- W empik go
Skarb watażki. Powieść z końca XVIII wieku - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Skarb watażki. Powieść z końca XVIII wieku - ebook
Trzymająca w napięciu powieść o skarbach, pojedynkach, hajdamakach, zbójcach, rycerzach i pięknych kobietach na tle dziejów chylącej się ku upadkowi Rzeczpospolitej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60276-99-0 |
Rozmiar pliku: | 994 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I HAJDAMACY WE LWOWIE
W ostatnim dziesiątku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawiała widok starego gmachu, którego potężne niegdyś posady poczęły drżeć w całej swej głębi, którego mury, od wieków nie naprawiane dłonią opatrznego gospodarza, rysować się i pękać poczęły pod szalonym naciskiem ustawicznej burzy…
Chwiały się groźnie pod stopami całego narodu podwaliny, osadzone niegdyś silnie mieczem i rozumem lepszych przodków, ze straszliwym łoskotem pękały stare sklepienia, ale ledwie najmniejsza cząstka słyszała tę wieszczbę upadku, tę przerażającą zapowiedź ruiny.
Nieskończona większość nie słyszała i nie widziała zwiastunów katastrofy…
Szalona burza namiętności prywatnych i publicznych ogłuszyła wszystkich, bezprzykładna lekkomyślność i swawola zasłoniła spojrzenie w przyszłość…
Czas to był rozpaczliwego zamętu, czas bezprzykładnego niemal obłędu, którego dzisiejszy badacz ani ogarnąć, ani zrozumieć nie zdoła. Społeczeństwo całe zdawało się padać ofiarą rozkładu. Wszystkie podstawy bytu usuwały się spod stóp jego, wszelkie warunki porządku i ładu znikały z publicznego życia.
Swawola rozpasała wszystkie warstwy ludności i całemu obliczu społecznemu owych czasów wycisnęła piętno konwulsyj czy obłąkania… Zdrowe żywioły, w których tkwił zaród życia, zanadto były osłabione, aby pokonać chorobę całego organizmu. Władzy nie było niemal żadnej, cnoty obywatelskiej zbyt mało, by ją zastąpić mogła.
Wojny dopełniły opłakanego zamętu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszczęścia najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzucił na tę scenę odblask niewinnej krwi i łunę pożogi…
Takich to czasów ustępem był rok 1768, w którym rozpoczyna się opowieść nasza.
W roku tym Lwów, jakkolwiek nie był powołany do odgrywania większej i ważniejszej roli, miał na całej fizjonomii swojej wszystkie znamiona opłakanej pory.
Miasto było niemal do szczętu zniszczone; handel, który tu niegdyś miał swe wielkie ognisko wschodnie, upadł zupełnie, patrycjat, niegdyś tyle świetny i bogaty, który słał wspaniałe dary monarchom, a złotem i mieczem zarówno dobił się sławy w Rzeczypospolitej, zmienił się w gromadkę ubogiego mieszczaństwa, upadłego na duchu, niepewnego jutra, które przynieść mu mogło nową klęskę, nową ciężką załogę, nową kontrybucję.
Dla Lwowa rok ten był cięższym może niż owe lata, kiedy o mury jego bił nawał Szwedów, pogan lub kozactwa. Wówczas miało się złoto i żelazo do odporu, a jednego tylko wroga u murów, obecnie zaś zewsząd zagrażano ogołoconemu ze środków miastu.
Była mu wrogiem własna załoga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ciężka, bo nie opłacana ze skarbu państwa, stała niemal wyłącznie na koszcie miasta; był mu wrogiem pan łowczy koronny Branicki, co tuż u jego boku organizował i ściągał siły przeciw konfederatom; była mu wrogiem sama konfederacja barska, co zagrażała mu ustawicznie, a raz nawet pokusiła się o jego zdobycie…
Miasto było uciśnione, przytłumione, jakaś duszna i ciężka zawisła nad nim atmosfera. Magnackich rodzin polskich mieszkało w nim wprawdzie więcej niż kiedykolwiek, bo zewsząd garnęła się szlachta z rodzinami w mury warownego grodu — ale mimo to życie było posępne, smutne, jakby pełne złowrogiego przeczucia.
