoś popadł w zapomnienie).
Następny dzień, czyli piątek 7 stycznia, znów spędziłem w asyście milicji – rano przyjechali do domu i musiałem z nimi jechać na rewizję na Hrádeček. Czekały tam już na nas dwa samochody z ubekami z Hradec Králové i Trutnova, więc w sumie było ich chyba z piętnastu. Jako świadka przywieźli sekretarza Rady Narodowej z Vlčic, który widział coś takiego z pewnością pierwszy raz w życiu i był mocno wystraszony. Podarowałem mu jabłko z naszej piwnicy.
Krótko po naszym przyjeździe, zapadając się po kolana w śniegu, na podwórku pojawił się „Visconti” – tak z Landovskim nazwaliśmy ich kamerzystę – i znów starał się wszystko filmować. Oświadczyłem mu, że w naszym domu filmuje wbrew mojej woli i że to sprzeczne z prawem, ale on tylko robił głupie miny. Nakręcił wszystkie pomieszczenia naszego domku, a zwłaszcza jakąś zaimprowizowaną wystawę moich książek, które rozłożyli na wielkiej kanapie w salonie. „Visconti” znów mnie chciał filmować, więc wziąłem na ramię naszego kota, wiedząc, że takie obrazki są dla nich nie do wykorzystania. Podczas drogi powrotnej złapaliśmy gumę, a ponieważ szofer nie miał lewarka, więc dotarliśmy na Bartolomějską znowu w nocy. Dwóch ubeków zostało ze mną w aucie, a jeden poszedł na górę spytać, co ze mną zrobić. Gdy wrócił, ku mojej radości dowiedziałem się, że jestem wolnym obywatelem. Więc od razu pojechałem do Kohoutów¹⁵, gdzie było kilkoro przyjaciół, którzy bardzo się ucieszyli na mój widok. Dowiedziałem się od nich, że 6 i 7 stycznia manifest Karty 77 wyszedł w kilku światowych dziennikach – komentowały go wszystkie zagraniczne stacje radiowe, informując przy okazji o napaści na nas.
W sobotę i niedzielę miałem wolne od milicji (oczywiście jeśli nie liczyć śledzenia mnie), więc spędziłem ten zaśnieżony weekend bardzo pracowicie, wraz z paroma przyjaciółmi, zajmując się sprawami Karty. Odbyliśmy różne narady, sprawdzaliśmy, kto już był przesłuchiwany, u kogo zrobili rewizję domową, analizowaliśmy też sytuację i radziliśmy się, co dalej robić. W sobotę po południu byłem u profesora Jana Patočki i napisaliśmy oświadczenie Karty numer 2 – o wydarzeniach ostatnich dni. W niedzielę przed południem telefonicznie przekazałem je Agencji Reutera do Wiednia, a wieczorem porządnie się wyspałem, przewidując, że chyba nas czeka ciężki tydzień.
O ile pierwsze przesłuchania były jeszcze dość „dzikie” i czysto orientacyjne (nie podjęto pewnie decyzji, jak reagować na całą sprawę), to w poniedziałek 10 stycznia miało już to swój porządek: na Ruzyni¹⁶ i w budynku przy Bartolomějskej zaczęły się „przesłuchania przy filiżance kawy”¹⁷, na które wezwano niemal wszystkich pierwszych sygnatariuszy. Wybrana grupa osób podejrzanych o to, że wie, jak powstała Karta 77 i w jaki sposób została zorganizowana zbiórka podpisów (w tej grupie byliśmy oczywiście także my trzej jako rzecznicy Karty: profesor Jan Patočka, doktor Jiři Hájek¹⁸ i ja), była przy tym przesłuchiwana na Ruzyni codziennie, od rana do późnego popołudnia lub wieczora.
Mnie w tym czasie przesłuchiwał jakiś major Hudec – mężczyzna wysoki i relatywnie uprzejmy, ale nieustannie wybuchający szczególnym śmiechem, nie złośliwym, lecz jednak dość nieprzyjemnym. Ja, podobnie jak wszyscy pozostali, odmawiałem jakichkolwiek wypowiedzi na temat Karty 77, a ponieważ major Hudec nie był zdolny do żadnych ciekawych rozmów, więc spędzaliśmy czas w raczej ponurych nastrojach. Były tam długie minuty ciszy i krótkie, wciąż te same i nieustannie powtarzające się dialogi o mniej więcej takiej treści:
– Ja jak coś przeskrobię, a jestem facetem, to po prostu otwarcie o tym mówię! W godzinę to spiszemy i wraca pan do domu! Ja pana nie rozumiem – jest pan facetem?
