- W empik go
Skazaniec i panna - ebook
Skazaniec i panna - ebook
Młodziutka Krysia Podolska traci w bitwie pod Frydlandem ukochanego Michała. Nie dane jej będzie go długo opłakiwać, ponieważ rodzice chcą ją wydać za mąż za majętnego sąsiada. Kiedy dziewczyna ucieka od znienawidzonego konkurenta, nie przypuszcza, że los rzuci ją na pole bitwy, a na jej drodze postawi gburowatego francuskiego skazańca Roberta Bréhana. Razem będą musieli nie tylko wypełnić ważną dla Księstwa Warszawskiego misję, ale też stawić czoła wielu niebezpieczeństwom i demonom przeszłości.
Czy mimo rozczarowania życiem i wzajemnej niechęci pomiędzy polską szlachcianką a francuskim dezerterem może narodzić się miłość? Czy na polu walki można znaleźć przyjaźń? I czy uda się pogodzić pragnienie wolności z obowiązkami wobec rodziny i kraju?
Szaleńcza ucieczka przed niechcianym mariażem, niebezpieczna misja wagi państwowej i fascynacja, której nikt się nie spodziewał… W kolejnej powieści Joanny Wtulich z serii „Saga napoleońska” skromna i cicha szlachcianka znajdzie się w samym środku wojennej zawieruchy, gdzie stanie ramię w ramię z żołnierzami armii Księstwa Warszawskiego. Czy miłość do Michała Śniegockiego na pewno była tą największą i ostatnią?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67654-20-3 |
Rozmiar pliku: | 800 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Krysia Podolska patrzyła oszołomiona na zmianę to na ojca, to na matkę, którzy właśnie oznajmili, że znaleźli idealnego kandydata do jej ręki.
Marianna Podolska, jej matka, wysoka i szczupła, niemal zasuszona, co podkreślała jeszcze ciemna, zapięta pod szyją suknia, miała w oczach jakiś rodzaj mściwej satysfakcji, jakby Krysia była winna temu, że urodziła się dziewczynką, a nie chłopcem. Zresztą nawet wtedy nie udałoby jej się doścignąć ideału, jakim był jej wspaniały starszy brat, Antoni. Co prawda mocno nadszarpnął on w ciągu ostatnich dwóch lat swój wizerunek wymarzonego dziedzica majątku i tradycji. Najpierw wbrew woli matki zaciągnął się był do armii napoleońskiej, czego o mały włos nie przypłacił życiem na polu walki. A później związał się z żoną jednego z francuskich generałów. Matka tolerowała jego wybrankę, Émilie, tylko dlatego, że ta okazała się dziedziczką niemałej fortuny po zmarłym mężu. Nie przeszkadzało jej nawet to, że owa fortuna znajdowała się na drugim krańcu kontynentu.
Francuzka miała kilkuletnią córkę z pierwszego związku z francuskim szlachcicem. Jak dotąd nie dała Podolskim wnuków i Krysia wiedziała, że prawdopodobnie nie da ich nigdy, ale skrzętnie ukrywała tę tajemnicę przed matką. Ta gotowa była znienawidzić Émilie, gdyby się o tym dowiedziała.
– Panie ojcze... – wyjąkała Krysia, patrząc w oczy rodzica zamglonym z żałości wzrokiem. O ile matka bywała nieustępliwa, o tyle ojciec bardziej był skłonny do pobłażliwości, choć to do niego należało ostatnie słowo.
Krysia nie mogła się nadziwić, jak mimo autorytetu, jakim cieszył się ojciec, matka umiała przekonywać go do swoich racji. Jak umiejętnie nim kierowała, jakby był łódeczką ze skrawka kory puszczoną na kałuży, którą bawiły się chłopskie dzieci z folwarku. Marianna Podolska potrafiła tak sterować sprawami, by przybrały oczekiwany przez nią obrót.
Krysia, która miała teraz niemal osiemnaście lat, obserwowała Antoniego i Émilie. Owszem, oni również miewali odmienne zdania i żona brata potrafiła go nakłonić do zmiany frontu. Jednak częściej ustępowała mężowi. Była w niej jakaś uległość, miękkość i Krysia odnosiła wrażenie, że Émilie z przyjemnością godzi się na to, co zdecydował Antoni, jakby był to jeden ze sposobów na okazanie uczucia.