Sypano wały, co się już do połowy osunęły od starości i zaniedbania, naprawiano ile możności popękane mury fortyfikacyjne, zbrojono z pośpiechem klasztor karmelicki, który stanowił poniekąd czoło ówczesnej warowni lwowskiej.
Zdawało się, że te na pół porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chylące się bramy i furty, te mury spróchniałe i popękane, co niegdyś tak dumny stawiły opór nieprzyjaciołom i urągały z zawziętych oblężeń, dziś przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupełnym rozsypaniem się w gruzy raz jeszcze zadrżeć mają od huku oblężniczych strzałów, raz jeszcze rozpaczliwy dać mają odpór wrogiemu najazdowi…
Przed kim się zbrojono?… Nie było to tajemnicą. Lwów miał tym razem stanąć zaporą nie obcym, ale swoim. Obawiano się niespodziewanego napadu konfederatów, którzy od ziemi sanockiej i od Podola podążać mieli pod starą forteczkę, by śmiałym zamachem wydrzeć ją z rąk królewskiego wojska.
Ludność, jak zawsze groźnym i przesadnym pogłoskom przystępna, straszyła się sama jeszcze gorszymi wróżbami.
Szeptano sobie między gminem, że nie tylko okropność domowej wojny oprzeć się ma o miasto. Biegały wieści, że w Chocimiu gromadzi się wojsko tureckie, że basza tameczny czeka na czele janczarów, aby wpaść w ziemie polskie, że już wypadł falą pożogi, że Kamieniec Podolski zdobyty, że janczarskie straże aż pod Brody już się podsunęły…
Do tych wieści mylnych i na trwogę rozsiewanych przybyła niebawem inna… Była ona prawdziwą, ale jak każda niemal wieść owego czasu, przyleciała na skrzydłach strachu i przerażenia, urosła w większą jeszcze okropność niźli nią była w istocie…
Rzeź humańska rzuciła krwawą łunę na całą jedną prowincję Polski… Słyszano o mordach okropnych, o straszliwym barbarzyństwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekające na Brody ku Lwowowi…
Każdy taki wygnaniec miał na ustach trwogę śmiertelną i wieść jakąś bajeczną. Mówiono, że bunt hajdamacki coraz bardziej się szerzy, że coraz dalej rozlewa się krwią i zniszczeniem, że łuna popalonych dworów coraz większe zatacza koło, że dziś, jutro, pojutrze… zaświeci nad wzgórzami Lwowa…
Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpoczął się ruch gorączkowy, który w oczach gminu nadawał prawdopodobieństwa pogłoskom i podniecał powszechną trwogę.
Szybkimi marszami podążył pan łowczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w ślad za nim jenerał Kreczetników opuścił Żółkiew. Pan pułkownik Korytowski, komendant Lwowa, ściągał gorączkowo co tylko się gdzie znalazło regularnego polskiego żołnierza. Codziennie niemal kuriery wojskowe pędziły ze Lwowa do Kamieńca, z Kamieńca do Lwowa… Z Brodów przywożono proch całymi kamieniami, dragonia i działa to wychodziły, to wracały…
Taki ruch w garnizonie i taka skrzętność w przygotowaniach wojennych podsycały coraz bardziej zatrwożoną imaginację ludności — i były chwile, w których gmin miejski ze zgrozą opowiadał sobie wieści o zbliżającym się buncie chłopskim.
Niektórzy opowiadali, że widzieli we wioskach sąsiednich jakieś zagadkowe postacie, przybyłe nie wiadomo skąd, znikające nie wiadomo gdzie, które hasło buntu i rzezi niosąc mieszkańcom siół, głosiły bliskie przyjście czerni i powszechny mord szlachty i Żydów…
Ten i ów, biorąc ciemną pogłoskę za fakt, wróżbę rzuconą w trwodze za jutrzejszą rzeczywistość, rozpowiadał z największym przerażeniem, że hajdamacy idą na Lwów, że wyrżnęli kawalerię narodową pod panem oboźnym Stempkowskim, a samego pana oboźnego powiesili na rynku w Brodach…
Wróżono i wróżono, aż wywróżono nareszcie…
Hajdamacy przyszli do Lwowa…
Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci niż się tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem szpetnego zwycięstwa, nie wśród bicia dzwonów i ze światłem pożarowej łuny, ale z kajdanami na zbrodniczych rękach, jako jeńcy bez nadziei łaski i przebaczenia, z całym brzemieniem klątwy i srogiego odwetu na pochylonych barkach…
W sierpniu wspomnianego już roku przybywać poczęli ci wstrętni goście do Lwowa.
