Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Skorupki nasiąkły - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 maja 2025
26,99
2699 pkt
punktów Virtualo

Skorupki nasiąkły - ebook

Pisanki. Uniwersalny symbol nadziei, nierozerwalnie związanej z Wielkanocą. W małej wsi samotny mężczyzna wpatruje się w jajka i wspomina lata, w których nadzieja była jedyną rzeczą w jego życiu. A przynajmniej jedyną pozytywną, bo przecież byli też oni. Pola, zawsze gotowa szukać winy w innych. Pełen kompleksów Karol, który miał tyle do udowodnienia postaciom ze swojej przeszłości. Zakochana w swoim życiu i gotowa poświęcić dla niego wszystko Marta. Trójkę tych na pierwszy rzut oka całkowicie różnych nieznajomych połączył Pawko. Introwertyk, który nigdy nie potrafił postawić na swoim i przez lata nasiąkał nimi, tak jak w ten Wielki Piątek skorupki jajek nasiąkły różnymi kolorami.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397519909
Rozmiar pliku: 584 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

__

Jakimż trzeba być niepoprawnym zerem, żeby grać w życiu tylko jedną rolę,
znaczyć zawsze jedno i to samo.

Borys Pasternak, _Doktor Żywago_

Dziś był mój ostatni dzień na tym cudzych łez padole.
Brzmi głupio jak wczorajsze primaaprilisowe żarty, ale to akurat prawda. Może na papierze wyglądałoby to mniej patetycznie, ale nie mam jak tego sprawdzić. Czysty papier trzymam na górze, a zresztą szkoda zapisywać kartkę jakimiś zaklęciami. Nie mam przy sobie nawet paragonu czy wizytówki Brylskiego, na których mógłbym wyskrobać te dziesięć wyrazów. Zresztą wyglądałoby to komicznie. Trzydziestoletni facet sprawdza różnice między słowem pomyślanym, wypowiedzianym a napisanym. Mógłbym je jeszcze zaśpiewać.
Ostatni dzień. Wszystko już gotowe. Ogoliłem się dwie godziny temu i nawet zużyłem żyletkę. Odpuściłem wieczorną herbatę, więc nie muszę umyć kubka. Świeżo wypra-sowana koszula wisi na drzwiach. Biała i nęcąca zjawa. Oby już ostatnia. Woda nalana, ziarno nasypane. Wystarczy do jutrzejszego wieczora.
Jajka leżą na komodzie i wabią wzrok wspaniałymi kolorami. Przetarłem je masłem
i błyszczą w świetle żarówki, którą wymieniłem w zeszłym tygodniu. Kiedyś sześć-dziesiąt watów, dzisiaj tylko osiem. Wszystkiego coraz mniej. Chociaż nie; przypadków cały czas nie brakuje. Syreny słychać dziś było kilka razy. Elka od razu dzwoniłaby do wszystkich raszpli, czy to nie daj Boże do nich. Przez to pewnie wiele osób znów nie wybierze się na święcenie. Dzisiaj tłumów też chyba nie było, bo Wiesia wróciła zaskakująco szybko. Podobno nie było ani drogi krzyżowej, ani gorzkich żali.Księżyc zaszedł i latarnie też pewnie zaraz zgasną. Chyba się rozregulowały, bo przez ostatni tydzień włączały się i wyłączały o różnych porach. Jeszcze pół godziny, może czterdzieści pięć minut. A może jednak będą świecić całą noc? W sumie to żadna różnica, żadnych śladów nie będzie.
Nie zamierzam się powiesić; tylko zepsułbym sąsiadom poranek. Wewnątrz urwałbym lampę i prędzej skręcił kostkę przy upadku. Zresztą duszenie się nie jest przyjemne,
a nie umiem zawiązać stryczka.