Matka stała ponad uczuciami. Jej prawie nic nie wzruszało. Może tylko widok ukochanego syna hołubionego przez całe dzieciństwo, a i w życiu dorosłym traktowanego, jakby pochodził z książęcej rodziny. Kiedy matce nie udawało się postawić na swoim, w jej wzroku trudno było się dopatrzyć uległości. Oczy błyszczały jej raczej od tłumionej złości, a zaciśnięte pięści świadczyły o tym, że z trudem nad sobą panuje.
– Maciej Olszewski to dobra partia, moja córko. – Ojciec patrzył na nią ciepło i mówił spokojnym głosem, ale Krysi po plecach przebiegł zimny dreszcz. – Matka ma rację, że pora pomyśleć o twym zamęściu.
Krysia nie miała prawa protestować. Wolę rodziców należało szanować i wypełniać bez mrugnięcia okiem. Jednakowoż Maciej Olszewski może i posiadał ogromny majątek, na który składało się wiele wsi, może i miał herb rodzinny, z którym wiązały się liczne opowieści o bohaterskich wyczynach jego przodków od wiktorii grunwaldzkiej po insurekcję kościuszkowską, ale poza tym liczył sobie ze trzydzieści lat i ważył więcej niż dobrze utuczony wieprzek. Co więcej, charakter też miał wieprzowy. Uwielbiał dobrze zjeść i popić nietęgo, a przy tym przechwalać się, no bo skąd wszyscy mieliby wiedzieć, czego dokonali jego przodkowie i jak duży majątek posiada on sam.
– Imć Olszewski odwiedził nas był w zeszłym tygodniu właśnie z propozycją, która jest dla nas nie lada zaszczytem, co powinnaś docenić, Krystyno. – Matka zatarła ręce, zapewne widząc już oczami duszy te bogactwa Olszewskich i splendory, które spłyną na ród Podolskich po zawarciu małżeństwa.
Wreszcie stało się jasne, dlaczego Olszewski, dotąd z góry traktujący okoliczną szlachtę, przybył do Podolan i dłuższy czas rozmawiał sam na sam z ojcem Krysi.
Dziewczyna czuła wręcz, że sama sprowokowała tę rozmowę i, co gorsza, wszystkie jej konsekwencje, które mogły sprawić, że jej życie całkowicie się zmieni. Otóż niespełna miesiąc wcześniej ściągnęła na siebie uwagę Olszewskiego, kiedy całą rodziną wybrali się do kościoła, którego fundatorami zresztą byli Olszewscy. W Podolanach ponoć stał dawniej kościółek, ale spłonął w czasie pożaru. Od tej pory z okolicznych wsi wszyscy jeździli do kościoła w Olszewie. Ten był murowany z czerwonej cegły, z dzwonnicą przyklejoną nieco krzywo. Wewnątrz panował półmrok rozpraszany przez wysoko umieszczone, niewielkie okna. Krysia lubiła wpatrywać się w czające się pomiędzy oknami wizerunki świętych, a kiedy nudziła się jako dziecko, lubiła też wymyślać historie o tych ludziach z obrazów. Nie wszystkie postaci wyszły artyście tak, by bez trudu niepiśmienny wieśniak mógł na podstawie atrybutów zidentyfikować, którego ze świętych przedstawia malunek. Jednak Krysi to nie przeszkadzało. Wymyślała swoje własne opowieści o niezwykłych dokonaniach postaci, a częściej o nieszczęśliwych miłościach, które stawały się przyczynkiem do wstąpienia do klasztoru tudzież do prowadzenia pustelniczego życia i tym podobnych zakończeń. Tak w każdym razie lubiła rozmyślać, kiedy była młodsza, w czasie długich godzin niezrozumiałych, bo prowadzonych po łacinie modłów.