– Ale ja nic nie przeskrobałem!
– Jak pan nic nie przeskrobał, to niech pan to, do diabła, powie! Ja jak coś przeskrobię, a jestem facetem, to po prostu otwarcie o tym mówię! W godzinę to spiszemy i wraca pan do domu! Ja pana nie rozumiem – jest pan facetem?
I tak kilka razy, wciąż to samo. W moich sztukach nazywam to „dialogiem w formie pętli”. A potem długie milczenie. I za jakiś czas na nowo: „Ja jak coś przeskrobię...”.
Tak to wyglądało z majorem Hudecem przez dwa dni, codziennie po dziesięć czy jedenaście godzin, bez względu na to, że prowadziło donikąd. Początkowo zastanawiałem się, w jaki sposób człowiek z tak wielkim deficytem fantazji mógł zostać majorem, później jednak przyszło mi do głowy, że ja być może go nie doceniam. Bo beznadzieja, jaka z niego emanowała, zaczęła na mnie fatalnie oddziaływać: kręciło mi się w głowie i zaczynała mnie ona boleć, a także wciąż walczyłem z jakąś dziwną ospałością, która podobna była raczej do omdlenia. I może to właśnie było prawdziwym celem majora Hudeca? Może brał pod uwagę dwie możliwości: że albo z tego wszystkiego puszczą mi nerwy i mu wszystko wyśpiewam, albo mi nie puszczą, ale wieczorem przyjdę już tak zmordowany do domu, że nie będę w stanie robić tego, co na mnie czekało – czyli odpowiadać na najróżniejsze pytania dziennikarzy, którzy dzwonili z Wiednia, Bonn czy Paryża, radzić się z pozostałymi ludźmi z Karty, gromadzić informacje. Czyli że po prostu nie dam rady pełnić funkcji rzecznika Karty. Więc może nie było to ze strony majora Hudeca takie głupie, choć jednak sukcesu nie odniósł: nerwy mi nie puściły, a wieczorne obowiązki rzecznika też jako tako udało mi się pełnić.
We wtorek wieczorem Hudec – jak to miał w zwyczaju – wezwał mnie na następny dzień rano. Dlatego w środę znów pojawiłem się w portierni na Ruzyni. Powiedziałem, że wezwał mnie major Hudec, a strażnik poprosił, żebym zaczekał. Siedziałem w poczekalni chyba z pół godziny, wysłuchałem i próbowałem pocieszyć jakąś płaczącą kobietę, aż w końcu strażnik mi powiedział, że nie ma tu dziś żadnego majora Hudeca. Gdy go spytałem, czy mam iść do domu, wzruszył ramionami. Więc pojechałem do domu.
Była dopiero dziewiąta rano, przez chwilę się cieszyłem, ale potem zacząłem się zastanawiać, co mam robić. Tak przyzwyczaiłem się już do tych całodziennych przesłuchań, że nagle byłem kompletnie zaskoczony i czułem zupełną pustkę w głowie. Mam siedzieć w domu i czekać, aż po mnie przyjdą? To przecież chyba jakieś nieporozumienie. Czy może skorzystać z okazji i gdzieś sobie pójść? Ale właściwie dokąd? „Kartyści” są o tej porze albo w pracy, albo na Ruzyni, a zajmowanie się czymś innym niż Kartą wydawało mi się absurdalne. Zdecydowałem się w końcu na nieco dziwne rozwiązanie – czyli na coś pośredniego między zniknięciem a niemal manifestacyjnym wyjściem na światło dzienne: pójdę sobie usiąść do kawiarni Slavia. (Tu parę słów wyjaśnienia. Slavia to duży i ważny kawałek mojego życia: chadzałem tam przez całą swą młodość, przeżyłem tam moje początki literackie, prowadziłem niekończące się dyskusje z kolegami, jako praktykant uciekałem tam z pracy, a jako student – z zajęć, dwadzieścia pięć lat wcześniej poznałem tam Jiříego Kolářa¹⁹, Zdenka Urbánka, Jana Grossmana²⁰, a nawet moją żonę Olgę²¹. Ale od dobrych piętnastu lat już tam nie chodzę i nie pamiętam nawet, kiedy byłem po raz ostatni). Usiadłem przy oknie, wziąłem kawę i zacząłem się zastanawiać.