Nie rzucę się pod kolejny odwołany pociąg. Nie planuję wsiąść do mojego sprowadzonego zza Odry diesla i sprawdzić wytrzymałości jego matowej karoserii na pochyłym drzewie. Nie mam też przygotowanych leków nasennych, które popiłbym jakąś whisky. Nie mam chyba nawet żadnego alkoholu. Nie położę się też do napełnionej wodą wanny, by w romantyczny sposób otworzyć sobie żyły. Szkoda by było otwierać nową żyletkę, a nie lubię marnotrawstwa. Potrzebowałbym też kilku godzin, żeby napełnić wannę w łazience na piętrze. Stygnąca woda mieszałaby się z go-rącą i musiałbym ogrzewać się własną krwią. Nie pójdę utopić się w zalewie ani nie wysadzę domu w powietrze, zwłaszcza po tym wszystkim. To byłby już czysty absurd. Słowem: nie mam zamiaru się zabić, a jedynie skończyć życie. Wittgenstein przewra-całby się w grobie, ale cóż począć? Życie dobiega końca, czas zrzucić – o ironio – maskę.
W tej sztuce było ich zdecydowanie zbyt wiele.
Nie ma już przed kim ich nosić, nikt nie został. Tak długo to zajęło. Tyle obserwacji emocji, pragnień i wypowiedzi, z których trzeba było grać. Na szczęście nie było to trudne. Ludzie nigdy nie są tak wyjątkowi, jak im się wydaje. Tak łatwo wmówić im, że mają wszystko czego chcą, jeśli tylko ktoś inny ma gorzej.
A najlepiej ktoś taki, jak on.Kto pamiętałby o Jezusie, gdyby nikt nie napisał ewangelii?

Chuck Palahniuk_, Podziemny krąg_

Pawko.
Wszyscy używają tego śmiesznego zdrobnienia, poza wykładowcami i urzędniczkami. On sam nie ma pojęcia, skąd się wzięło. Nie cierpi go, ale nikogo to nie interesuje. Pawłów wszędzie jak psów, a Pawełkowie mieszkają za kościołem. Wystarczy Pawko i wszyscy od razu wiedzą, o kogo chodzi.
O kogoś szczupłego i wysokiego, choć znikającego w wysiadającym z tramwaju tłumie. Kogoś poprawiającego okulary obiema rękami, by jeszcze bardziej ich nie wykrzywić, przez co wygląda na jeszcze większego neurotyka niż w rzeczywistości. Ciemnoblond włosom nic już nie może pomóc, więc nawet się nimi nie przejmuje. Pawko to chłopak całkiem sympatyczny i niegłupi, choć posiadający przy tym kilka wad i jeszcze więcej kompleksów, skrupulatnie wykorzystywanych przez otaczających go ludzi. Sam jest tego w pełni świadom, ale mimo to nie potrafi ani wyzbyć się swoich przywar, ani wykorzystać cudzych. Nie to, że nie umie; po prostu wtedy stałby się człowiekiem, którego by się wstydził. A tak może zachować do siebie resztki szacunku, miażdżone przez nieustannie wyczuwaną niemą pogardę.
Pierwszym grzechem głównym Pawka jest skromność. Ujmująca i niepodszyta fałszem, więc godna potępienia, a następnie ujarzmienia i narzucenia przez tych, których nazywabliskimi. O kolejnych sukcesach na uczelni czy w pracy – których, według niego,
i tak jest jak na lekarstwo - informuje z opóźnieniem, bo zawsze pojawia się jakiś problem. Ktoś z p… ma złamane serce albo musi zmienić mieszkanie. Uprzejmość – kolejna wyuczona przewina - nie pozwala mu na odwrócenie uwagi od bohatera tych monodramów. Cierpliwie czeka na swój moment. Ten zwykle nie nadchodzi, więc po prostu nic nie mówi. Może to i lepiej, bo chwalenia się po prostu nie cierpi. Dzięki temu większość ludzi uważa go za aspirującego nieudacznika. Nie ma co poświęcać mu uwagi więc lepiej zająć go sobą i podnieść swoją samoocenę jego kosztem. Zwłaszcza, że on pozwoli.
Bo Pawko dla p… gotów jest rzucić wszystko i być przy nich o dowolnej porze. Nie brak mu wrażliwości – kolejnej tak bardzo pożądanej wady. Zawsze chce dla wszyst-kich dobrze. Wystarczy wspomnieć o rozmowie kwalifikacyjnej za dwa tygodnie,
a Pawko rano wyśle rano smsa, że trzyma kciuki. Nie zapomina niczego i nie zapomina nikomu, ale wybacza wszystkim. Prawie wszystkim. W połączeniu z jego cichą naturą daje to niebezpieczny efekt człowieka rozczulającego.