Wybiegała ludność naprzeciw, aby przypatrzeć się dzikim postaciom złoczyńców, z których każdy zbryzgany był krwią ofiar bezbronnych, starców, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie, okrutne zwierzęta leśne, pojmane żywcem dłonią odważnego myśliwca.
Pędzono ich też jak dzikie zwierzęta, obchodzono się z nimi gorzej niż ze zwierzętami.
Pod strażą dragonii koronnej lub grodowych kozaków szli ci nieszczęśni gromadkami po kilkudziesięciu. Przykuci do drągów długich, ze skrępowanymi ramionami, bosi, obdarci, wynędzniali, wkraczali do Lwowa.
Były to odrażające postacie, z twarzami dzikimi, którym zarost dodawał jeszcze więcej wstrętnego wyrazu. Okryte były szmatami odzieży chłopskiej, na niektórych tylko widać było resztki kozackiego stroju.
Każdy z tych ludzi miał na czole straszliwe piętno Kaina, nad każdym wisiała klątwa krwi rozlanej z najdzikszym okrucieństwem; zdawało się, że na łachmanach, co ich ciała osłaniały, odkryłbyś jeszcze krew niezastygłą… A przecież nieszczęsne te ofiary ciemnego szału budziły litość w sercu…
Człowieczeństwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowało przecież do duszy i miłosierdzia. Ale nie znano dla nich miłosierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali się i, zda się, nie chcieli. Szli z dziwnie obojętną twarzą, z ponurą, przerażającą rezygnacją, z oczyma, które nie zdradzały tajemnic ciemnej duszy.
Dragoni pędzili ich przez miasto pod cekhauz królewski lub miejski, do lochów na Niskim Zamku; oddział lwowskiego garnizonu odliczył ich, pokwitował i po rozmaitych kryjówkach, ciemnicach i kaźniach poumieszczał.
Kilka takich transportów hajdamackich przybyło do Lwowa. Więzienia były przepełnione, szczupły garnizon rozerwany był na straży przy nich, a nie wiedziano, co z nimi począć. Komendant lwowski, Korytowski, protestował przeciw tym wstrętnym gościom, pisał do króla, do Branickiego, do Stempkowskiego, do innych, zaklinając, by mu nie nasyłali hajdamackich więźniów, których ani umieścić, ani wyżywić, ani ustrzec nie może.
Byli tacy, którzy radzili załatwić się szybko z więźniami — śmiercią ich bez wyjątku karząc. Mimo jednak całego oburzenia, mimo słusznej zgrozy, jaką wywoływały zbrodnie tych potępieńców, jeżeli nie samo uznanie ludzkości, to wstręt, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysiączne egzekucje, sprzeciwiały się użyciu tego środka.
Czerni hajdamackiej taka była ilość, że wszystkich śmiercią karać było niepodobna. Pozbawiono życia tysiące, pozostały tysiące. Prawu słusznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwości stało się zadość. Krew, przelana w Humańszczyźnie, odpłaconą została strumieniami krwi hajdamckiej.
Zabrakło ludzi do spełniania wyroków śmierci… Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie być katami. Jeden drugiego musiał pozbawiać życia, ostatniego zabijał żołnierz… Od Sawrania aż do Kamieńca Podolskiego poobwieszane były drzewa trupami opryszków, a około każdego niemal miasteczka na tej drodze sterczały lasy powbijanych na pale kampańczyków.