Powoli i nieubłaganie zacząłem dochodzić do przykrego wniosku, że nie jest to żadne nieporozumienie, tylko cała ta anomalia – że wszyscy są tam, tylko ja nie – może stanowić sygnał czegoś znacznie poważniejszego; na przykład w tej chwili zmieniają mój status ze świadka na oskarżonego? Nie wydawało mi się bowiem możliwe, aby zamknęli jakąś większą grupę sygnatariuszy Karty. Natomiast zamknięcie jednego, żeby w ten sposób nastraszyć pozostałych i dać im do zrozumienia, że z władzą nie ma żartów – a jednocześnie wypróbować, co się będzie działo, kiedy się wtrąci dysydenta do więzienia – to wyglądało na całkiem realne. A jeśli zdecydują się na taką drogę, to jest niemal pewne, że wybór padnie na mnie: profesor Patočka nie jest im za bardzo znany i raczej traktują go tylko jako podstawioną figurę (jakże mocno się mylili!), a doktora Hájka w obecnej sytuacji raczej nie odważą się ruszyć. Jestem najmłodszym rzecznikiem, więc mogą mnie uważać za najradykalniejszego, w dodatku z wielu powodów już od dłuższego czasu bardzo ich irytuję – choćby za niedawną obronę undergroundowych muzyków i za publiczne oskarżenie ministra spraw wewnętrznych o kolportowanie falsyfikatów. Mają także prawo przypuszczać, że ze względu na mój styl życia i na wiek to właśnie ja prawdopodobnie prowadzę najbardziej ożywioną działalność organizacyjną (jako jedyny z rzeczników mam samochód). A wreszcie jestem jedyną – albo przynajmniej główną – osobą, na którą zgromadzili ewidentne dowody, że to organizuje. Złapali mnie z dwustoma kopiami pierwszego oświadczenia Karty, z podsłuchu telefonu mają nagranie, jak przekazuję do Wiednia dokument numer 2, a w moim koszu znaleźli notatki na temat koncepcji działania. Na pewno więc podejrzewają, że to ja stoję za publikacją Karty za granicą i zsynchronizowałem to z zaplanowanym przekazaniem jej władzom. Może nawet mają naiwną nadzieję, że beze mnie Karta przestanie działać. (Później przyszło mi do głowy jeszcze wiele innych powodów, które odgrywały – albo mogły odgrywać – jakąś rolę przy wyborze mojej osoby).
Kiedy wszystko to wziąłem pod uwagę w kontekście porannego zniknięcia majora Hudeca, stało się dla mnie niemal jasne, że chcą mnie zamknąć. Sama ta myśl jeszcze nie była taka straszna: więzienia jako takiego właściwie się nie bałem, zwłaszcza mając wrażenie, że – jeśli tak można powiedzieć – nie byłoby to za jakieś głupstwo. Znacznie bardziej przygnębiające było, że nie miałem co do tego żadnej pewności i nie wiedziałem też, kiedy to się stanie. Może przecież nastąpić w każdej chwili, lecz równie dobrze za tydzień. Czy jestem na to gotowy? I czy będę gotowy w każdym momencie? Bo człowiek może sobie mówić od niechcenia: „A niech mnie zamkną, mam ich gdzieś!”, ale w chwili, kiedy to się naprawdę może wydarzyć, nie jest mu wcale przyjemnie.
Zadzwoniłem do Landovskiego (przy tym zostawiłem na automacie telefonicznym mój notes i ktoś go ukradł, choć nie była to milicja – potem się nawet z tego cieszyłem, bo gdyby go zarekwirowali podczas rewizji osobistej, nie byłoby to dobre z powodu, o którym tu nie chcę pisać). Gdy przyszedł Landovský, zrobiło się weselej. Zauważyliśmy przy sąsiednich stolikach, jak studenci z zaciekawieniem czytają w „Rudym Právie”²² artykuł o nas, Ztroskotanci a samozvanci (Bankruci i uzurpatorzy), a przy tym dwóch spośród tych bankrutów jak gdyby nigdy nic siedzi obok nich. Mówiliśmy sobie, że życie „kartysty” nie jest łatwe, ale i tak za nic w świecie nie zamienilibyśmy go na inne. I że choćby nie wiem co robili, to nie mogą zlikwidować Karty, bo mogłoby to zrobić wyłącznie nasze zmęczenie.