- Słodziak! – pieją koleżanki, gdy w Dzień Kobiet wyciąga z plecaka czekolady. Nienawidzi słodziaka tak samo jak tego pieprzonego zdrobnienia. Z tą różnicą, że tu sam jest sobie winien, bo przecież nie musi się na to godzić. A przynajmniej mógłby spróbować zanim stwierdzi, że tak nie potrafi.
Tak, Pawko-słodziak jest przydatny tylko do podniesienia własnej samooceny, nie tylko dla kobiet. Chwali, wywyższa, utwierdza w przekonaniach. Jest na każde zawołanie
i na każde splunięcie. Cierpliwie odpisuje na wszystkie fejsbukowe wiadomości. Budzą go wibracje telefonu, więc zawsze odbierze. O pierwszej w nocy przejedzie dwadzieścia kilometrów tylko po to, by wysłuchać tych samych co zawsze narzekań. Wyczekiwany od dawna spacer albo wyjście do kina nie są tak ważne, jak potrzeba wygadania się kogoś bliskiego. Tak się domyśla, bo sam też bardzo tego potrzebuje.
To działa tylko w jedną stronę. Łatwiej wtedy patrzeć na Pawka z góry. Minie trochę czasu, zanim chłopak to zrozumie. Minie jeszcze więcej, zanim się zniechęci.
Zużyty słodziak jest do wymiany. Do niczego się już nie przyda. Jak ściereczka – choćinne słowo lepiej tu pasuje - którą szkoda wyprać. Ale Pawko sam siebie nie wymieni. Chciałby, ale nie da rady.
Nie chce wykorzystywać innych tak, jak oni używają jego. Wciąż naiwnie wierzy, że Bóg o nim nie zapomni i nie ominie go nagroda. Akurat wtedy w jego życiu znów pojawia się ktoś potrzebujący słodziaka. Pawko ożywia się nawet na kilka tygodni; pewniej stawia kroki, ale w środku ma ochotę skakać. Do czasu kolejnego marazmu wywołanego niespełnieniem czyichś oczekiwań.
Kiedyś dochodzi do wniosku, że jest jak paluch, na co dzień ukryty w ładnym i wygod-nym bucie. Dopiero gdy się go zdejmie to widać, że paluch jest nieco obrzęknięty,
a jeśli nic się nie robi, to po pewnym czasie całkiem się deformuje. Wbrew pozorom to nie wina buta. Palucha odkształca nacisk pozostałych palców.
Z czasem coraz częściej pozwala sobie na takie przebłyski, ale wciąż nie chce w to wierzyć. Nie chce wierzyć w siebie. Tak, to nigdy nie była domena Pawka. Nie potrafi dostrzec w sobie niczego pozytywnego. To by była pycha, jakoś tak niegrzecznie, a nie tak go wychowano. Według niego nie ma w co wierzyć, co wszyscy dookoła niemo potwierdzają. Od tego są bliscy, żeby wierzyć w nas za nas. On sam bardzo mocno wierzy w p… i wierzy im. Niestety.
Mimo to Pawko nigdzie nie czuje się bardziej samotny niż wśród bliskich. Nikt inny nie wspiera wysiłków w bylejakości. Nikt inny nie przyjmuje niepowodzeń z nieudolnie skrywaną ulgą, bo nie muszą słuchać ewentualnych przechwałek, od których sami nigdy nie stronią. Bliscy utwierdzają we wszystkich błędnych przekonaniach i cały czas chcą więcej. Oczekują więcej. Spodziewają się słodziaka? To go dostaną. Przytakiwacz? Tak jest! Świadek sukcesu? Na miejscu. Ścierka do wytarcia gęby? Nie wykręci się. Pawko jest wierny jak pies, więc ludzie traktują go jak kundla.
Ale może dzięki temu wreszcie uda się odmienić przeklęty los. Bóg o nim nie zapomni! Wreszcie stanie się kimś. Uczepia się tej myśli jak tonący brzytwy. Boli, ale przynaj-mniej nie tonie.