Moszczeński opowiada w pamiętniku swoim, że stracono około 30 000 chłopstwa zbuntowanego. Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczyć można na tysiące. Sam łowczy Branicki donosi królowi, że siedmiuset hajdamaków jednym wałem powiesił, nie wliczając w to przywódców, których inną, najokropniejszą karał śmiercią.
Jenerał Kreczetników zdaje raport władzom rosyjskim, że przeszło dwa tysiące opryszków sam oddał komendantom polskim i że większą część z nich powieszono. Co pan oboźny Stempkowski na własną rękę wywieszał, nie wiadomo…
Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsyłać resztę jeńców hajdamackich do twierdz rozmaitych, jak do Kamieńca, do Brodów, do Lwowa. Zachodził w głowę pan komendant Korytowski, otrzymawszy znaczną liczbę takich nieproszonych i niemiłych gości. Więzienne utrzymanie tylu jeńców, najgorsze choćby żywienie ich wymagało znacznych kosztów — a środków na to nie było żadnych.
Jak utrzymać, jak żywić hajdamackich więźniów, skoro nie było czym żywić i opłacać samego garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawała żołdu ze skarbu. Gdyby nie miasto, które kilkadziesiąt tysięcy złotych zaliczyło na utrzymanie garnizonu, żołnierze musieliby się byli chyba zmienić w garstkę opryszków, żywiących się gwałtem i łupieżą.
Nakazano hajdamaków używać do naprawy twierdzy, do sypania wałów i innych robót publicznych. Zlitował się król Stanisław August i, tknięty niedolą tych ludzi, przysłał z własnej prywatnej szkatuły 200 dukatów Korytowskiemu na utrzymanie więźniów.
Równocześnie ogłoszono we właściwych województwach, aby szlachta reklamowała tych pochwytanych hajdamaków, którzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabierała ich sobie z Kamieńca i ze Lwowa. Sprzeciwiał się temu pan łowczy koronny Branicki, utrzymując, że złoczyńcy ci, pojmani z bronią w ręku, nie należą już do swych dawnych panów, ale traceni lub więzieni być winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawiało wszelkie uczucie ludzkości, a więzienie tylu ludzi zbyt było kosztowne, aby wykonać się dało.
Pan komendant Korytowski pojął najlepiej szlachetną intencję króla. Mając już jaki taki fundusz na utrzymanie jeńców, jednej części ich użył do robót fortecznych, drugą na własną rękę zatrudnił.
W ostatnim dziesiątku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawiała widok starego gmachu, którego potężne niegdyś posady poczęły drżeć w całej swej głębi, którego mury, od wieków nie naprawiane dłonią opatrznego gospodarza, rysować się i pękać poczęły pod szalonym naciskiem ustawicznej burzy…
Chwiały się groźnie pod stopami całego narodu podwaliny, osadzone niegdyś silnie mieczem i rozumem lepszych przodków, ze straszliwym łoskotem pękały stare sklepienia, ale ledwie najmniejsza cząstka słyszała tę wieszczbę upadku, tę przerażającą zapowiedź ruiny.
Nieskończona większość nie słyszała i nie widziała zwiastunów katastrofy…
Szalona burza namiętności prywatnych i publicznych ogłuszyła wszystkich, bezprzykładna lekkomyślność i swawola zasłoniła spojrzenie w przyszłość…
Czas to był rozpaczliwego zamętu, czas bezprzykładnego niemal obłędu, którego dzisiejszy badacz ani ogarnąć, ani zrozumieć nie zdoła. Społeczeństwo całe zdawało się padać ofiarą rozkładu. Wszystkie podstawy bytu usuwały się spod stóp jego, wszelkie warunki porządku i ładu znikały z publicznego życia.
Swawola rozpasała wszystkie warstwy ludności i całemu obliczu społecznemu owych czasów wycisnęła piętno konwulsyj czy obłąkania… Zdrowe żywioły, w których tkwił zaród życia, zanadto były osłabione, aby pokonać chorobę całego organizmu. Władzy nie było niemal żadnej, cnoty obywatelskiej zbyt mało, by ją zastąpić mogła.
Wojny dopełniły opłakanego zamętu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszczęścia najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzucił na tę scenę odblask niewinnej krwi i łunę pożogi…
Takich to czasów ustępem był rok 1768, w którym rozpoczyna się opowieść nasza.