Od śmierci Michała Śniegockiego, który zdążył złożyć rodzicom propozycję ożenku z nią, a który był zginął w czasie kampanii pod Frydlandem, Krysia myślała już tylko o tych kilku krótkich chwilach spędzonych z ukochanym. Jednak niewiele miała tych wspomnień. Ot, skradziony ukradkiem niewinny całus i kilka słów zamienionych na osobności, lecz pod czujnym okiem Leosi, kuzynki, nauczycielki i przyzwoitki w jednym. Krysia zapamiętała jego spojrzenie, kiedy widzieli się po raz ostatni. Jego naznaczoną trudami podróży i walki twarz. Co prawda rodzice sprzeciwiali się temu małżeństwu, ale Krysia wierzyła w siłę łączącego ją ze Śniegockim uczucia. Wierzyła, że brat i Émilie wsparliby zakochanych. Nie dane jej było nigdy przekonać się, jak to jest żyć u boku ukochanego mężczyzny, a z czasem twarz Michała poczęła się zamazywać i z coraz większym trudem Krysia mogła ją sobie wyobrazić. Tylko te patrzące na nią z ogniem oczy wciąż jarzyły się w mroku przeszłości. Oczy, w które nigdy już miała nie spojrzeć.
To właśnie w czasie świątecznej mszy wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, usiłując przywołać twarz ukochanego. Przysypiała już prawie, otumaniona dymem kadzideł unoszących się w powietrzu i melodyjnym głosem księdza, kiedy nagle poczuła, że skupia się na niej czyjeś spojrzenie. Otulona kożuchem, wyciągnęła głowę spomiędzy lisiego futra naszytego na kołnierz, które zasłaniało jej widoczność i spojrzała prosto w małe, świdrujące oczka Olszewskiego siedzącego po przeciwnej stronie prezbiterium na ławkach przeznaczonych dla fundatorów kościoła i znaczniejszej szlachty, a stojących wzdłuż pod ścianami w bezpośredniej bliskości ołtarza.
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami gwałtownie, a serce podskoczyło jej w piersi ze strachu, nie z ekscytacji, bo Olszewski nie mrugnął nawet. Jego źrenice były jak martwe; czarne, połyskliwe i nieruchome niczym lustro wody w głębokiej studni. Krysia miała wrażenie, jakby te oczy ślizgały się po całym jej ciele i docierały jednocześnie w jakieś najskrytsze zakątki duszy. Opuściła więc wzrok, ale i tak czuła, że mężczyzna wciąż się jej przypatruje. Kilka razy jeszcze ukradkiem zerkała na niego, ale za każdym razem natrafiała na zimną czerń spojrzenia.
Wychodząc z kościoła, czuła na plecach jego wzrok, zaś na karku oddech. Choć trzymała matkę pod rękę, to Olszewski szedł tuż za nimi z Podolskim, który opowiadał półgłosem coś, czego Krysia nie mogła zrozumieć, bo słowa zagłuszało szuranie butów i trzeszczenie zmarzniętego śniegu.
Stojąc teraz przed ojcem i matką, dziewczyna wiedziała, że to tamten dzień skierował na nią oczy Olszewskiego. I choć powinna się cieszyć, że bez żadnego zachodu znalazł się kandydat do jej ręki, co nie było takie oczywiste w czasach, gdy wciąż werbowano ochotników do armii Księstwa Warszawskiego, to ona odczuwała jedynie głęboką niechęć. Wpatrując się w oblicze ojca, zrozumiała, że nie ma szans na zmianę swego losu. Ale kiedy poszukała wzrokiem spojrzenia matki, poczuła, jak rodzi się w niej niezgoda, jak zaczyna kipieć złość, może nawet głęboko skrywana nienawiść do tej kobiety, która całe życie usiłowała ją za wszelką cenę unieszczęśliwić.
Dotąd Krysia myślała, że taki już los kolejnego dziecka w rodzinie, zwłaszcza jeśli jest ono dziewczynką. Lecz dopiero gdy poznała Émilie i zobaczyła, jak troskliwie Francuzka zajmuje się córką, zrozumiała, że nie wszystkie matki traktują swe dzieci w tak chłodny sposób. To dla Marie żona Antoniego przejechała całą Europę i wdała się w polityczne knowania polskich elit. Pragnęła odzyskać porwane dziecko, a jego dobro przedkładała nawet ponad miłość do Antoniego.
Krysia popatrzyła jeszcze raz matce w oczy. Tym razem nie opuściła wzroku, a łzy, które szkliły jej źrenice, gdzieś wyparowały. Zacisnęła pięści.
– Stanie się według woli pana ojca – powiedziała cicho, acz stanowczo. Zwróciła się do Wincentego, lecz nie spuszczała wzroku z matki. Zaś w duchu dodała: „Niedoczekanie twoje”.