Bez tego wszystkiego w ogóle by go nie było.
A bez Pawka nie byłoby ich.Wielbicielowi mężczyzn nie zależy na mężczyznach, jakby można wnosić z jego imienia,
tylko na męskich cechach. Tych szuka, te sobie przyswaja, tym się oddaje.
Nie ma takiej buty, nie ma takiej siły, której by nie wypatrzył, nie pochwycił i nie pochłonął.
Takich, którzy dają się pokonać, nie zauważa. Świat tworzą, według niego, zwycięzcy.

Elias Canetti, _Świadek nauszny. Charaktery_ _Głosy Marrakeszu_

Lolunia, Rolki, Lollard. Pawko jako jedyny używa ksywek, które Karol sam sobie nadaje. Większość kolegów i koleżanek nie może zmusić się do żadnej z nich. Wystarczy już, że zmuszają się do jego towarzystwa.
Co innego Pawko, który chętnie spędza czas z Karolem. W gimnazjum dużo rozmawiają o miejscach, które chcieliby kiedyś odwiedzić – głównie o górach, które dopiero niedługo zaczną zyskiwać na popularności. Karol często jeździ na wspólne wycieczki z ojcem. Pawko mu zazdrości, zwłaszcza gdy Karol myli nazwy szczytów, które odwiedził ledwie przedwczoraj, i przekręca różne zasłyszane opowieści. On nigdy ich nie myli, choć większość zna tylko z książek.
Jego ulubiona to ta o ruin zamku, ledwie trzydzieści kilometrów dalej. Kiedyś była to słynna twierdza; wrogie wojska wielokrotnie szturmowały kamienne mury, dwa razy zatykając na nich swoje sztandary. Nieprzyjaciół prędzej czy później wypierano i ród marszałka koronnego wracał do swojej malowniczo położonej siedziby. Aż w końcu pięćset lat temu niemal z dnia na dzień wszyscy mieszkańcy zniknęli bez śladu. Przejeżdżająca w pobliżu świta natknęła się tylko na ruiny, które według świadków leżały tam od lat. Według Pawka jest to niezły materiał na powieść.- Lepiej jechać się tam napić - mówi Karol. – Jest tam taki zajebisty taras widokowy.
Z tego co Pawko wie, to Karol nigdy nie pił piwa, jeśli nie liczyć pianki na rodzinnym grillu. Często przechwala się, ile to browców obalił z kumplami, ale przecież to Pawko jest jego jedynym kumplem. Nie widzi sensu w jechaniu taki kawał drogi tylko po to, żeby wypić puszkę piwa. O ile w ogóle je kupią, bo na pewno spytają ich o dowód. Tajemnicą pozostaje też to, jak mieliby dojechać na zamek. Rowerem za daleko,
a autobusy nie zawsze kursują. Ojciec Karola też ich raczej nie odwiezie, choć Pawko po cichu liczy, że zaproszą go na jedną z tych wypraw. Sam nigdy tego nie proponuje, bo głupio tak się narzucać. Tylko że tak bardzo chciałby pojechać. Obojętnie gdzie.
W liceum na pewno dostałby już pozwolenie.
Ale w ogólniaku ich rozmowy o górskich wędrówkach, niedźwiedziach i jeleniach cichną do szeptu, którego nie może usłyszeć nikt postronny. Gdy tylko jakaś dziewczyna zbliża się w zasięg ich nieśmiałych głosów, Karol natychmiast zaczyna głośniej mówić o piłce nożnej albo o militariach.
- Co ty pieprzysz, Pawko? – pyta. – Real nie ma szans!
Pawko rozgląda się zdezorientowany i pyta Karola, o co mu chodzi. Przecież dopiero co rozmawiali o olbrzymim przedwojennym kurorcie i pobliskim majątku ziemskim, po których zostały tylko posępne groby. Co mają do tego szanse Realu?
Ale Karol zachowuje się, jakby nic się nie stało. Przez następne dni podobne sytuacje się powtarzają i Pawko już wie, co p… próbował zrobić.