W roku tym Lwów, jakkolwiek nie był powołany do odgrywania większej i ważniejszej roli, miał na całej fizjonomii swojej wszystkie znamiona opłakanej pory.
Miasto było niemal do szczętu zniszczone; handel, który tu niegdyś miał swe wielkie ognisko wschodnie, upadł zupełnie, patrycjat, niegdyś tyle świetny i bogaty, który słał wspaniałe dary monarchom, a złotem i mieczem zarówno dobił się sławy w Rzeczypospolitej, zmienił się w gromadkę ubogiego mieszczaństwa, upadłego na duchu, niepewnego jutra, które przynieść mu mogło nową klęskę, nową ciężką załogę, nową kontrybucję.
Dla Lwowa rok ten był cięższym może niż owe lata, kiedy o mury jego bił nawał Szwedów, pogan lub kozactwa. Wówczas miało się złoto i żelazo do odporu, a jednego tylko wroga u murów, obecnie zaś zewsząd zagrażano ogołoconemu ze środków miastu.
Była mu wrogiem własna załoga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ciężka, bo nie opłacana ze skarbu państwa, stała niemal wyłącznie na koszcie miasta; był mu wrogiem pan łowczy koronny Branicki, co tuż u jego boku organizował i ściągał siły przeciw konfederatom; była mu wrogiem sama konfederacja barska, co zagrażała mu ustawicznie, a raz nawet pokusiła się o jego zdobycie…
Miasto było uciśnione, przytłumione, jakaś duszna i ciężka zawisła nad nim atmosfera. Magnackich rodzin polskich mieszkało w nim wprawdzie więcej niż kiedykolwiek, bo zewsząd garnęła się szlachta z rodzinami w mury warownego grodu — ale mimo to życie było posępne, smutne, jakby pełne złowrogiego przeczucia.
Sypano wały, co się już do połowy osunęły od starości i zaniedbania, naprawiano ile możności popękane mury fortyfikacyjne, zbrojono z pośpiechem klasztor karmelicki, który stanowił poniekąd czoło ówczesnej warowni lwowskiej.
Zdawało się, że te na pół porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chylące się bramy i furty, te mury spróchniałe i popękane, co niegdyś tak dumny stawiły opór nieprzyjaciołom i urągały z zawziętych oblężeń, dziś przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupełnym rozsypaniem się w gruzy raz jeszcze zadrżeć mają od huku oblężniczych strzałów, raz jeszcze rozpaczliwy dać mają odpór wrogiemu najazdowi…
Przed kim się zbrojono?… Nie było to tajemnicą. Lwów miał tym razem stanąć zaporą nie obcym, ale swoim. Obawiano się niespodziewanego napadu konfederatów, którzy od ziemi sanockiej i od Podola podążać mieli pod starą forteczkę, by śmiałym zamachem wydrzeć ją z rąk królewskiego wojska.
Ludność, jak zawsze groźnym i przesadnym pogłoskom przystępna, straszyła się sama jeszcze gorszymi wróżbami.
Szeptano sobie między gminem, że nie tylko okropność domowej wojny oprzeć się ma o miasto. Biegały wieści, że w Chocimiu gromadzi się wojsko tureckie, że basza tameczny czeka na czele janczarów, aby wpaść w ziemie polskie, że już wypadł falą pożogi, że Kamieniec Podolski zdobyty, że janczarskie straże aż pod Brody już się podsunęły…
Do tych wieści mylnych i na trwogę rozsiewanych przybyła niebawem inna… Była ona prawdziwą, ale jak każda niemal wieść owego czasu, przyleciała na skrzydłach strachu i przerażenia, urosła w większą jeszcze okropność niźli nią była w istocie…
Rzeź humańska rzuciła krwawą łunę na całą jedną prowincję Polski… Słyszano o mordach okropnych, o straszliwym barbarzyństwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekające na Brody ku Lwowowi…
Każdy taki wygnaniec miał na ustach trwogę śmiertelną i wieść jakąś bajeczną. Mówiono, że bunt hajdamacki coraz bardziej się szerzy, że coraz dalej rozlewa się krwią i zniszczeniem, że łuna popalonych dworów coraz większe zatacza koło, że dziś, jutro, pojutrze… zaświeci nad wzgórzami Lwowa…
Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpoczął się ruch gorączkowy, który w oczach gminu nadawał prawdopodobieństwa pogłoskom i podniecał powszechną trwogę.