Rozmawialiśmy sobie dosyć długo, aż w końcu koło południa znów nagle zacząłem być niespokojny: wyszedłem z domu, żeby im zniknąć z pola widzenia, a teraz znów strasznie chciałem wrócić, żeby dowiedzieć się, czy mnie nie szukali albo ściślej mówiąc – żeby mnie tam zastali i żebym mógł się wreszcie dowiedzieć, co się dzieje. Ogromnie chciałem wiedzieć coś pewnego. Bo zawsze lepiej znosiłem nawet złą sytuację niż niepewność. Na ulicy przed kawiarnią spotkałem Jiříego Kolářa. Był bardzo sympatyczny, ucieszył się, że jestem na wolności i powiedział, że powinienem się ogolić. Bardzo mnie to uradowało, bo od dłuższego czasu i z różnych stron docierały do mnie wieści, że krytykuje wszystko, co robię, i oczywiście szalenie mnie to smuciło.------------------------------------------------------------------------
¹ Václav Havel, Zaoczne przesłuchanie, tłum. Jacek Illg, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.
² Jak wielki to był szok, można ocenić dopiero ex post. Według różnych źródeł, łącznie z wypowiedziami ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Jaromíra Obziny, komunistyczna bezpieka wiedziała, że powstaje taki dokument już od września 1976, czyli od procesu zespołu The Plastic People of the Universe. (Przypisy pochodzą od edytora czeskiego, chyba że zaznaczono inaczej).
³ Jan Patočka (1907–1977) – czeski filozof-fenomenolog, jeden z pierwszych trzech rzeczników Karty 77, zmarł po długim przesłuchaniu. (Przyp. tłum.)
⁴ W pierwszym spotkaniu u Jaroslava Kořána przy ul. Tyršovej w praskiej dzielnicy Vinohrady wzięli udział: Václav Havel, Pavel Kohout, Jiří Němec, Zdeněk Mlynář i Václav Vendelín Komeda; do kolejnych spotkań 13, 15 i 17 grudnia 1976 dołączyli jeszcze Petr Uhl, Jiří Hájek, Ludvík Vaculík i Pavel Bergmann.
⁵ Niektóre źródła podają 242 lub 243 podpisy.
⁶ Narada odbyła się 29 grudnia 1976.
⁷ Ludvík Vaculík (1926–2015) – czeski pisarz i publicysta, po 1968 roku działacz opozycyjny i twórca głównej niezależnej oficyny wydawniczej Petlice.
⁸ Pavel Landovský (1936–2014) – czeski aktor, dramatopisarz, sygnatariusz Karty 77.
⁹ W mercedesie Václava Havla ktoś w nocy przeciął przewody płynu hamulcowego i sprzęgła. Havel nie pisze tu, że prawdopodobnie było to dzieło bezpieki, ponieważ nie chciał się narażać na kolejne śledztwo.
¹⁰ Zdeněk Urbánek (1917–2008) – czeski pisarz, literaturoznawca i działacz opozycyjny, sygnatariusz Karty 77.
¹¹ Chodzi o mieszkanie Pavla Kohouta w Pałacu Salmovskim na Hradczanach.
¹² Też gimnazjum Beneša. Dziś jest tam Wyższa Zawodowa Szkoła Pedagogiczna i Socjalna, Średnia Szkoła Pedagogiczna oraz Gimnazjum przy ul. Evropskiej 33.
¹³ Siedziba praskiej bezpieki i areszt.
¹⁴ Parlament czechosłowacki.
¹⁵ Jelena Mašínová-Kohoutová (ur. 1941) – czeska pisarka i scenarzystka. Pavel Kohout (ur. 1928) – czeski prozaik, poeta i dramaturg. (Przyp. tłum.)
¹⁶ Praskie więzienie.
¹⁷ Termin Ludvíka Vaculíka.
¹⁸ Jiři Hájek (1913–1993) – czeski polityk socjaldemokratyczny, potem komunistyczny, w latach 60. w gronie reformatorów, w 1968 roku – minister spraw zagranicznych.
¹⁹ Jiří Kolář (1914–2002) – czeski pisarz, tłumacz i artysta plastyk, twórca poezji wizualnej i kolaży.
²⁰ Jan Grossman (1925–1993) – czeski reżyser teatralny, dramaturg i krytyk literacki. (Przyp. tłum.)
²¹ Olga Havlová (1933–1996) – pierwsza żona Václava Havla. (Przyp. tłum.)
²² Przed 1989 rokiem główna czeska gazeta, organ partii komunistycznej. (Przyp. tłum.)