Koleżanki nie wydają się zwracać uwagi na pokrzykiwania Karola, ale samozwańcza elita miejskich osiedli patrzy na tych chudych pedałów nieco łaskawszym okiem. Karol jest wniebowzięty. Nie spędza już przerw w ławce obok Pawka; najczęściej można go znaleźć stojącego z tyłu klasy obok Rafała i Piotrka. Rad nierad, Pawko wlecze się za nim, choć sam bardzo rzadko się odzywa. Rafał i jego ekipa nie rolkują ani nie lollar-dują, ale kilka razy wdają się w krótkie dyskusje na temat zalet T-34. Gdy przy akompa-niamencie zniecierpliwionych pomrukiwań nowych kolegów Karol wyczerpuje temat czołgów, zaczyna opowiadać o Barcelonie czy Manchesterze. To na dłużej przykuwauwagę chłopaków, ale Karol wstępuje na kruchy lód. Nie ma odpowiedzi na żadne pytanie o wyniki czy zawodników. Próbuje zmienić wtedy temat, czym przynajmniej do następnej przerwy traci zainteresowanie wyższych sfer. Na szczęście Pawko, choć nie interesuje się sportem, zna większość wyników. Rano nie jest mile widziany na tyle autobusu, a kierowca zawsze daje głośniej sport w radiu.
- Oglądaliście Chelsea z Evertonem? – pyta Marcin.
Rafał kręci przecząco głową, wgapiony w oparcie krzesła rudej Olki.
- Remis po jeden – odpowiada natychmiast Karol.
- A kto strzelił?
- Nie wiem, któryś czarnuch – Piotrek odchyla się na krześle. Pawko stoi na tyle blisko by dostrzec taniec złowrogich błysków na jego twarzy. – Kurwa, nie pamiętam który. Karol? Chyba Essien, nie?
- No, on jest zajebisty – potwierdza Karol. Piotrek rzuca spojrzenie na Marcina, który nie próbuje ukryć rozbawienia.
- A nie, czekaj, to był ten… - zakrywa twarz dłońmi, jakby próbował się skupić. – No, jak mu tam…
- Kalou? – podsuwa Marcin, dygocząc od wstrzymywanego parsknięcia.
- Nie, nie Kalou… no, ten co strzela dla Chelsea tyle goli… Adebayor, o!
Obaj wybuchają śmiechem, a Pawko czuje, jak wielka kula lodu rozdyma jego żołądek. Rafał odrywa wzrok od wciętych dżinsów Olki i też się śmieje. Karol rozgląda się, czy aby na pewno wszyscy widzą, że jest w centrum zabawy.
- A może Abebayor – mówi. - Wszyscy wyglądają tak samo!
Kolejną salwę śmiechu przerywa dzwonek. Gdy już siadają w swojej ławce, Pawko po cichu tłumaczy, że to Drogba strzelił gola dla Chelsea, a Adebayor nawet tam nie gra.
- Chuja się znasz – zbywa go napuszony Karol.
Tydzień później Polacy zapewniają sobie awans na mistrzostwa Europy. Pawko wyjątkowo ogląda ten mecz; pogoda nie dopisuje, więc nie ma jak wyjść na żaden spacer. Siedzi w salonie i czyta coś przy włączonym telewizorze. Często tak robi, choć Elka zwraca mu uwagę, żeby robił albo jedno albo drugie. Szkoda mu Vertonghena,który przy pierwszej bramce popełnił fatalny błąd. Pawko jest przekonany, że nawet on zagrałby to lepiej.
W poniedziałek Karol głośno naśmiewa się z tamtej sytuacji.
- Ale ten Vermaelen zjebał – mówi do Rafała, który drapie się po czarnej szczecinie na czubku bezkształtnej głowy. – Widziałeś?
- Nie – odpowiada za niego Marcin. – Nikt tego nie widział.
Jak Karol może myśleć, że rechoczą z błędu obrońcy? No jak?!
W ławce Pawko znów dyskretnie poprawia p…
- Oglądałeś w ogóle? – pyta wyniośle, i zanim Pawko zdąży odpowiedzieć, mówi: - To się nie odzywaj.