Spytała, czy to wszystko, a kiedy ojciec skinął głową i pozwolił jej odejść, spokojnie opuściła pomieszczenie. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nią, puściła się biegiem najpierw przez pokoje, potem przez sień i kuchnię na podwórze, a stamtąd do stajni, gdzie chwyciła uprząż pierwszego z brzegu konia.
– Ej, ty! – krzyknęła do stajennego. – Pomóż mi!
Chłopak popatrzył na nią z rozdziawioną gębą, mimo to zaraz doskoczył do rumaka i usłużnie podstawił panience dłonie, żeby mogła wsiąść na oklep na koński grzbiet.
– Może osiodłam... – zaczął, lecz ona nie słuchała. Cmoknęła, ścisnęła boki zwierzęcia udami i ruszyła z zadartą do kolan suknią, z rozwianymi włosami przed siebie, na pola, do lasu i na koniec świata, gdzie mogła wykrzyczeć swój ból. A kiedy usiłowała się zatrzymać i uspokoić, stawało jej przed oczami duszy zimne, triumfujące spojrzenie matki i ten widok gnał ją dalej i dalej od domu.
II
– Dość tego dobrego! – Chrapliwemu od wzbierającej w gardle flegmy głosowi towarzyszyło potężne chluśnięcie lodowatej, cuchnącej szlamem wody, która spadła na głowę Roberta. – Nie ma spania, wasza wysokość.
Odgłos odstawianego wiadra oraz śmiech równie obleśny co głos, a potem odkaszlnięcie flegmy, były kolejnymi dźwiękami, które dobiegły do uszu Roberta. Mimo że próbował otworzyć oczy, to niewiele mógł zobaczyć, tak miał opuchnięte powieki. Jakikolwiek ruch powodował ból obitego, poranionego ciała, ale mężczyzna zacisnął szczęki i wygrzebał się z brudnej słomy pokrywającej podłogę wozu, na którym go wieziono. Sił starczyło mu tylko na to, by usiąść i oprzeć się plecami o deski. W głowie zaczęło mu się kręcić, a rechot kilku towarzyszy niedoli docierał do niego jak zza grubej ściany. Wkrótce został sam, bo reszta zeszła o własnych siłach z wozu, pobrzękując przy tym łańcuchami. Nie tylko poobijane kości mu doskwierały, ale też głód i pragnienie. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny, jednak pozostali więźniowie nie wyglądali na takich, którzy by nic nie jedli. Jednakowoż skoro był głodny, znaczyło to, że nie jest z nim najgorzej.
– Rozłożył się i ani Boże mój się ruszyć – sarkał woźnica.
Dwóch strażników weszło na wóz i brutalnie ściągnęło z niego Roberta. Nogi się pod nim ugięły, lecz jeden z więźniów podparł go i obejmując kościstym ramieniem w pasie, nie pozwolił upaść. Nie było to łatwe, bo Robert należał do postawnych, silnych mężczyzn, a niespodziewany pomocnik raczej był chuchrem, które pod samym ciężarem kamrata mogło się złamać w trzech miejscach.
– Stój prosto, jegomość – szepnął mu do ucha chuchrak. – Jak padniesz, zostawią cię tu bez pomocy.
Chłodne marcowe powietrze otrzeźwiło go jak łyk mocnej gorzałki. Rozchełstana wełniana kurtka munduru, pod którą miał brudną i cuchnącą koszulę, choć zimowa, nie dawała wystarczającej ochrony przed chłodem. W półmroku unosiły się obłoki pary, która buchała z końskich pysków i z ust ludzi. Obraz zamazywał mu się wciąż przed oczami, jednak dostrzegł, że zatrzymali się na nocleg przy jakimś zajeździe. Dzień dobiegał końca, a on nawet nie wiedział, kiedy ten czas umknął pomiędzy jedną a drugą utratą przytomności.
Z pewnością zajazd nie był miejscem, gdzie mógł spotkać kogokolwiek, kto by mu pomógł. Widać było, że to przybytek pośledniego rodzaju, z tych, co to możesz zanocować okryty własnym płaszczem z siodłem pod głową i zjeść podejrzanego autoramentu potrawkę, w której nie wiadomo, jakie pływa mięso.