Szybkimi marszami podążył pan łowczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w ślad za nim jenerał Kreczetników opuścił Żółkiew. Pan pułkownik Korytowski, komendant Lwowa, ściągał gorączkowo co tylko się gdzie znalazło regularnego polskiego żołnierza. Codziennie niemal kuriery wojskowe pędziły ze Lwowa do Kamieńca, z Kamieńca do Lwowa… Z Brodów przywożono proch całymi kamieniami, dragonia i działa to wychodziły, to wracały…
Taki ruch w garnizonie i taka skrzętność w przygotowaniach wojennych podsycały coraz bardziej zatrwożoną imaginację ludności — i były chwile, w których gmin miejski ze zgrozą opowiadał sobie wieści o zbliżającym się buncie chłopskim.
Niektórzy opowiadali, że widzieli we wioskach sąsiednich jakieś zagadkowe postacie, przybyłe nie wiadomo skąd, znikające nie wiadomo gdzie, które hasło buntu i rzezi niosąc mieszkańcom siół, głosiły bliskie przyjście czerni i powszechny mord szlachty i Żydów…
Ten i ów, biorąc ciemną pogłoskę za fakt, wróżbę rzuconą w trwodze za jutrzejszą rzeczywistość, rozpowiadał z największym przerażeniem, że hajdamacy idą na Lwów, że wyrżnęli kawalerię narodową pod panem oboźnym Stempkowskim, a samego pana oboźnego powiesili na rynku w Brodach…
Wróżono i wróżono, aż wywróżono nareszcie…
Hajdamacy przyszli do Lwowa…
Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci niż się tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem szpetnego zwycięstwa, nie wśród bicia dzwonów i ze światłem pożarowej łuny, ale z kajdanami na zbrodniczych rękach, jako jeńcy bez nadziei łaski i przebaczenia, z całym brzemieniem klątwy i srogiego odwetu na pochylonych barkach…
W sierpniu wspomnianego już roku przybywać poczęli ci wstrętni goście do Lwowa.
Wybiegała ludność naprzeciw, aby przypatrzeć się dzikim postaciom złoczyńców, z których każdy zbryzgany był krwią ofiar bezbronnych, starców, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie, okrutne zwierzęta leśne, pojmane żywcem dłonią odważnego myśliwca.
Pędzono ich też jak dzikie zwierzęta, obchodzono się z nimi gorzej niż ze zwierzętami.
Pod strażą dragonii koronnej lub grodowych kozaków szli ci nieszczęśni gromadkami po kilkudziesięciu. Przykuci do drągów długich, ze skrępowanymi ramionami, bosi, obdarci, wynędzniali, wkraczali do Lwowa.
Były to odrażające postacie, z twarzami dzikimi, którym zarost dodawał jeszcze więcej wstrętnego wyrazu. Okryte były szmatami odzieży chłopskiej, na niektórych tylko widać było resztki kozackiego stroju.
Każdy z tych ludzi miał na czole straszliwe piętno Kaina, nad każdym wisiała klątwa krwi rozlanej z najdzikszym okrucieństwem; zdawało się, że na łachmanach, co ich ciała osłaniały, odkryłbyś jeszcze krew niezastygłą… A przecież nieszczęsne te ofiary ciemnego szału budziły litość w sercu…
Człowieczeństwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowało przecież do duszy i miłosierdzia. Ale nie znano dla nich miłosierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali się i, zda się, nie chcieli. Szli z dziwnie obojętną twarzą, z ponurą, przerażającą rezygnacją, z oczyma, które nie zdradzały tajemnic ciemnej duszy.
Dragoni pędzili ich przez miasto pod cekhauz królewski lub miejski, do lochów na Niskim Zamku; oddział lwowskiego garnizonu odliczył ich, pokwitował i po rozmaitych kryjówkach, ciemnicach i kaźniach poumieszczał.