Konie wypięto z wozu, zaś więźniów popędzono do stanu i przykuto do belek konstrukcyjnych. Rzucono im wiązkę świeżego, pachnącego latem siana i jakąś derkę do okrycia.
– Panie, prosim o co do jedzenia – odezwał się chłopak, który wcześniej troskliwie podpierał Roberta. Pokornie zwiesił przy tym głowę.
Pilnujący ich strażnik zawrócił i stanął przed nimi.
– Nie dla siebie proszę, ale dla tego tutaj. – Młodzik wskazał brodą na Roberta, który dyszał ciężko i obserwował sytuację spod przymkniętych powiek. – Długo nie pociągnie, jak nie zadbamy o niego, a z nieboszczykiem kłopot będziecie mieli, panie.
Żołnierz trącił stopą obutą w wysłużone buty wyciągnięte bezwładnie nogi Roberta. Jeszcze nie tak dawno tacy jak ten strażnicy pełzali u jego stóp. A teraz... Ciemność zaczęła się niebezpiecznie zbliżać i obejmować głowę Roberta.
– Nieboszczyk, powiadasz – sapnął strażnik.
– Gorączkę ma i słaby bardzo. Ledwiem go tu przytaszczył. – Chłopak wyraźnie się ośmielił. – A taki wielki chłop...
– Zamilcz! – Strażnik uciął paplaninę i ruszył ku drzwiom.
– Do kroćset, serca wcale nie mają. Gorzej niż zwierzęta. – Młodzik mamrotał pod nosem.
– Zamknij się no tam! Spać nie da. Nie dość, żeśmy na głodniaka, to jeszcze ujada jak ten pies. – Jeden z pozostałych dwóch więźniów próbował uciszyć chłopaka, ale nie na wiele się to zdało. Ten bowiem dalej utyskiwał pod nosem, za nic mając niezadowolenie współtowarzyszy. Tamtych przykuto po przeciwnej stronie, więc nie mogli go uciszyć.
– Milcz – powiedział słabym głosem Robert. Wypowiedzenie jednego słowa kosztowało go tyle siły, że nawet nie otworzył oczu i nie podniósł głowy.
– Lepiej waści? – Chłopak nachylił się nad nim, ale odskoczył, kiedy dostrzegł wpatrzone w niego czarne źrenice ukryte w szparach pomiędzy opuchniętymi powiekami.
Na szczęście ktoś się jednak nad nimi zlitował, bo dostali po misce rzadkiej zupy, dzbanie polewki i po kawale chleba.
– Może byście mi łachmyty jedne podziękowali. Żeby nie ja, kolacji byście nie jedli – odszczeknął się młodzik, gdy strażnik zostawił ich w mroku z jedzeniem.
Nie doczekał się odpowiedzi, bo tamci, mlaszcząc głośno i siorbiąc, pożerali swoje porcje.
– Chamskie nasienie. Ot co! – podsumował chuchrak i wziął się za pałaszowanie swojej porcji, siorbiąc bodajże jeszcze głośniej od pozostałych dwóch więźniów. Przerwał jednak po chwili, kiedy jego kamrat się skrzywił. – Nie je jegomość, a powinien. Słaby będzie.
Chłopak miał rację. Żeby wyrwać się z tego bagna, Robert musiał odzyskać siły. Dlatego poruszył się i z rąk chudzielca wyjął kromkę, którą ten mu podał. Upił kilka łyków zupy i czym prędzej sięgnął po dzban, w którym był najpodlejszy płyn, jaki kiedykolwiek w życiu miał w ustach. Zapewne ten, kto to podawał, nazywał go piwem, ale roztwór ten bardziej przypominał wodę zaczerpniętą ze śmierdzącego mułem stawu. Robert opanował odruch wymiotny i przełknął kilka łyków. Oblizał spierzchnięte i opuchnięte wargi, po czym oparł głowę o ścianę. Choć żarcie było obrzydliwe, poczuł w żołądku przyjemny ciężar i ciepło rozchodzące się z niego po całym ciele. Musiał zjeść, zanim ten młody dorwie się do jego porcji. Jednak chłopak nie zjadł wszystkiego. Kawałek chleba wsadził sobie za pazuchę, myśląc, że towarzysz tego nie dostrzegł. Jedzenie chowa ten, kto ma zamiar uciec. Warto więc obserwować chłystka, bo może się przydać – pomyślał Robert.