Kilka takich transportów hajdamackich przybyło do Lwowa. Więzienia były przepełnione, szczupły garnizon rozerwany był na straży przy nich, a nie wiedziano, co z nimi począć. Komendant lwowski, Korytowski, protestował przeciw tym wstrętnym gościom, pisał do króla, do Branickiego, do Stempkowskiego, do innych, zaklinając, by mu nie nasyłali hajdamackich więźniów, których ani umieścić, ani wyżywić, ani ustrzec nie może.
Byli tacy, którzy radzili załatwić się szybko z więźniami — śmiercią ich bez wyjątku karząc. Mimo jednak całego oburzenia, mimo słusznej zgrozy, jaką wywoływały zbrodnie tych potępieńców, jeżeli nie samo uznanie ludzkości, to wstręt, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysiączne egzekucje, sprzeciwiały się użyciu tego środka.
Czerni hajdamackiej taka była ilość, że wszystkich śmiercią karać było niepodobna. Pozbawiono życia tysiące, pozostały tysiące. Prawu słusznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwości stało się zadość. Krew, przelana w Humańszczyźnie, odpłaconą została strumieniami krwi hajdamckiej.
Zabrakło ludzi do spełniania wyroków śmierci… Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie być katami. Jeden drugiego musiał pozbawiać życia, ostatniego zabijał żołnierz… Od Sawrania aż do Kamieńca Podolskiego poobwieszane były drzewa trupami opryszków, a około każdego niemal miasteczka na tej drodze sterczały lasy powbijanych na pale kampańczyków.
Moszczeński opowiada w pamiętniku swoim, że stracono około 30 000 chłopstwa zbuntowanego. Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczyć można na tysiące. Sam łowczy Branicki donosi królowi, że siedmiuset hajdamaków jednym wałem powiesił, nie wliczając w to przywódców, których inną, najokropniejszą karał śmiercią.
Jenerał Kreczetników zdaje raport władzom rosyjskim, że przeszło dwa tysiące opryszków sam oddał komendantom polskim i że większą część z nich powieszono. Co pan oboźny Stempkowski na własną rękę wywieszał, nie wiadomo…
Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsyłać resztę jeńców hajdamackich do twierdz rozmaitych, jak do Kamieńca, do Brodów, do Lwowa. Zachodził w głowę pan komendant Korytowski, otrzymawszy znaczną liczbę takich nieproszonych i niemiłych gości. Więzienne utrzymanie tylu jeńców, najgorsze choćby żywienie ich wymagało znacznych kosztów — a środków na to nie było żadnych.
Jak utrzymać, jak żywić hajdamackich więźniów, skoro nie było czym żywić i opłacać samego garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawała żołdu ze skarbu. Gdyby nie miasto, które kilkadziesiąt tysięcy złotych zaliczyło na utrzymanie garnizonu, żołnierze musieliby się byli chyba zmienić w garstkę opryszków, żywiących się gwałtem i łupieżą.
Nakazano hajdamaków używać do naprawy twierdzy, do sypania wałów i innych robót publicznych. Zlitował się król Stanisław August i, tknięty niedolą tych ludzi, przysłał z własnej prywatnej szkatuły 200 dukatów Korytowskiemu na utrzymanie więźniów.
Równocześnie ogłoszono we właściwych województwach, aby szlachta reklamowała tych pochwytanych hajdamaków, którzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabierała ich sobie z Kamieńca i ze Lwowa. Sprzeciwiał się temu pan łowczy koronny Branicki, utrzymując, że złoczyńcy ci, pojmani z bronią w ręku, nie należą już do swych dawnych panów, ale traceni lub więzieni być winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawiało wszelkie uczucie ludzkości, a więzienie tylu ludzi zbyt było kosztowne, aby wykonać się dało.
Pan komendant Korytowski pojął najlepiej szlachetną intencję króla. Mając już jaki taki fundusz na utrzymanie jeńców, jednej części ich użył do robót fortecznych, drugą na własną rękę zatrudnił.
więcej..