Dokończył posiłek i niemrawo zaczął zagrzebywać się w sianie. Młodzik przysunął się do niego i narzucił na nich derkę.
– Z dala ode mnie – warknął Robert ostrzegawczo.
– Cieplej nam będzie, jegomość – sapnął chłopak i obrócił się plecami do towarzysza niedoli, po czym wreszcie zamilkł.
Robertowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Choć ledwie mógł się ruszyć, to ułożył się w możliwie najwygodniejszej pozycji i zapadł w niespokojny sen.
III
– Co się dzieje, Christine? – Émilie od dłuższej chwili siedziała obok Krysi nad brzegiem stawu, na ławeczce wśród pokrytych pąkami pnączy okalających niewielką pergolę. Zdecydowanie było za zimno na spędzanie czasu w ogrodzie, gdzie od wody bił chłód. Mimo to Émilie nie poruszyła się.
Milczały obydwie od dobrych paru minut. Francuzka czekała cierpliwie, aż Krysia sama zechce powiedzieć, w czym rzecz, ale ta patrzyła tylko w mieniącą się w pierwszych ciepłych promieniach słońca taflę stawu i nie odzywała się ani słowem.
Dzień wcześniej Émilie przeprowadziła z mężem rozmowę, bo zauważyła, że dziewczyna, przeważnie i tak trzymająca się na uboczu, wycofała się jeszcze bardziej. Całymi dniami przesiadywała nad stawem wpatrzona w lustro wody albo dosiadała konia i znikała pomiędzy drzewami drogi prowadzącej na pola należące do dworu.
– Krysia zawsze była trochę w cieniu. Nic jej nie jest. – Antoni wzruszył tylko ramionami i wrócił do podpisywania dokumentów rozłożonych przed nim na niewielkim biurku, które kazał sobie wstawić do pokoju zajmowanego przez niego i żonę.
Émilie podeszła do męża i oparła się biodrem o blat tuż obok jego boku. Nie mówiła nic, tylko czekała, splótłszy ramiona na piersiach.
– Émilie, serce moje, przeszkadzasz. – Antoni podniósł głowę, ale nie odłożył pióra.
– I będę przeszkadzać, póki ze mną nie porozmawiasz.
– No dobrze. – Młody Podolski odchylił się na krześle. – Co z tą Krysią?
– Ty mi powiedz. Twoja matka i ojciec wezwali ją jakiś czas temu i od tego momentu ona nie jest sobą.
– Rzeczywiście. Przeprowadzili z nią rozmowę.
– Ha! Czyli mam rację!
– Émilie, moja siostra osiągnęła wiek, w którym należy jej znaleźć męża. – Antoni położył dłonie na biodrach żony i spojrzał jej w oczy. – Z tego, co mi wiadomo, Olszewski wyraził zainteresowanie...
– Co z tobą, Antoni? – Kobieta strzepnęła z siebie jego ręce gładzące ją po pośladkach. – Twoja siostra miałaby wyjść za tego obleśnego, spasionego...
– Ale majętnego i porządnego człowieka, właściciela sporego kawałka ziemi. – Wszedł jej w słowo.
– Nie! – Émilie odskoczyła od Antoniego i wyszła na środek pokoju. – Po prostu nie wierzę, że mówisz o tym z takim spokojem. Wiesz dobrze, przez co Krysia przeszła. Ona kochała Śniegockiego. A ty jakby nigdy nic...
Antoni podszedł do żony i chciał chwycić jej dłoń, ale ponownie go odtrąciła. Westchnął z rezygnacją.
– Émilie, minął ponad rok. Krysia ma niemal osiemnaście lat.
– Siedemnaście.
Antoni przewrócił oczami na tę uwagę żony, ale kontynuował.
– To dość czasu, żeby zrozumiała, że pora ruszyć z miejsca. Rodzice nie wydaliby jej za byle kogo. Olszewski to dobry gospodarz, szlachcic z rodziny z tradycjami. Porządny człowiek.
Émilie pokręciła głową. Wciąż nie mogła pojąć, jakim cudem jej Antoni, który złamał wszelkie reguły, by się z nią ożenić, może tak swobodnie mówić o małżeństwie z rozsądku swojej siostry, która nie miała i tak łatwego życia, mimo młodego wieku.
– Rozumiem, że nikt nie zapytał, czy jest gotowa. To, że twoja matka nie interesuje się Krysią, to akurat wiem. Choć nigdy nie zrozumiem, jak można chcieć unieszczęśliwić własne dziecko. – Émilie była tak wściekła, że wymachiwała rękami, aż Antoni bał się podejść blisko. Wreszcie stanęła przed mężem i dźgnęła go palcem w piersi. – Jednak po tobie nie spodziewałam się czegoś takiego.
– Émilie, powtarzam, że moja matka i my wszyscy działamy w najlepiej pojętym interesie Krysi.
– Nie pytając jej o zdanie.
– Kobieto, kto pytał ciebie, czy chcesz wyjść za Treillarda?! – Antoni wiedział, że przesadził, zanim ostatnie słowo opuściło jego usta.
Oczy Émilie zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i oburzenia. Podolski chciał ją jakoś ułagodzić, więc dodał:
– Teraz jesteś dojrzałą kobietą i możesz naturalnie wyrażać swe opinie. – Chciał dodać, że tylko w czterech ścianach ich domu, jednak w porę się powstrzymał, widząc wojowniczo uniesiony podbródek Émilie. – Krysia jest młoda, naiwna...
– Dodaj jeszcze, że zbyt głupia, by wiedzieć, czego chce od życia – weszła mu w słowo. – Och, doprawdy, Antoni! – rzuciła jeszcze i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
To właśnie po tej rozmowie z Antonim Émilie postanowiła sama zająć się Krysią i dowiedzieć się, czy rzeczywiście czeka ją małżeństwo z kimś, kto budzi jej obrzydzenie. Na samo wspomnienie Olszewskiego wzdrygnęła się, bo wydawało jej się, że gdyby nie Antoni, to ten tłuścioch rzuciłby się na nią jak wygłodniały wilk na upatrzoną w stadzie owcę. Było w nim coś nieprzyjemnego, oślizgłego wręcz, co kazało Émilie obawiać się go bardziej niż wilka. Dlatego Francuzka poszła za młodą Podolską nad staw i przysiadła się do niej, gdy ta tkwiła tam pogrążona w myślach jak niemal każdego dnia od dłuższego czasu.
– Christine... – Émilie położyła swoją dłoń na zimnej dłoni dziewczyny. – Powiedz mi, co się dzieje. – Bratowa włożyła w te słowa całe swoje serce, całe ciepło i miłość do tej biednej, zahukanej istoty. Jednak Krysia wciąż milczała, mimo że po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, która wymknęła się spod powieki, kiedy dziewczyna zamrugała. – Chodzi o Olszewskiego, prawda? – Émilie postanowiła za wszelką cenę zmusić Podolską do rozmowy. Człowiek pozbawiony możliwości wyrzucenia z siebie tego, co go trapi, zachowuje się jak kura, którą ktoś zagnał pod płot. Nie widzi, że poza płotem nie ogranicza jej z trzech stron kompletnie nic, że w każdej chwili może uciec. Mogłaby nawet użyć skrzydeł i wzlecieć, ale uderza ciągle w sztachety, aż padnie.
Krysia wreszcie zareagowała i wolno pokiwała głową, a po jej policzku spłynęła kolejna łza.
– Christine, porozmawiaj ze mną...
– To nie ma sensu, Émilie. – Nabrzmiały emocjami głos dziewczyny drżał. – To już postanowione. Rodzice wydadzą mnie za niego i nie ma tu o czym rozprawiać. Od początku chcieli znaleźć mi innego męża niż Michał i wreszcie matka dopięła swego.
– Jego już i tak nie ma. Bo wtedy serce by bardziej bolało... – zaczęła Émilie, ale Krysia spojrzała na nią z wyrzutem. – Tak, wiem. Olszewski jest straszny, lecz może nie miałaś okazji go poznać. Może nie jest najgorszy. – Émilie sama nie bardzo wierzyła w to, co mówi. Olszewskiemu po prostu źle z oczu patrzyło. Ale bardzo chciała dać dziewczynie nadzieję.
– Émilie, ja nigdy nie zapomnę o Michale. To był jedyny człowiek, który patrzył na mnie jak na żywą istotę. Ty wiesz, że gdybym nie chciała za niego wyjść, on nie wziąłby mnie wbrew mojej woli?
– Co ty opowiadasz, chérie? Przecież dla mnie i Antoniego jesteś...
– To nie to samo. Antoni nie sprzeciwi się woli rodziców. On też uważa, że to doskonały mariaż.
– Ale ja cię rozumiem i wspieram. Też kiedyś kochałam ojca Marie i nie wyobrażałam sobie spędzić życia z kimkolwiek innym. Tymczasem jeszcze zanim zginął, zaczynałam rozumieć, że to nie człowiek dla mnie. Byliśmy dziećmi, tyle że ja dojrzałam, a on nie. Wydawało mu się, że wojna jest czymś chwalebnym, że w ten sposób coś zyska, lecz stracił życie. Potem pojawił się Antoni i zrozumiałam, że miłość wcale nie jest porywem serca, chwilowym zauroczeniem i nie polega na wylegiwaniu się całymi dniami na słonecznej łące. To nieustanna praca i poświęcenie dla drugiej osoby, dla której można dokonać niemożliwego.
– Jak ty dla Marie – uzupełniła Krysia, wpatrzywszy się znowu w powierzchnię stawu. – Wiesz, dlaczego tutaj tak często przychodzę?
Émilie pokręciła głową.
– Michał właśnie tu udowodnił, że gotowy jest za mnie zginąć. Wskoczył pod lód, który się pode mną załamał, wyratował mnie, a potem... Potem przysiągł mi miłość. Gdyby nie on, nie byłoby Antoniego u twego boku. Jak mogę zapomnieć o Michale, skoro każdego dnia patrzę na was, wiedząc, że jesteście razem dzięki niemu. – Ostatnie zdanie Krysia wypowiedziała już ze szlochem, który wstrząsnął nią i wycisnął z jej oczu łzy.
– Masz rację. Nigdy nie zapomnimy z Antonim, komu zawdzięczamy nasz spokój. Ale ty też nie powinnaś się zamykać na szczęście. Jesteś taka młodziutka, Christine. Całe życie przed tobą.
Krysia znowu zapatrzyła się na wodę.
– Moje życie skończyło się na polu bitwy tamtego czerwcowego dnia. Nie mam dość odwagi, żeby odejść...
– Boże, co też ty wygadujesz, dziewczyno?! Popatrz na mnie. Straciłam męża, a potem wyszłam za Treillarda. Jedno moje dziecko umarło, drugie zostało porwane. Ale nigdy, nawet kiedy uciekłam z obozu pod Pułtuskiem, kiedy prawie przypłaciłam to życiem, nie zwątpiłam. Tylko nadzieja, że uda mi się uratować Marie, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.
– No właśnie. Miałaś Marie. Potem pomógł ci Antoni. Ja nie mam już nikogo...
– Masz mnie! – Émilie powiedziała to stanowczo i zdała sobie sprawę, że zrobi wszystko, by Krysia nie podzieliła jej losu i nie wpadła w łapy człowieka, który ją skrzywdzi. Żona Antoniego zobaczyła w tym niewinnym dziewczęciu siebie sprzed lat. W jednej chwili podjęła decyzję, że bez względu na wszystko, musi pomóc szwagierce.
– Émilie... – Oczy Krysi błyszczały, a wyzierał z nich taki smutek, że przypominały bezdenne studnie. – Rodzice wydadzą mnie za Olszewskiego i zamieszkam w Olszewie. Kto wie, czy będziemy mogły się spotykać. Zresztą niewiele i tak mogłybyśmy wskórać. Nie zmienimy decyzji ojca i matki. Antoni też im przyklaskuje. Nie mam wyjścia...
– I tu się mylisz! – Émilie przerwała te utyskiwania Krysi, bo właśnie spłynęło na nią olśnienie. – Wyjście jest zawsze. A ja już chyba wiem, jak ci pomóc. Tylko musimy wyczekać odpowiedniej chwili.
Krysia uśmiechnęła się smutno. Nie wyglądała na przekonaną, jednak Francuzki to nie zniechęcało. Idea, która zaświtała w jej głowie, wymagała dopracowania, ale mogła uratować Krysię. Potrzebowały tylko czasu i sposobności. Należało w pierwszej kolejności dowiedzieć się, kiedy Olszewski i Podolscy zamierzają zorganizować ślub, a potem obmyślić resztę.