W kolejny poniedziałek postanawia wtrącić się do porannego kabaretu; kolejna rzecz, przez którą w piekle wygodniej chodzić. Po derbach Katalonii Karol utrzymuje, że pomimo wyniku Xabi Alonso to i tak najlepszy rozgrywający na świecie. Ekipa jest już przygotowana na honorową salwę, ale Pawko jest szybszy. Mówi, że Xabi gra w Liver-poolu, a w Barcelonie występuje Xavi.
- Co ty pierdolisz – Karol śmieje się drwiąco. – To jest Xabi. XA-BI – podkreśla
i dołącza do rżących chłopaków.
Załamany Pawko nie da już żadnej lekcji futbolu, ale sam dostanie kilka praktycznych. Na wuefie Karol lubi popychać go na drabinki albo kopać po nogach przy próbie odbioru piłki.
- Sorry, moja wina! – krzyczy ze śmiechem, próbując zarazić nim chłopaków, gdy Pawko pociera obite kolano.
Co ciekawe, nie tylko nie bawi ich ta błazenada, ale sami zaczynają wyżywać się na Karolu. W szatni zabierają mu spodnie albo rzucają między sobą jego plecakiem. Śmieje się razem z nimi, zapewne biorąc to za przejaw braterskiego dokuczania, podobnie jak Pawko postrzega te ciągłe popychanki.
Ale przecież nie może mu nic powiedzieć. Wyjdzie na mięczaka. Ciotę. Pizdę. Chłopaki nic do Pawka nie mają; wydają się nawet trochę go lubić, pomimo wszystkich różnic. Wracają z klasowego wyjścia do muzeum, a do następnej lekcji zostało jeszcze kilka-naście minut. Przedpołudnie jest wyjątkowo słoneczne jak na grudzień, więc Rafał zarządza palenie. Pawko nie cierpi tego smrodu, ale chciałby poczuć się jak inni. Razem ze wszystkimi idzie za altankę śmieciową najbliższego bloku, gdzie żywopłot osłania ich przed miejską i nauczycielami. Odrywa gałązkę ligustru i łamie ją na pół tak, że trzyma się tylko na kilku cienkich włóknach. W zgięcie wciska kupionego przez Karola papierosa i przytrzymuje go jak szczypczykami. Smakuje o wiele lepiej niż pachnie, ale i tak jest ohydny. Jakby ktoś wsunął mu do gardła wyjątkowo drapiącą szczotkę. Reszta patrzy na niego z większą uwagą niż na eksponaty godzinę wcześniej.
- Co ty odpierdalasz? – rzuca pogardliwie Karol, podsuwając zapalniczkę Piotrkowi.
Odpowiada spokojnie, że dzięki temu palce nie będą śmierdzieć papierosami. Ręka Rafała zamiera w połowie drogi z kieszeni do ust. Uśmiecha się lekko i obrywa następną gałązkę. Zgina ją tak samo jak Pawko. Cały drży, starając się nie upuścić papierosa
w topniejący śnieg, ale zaciąga się kilka razy.
- No kurwa – przyznaje. – Teraz stara nie pozna.
I tak wszyscy cuchną jak menele, ale od tamtej pory Rafał i reszta traktują Pawka całkiem przyzwoicie. Niestety, w oczach Karola nie to jest największą winą.
- Nie wiem – odpowiada Karol na większość pytań dziewczyn, obojętnie o co im chodzi. Szybko uczą się nie mieć wobec niego żadnych oczekiwań. Jeśli zostały potraktowane takim odburknięciem, to i tak im się upiekło. Patrzy potem na odchodzące koleżanki
z mieszaniną obrzydzenia i smutku.
Jednak w liceum Karol zmienia swoje podejście. Wyraża się z pewną nonszalancją
i dystansem. Mimo to nie może zrozumieć, dlaczego wciąż nie jest popularny; dziewczyny interesują się nim tylko wtedy, gdy trzeba spisać zadanie, choć zwykle
i tak wolą pożyczać zeszyty z drugiej ręki.
- Przecież jestem miły – zwierza się Pawkowi, jakby do czegoś go to uprawniało. – Kurwa, o co tu chodzi?
Chyba o minimalnie nawet odsłonięte części ciała, bo Karol ogląda się na każdą. Wystarczy mu podwinięty rękaw albo kawałek szyi - zawsze wypatrzy gołą skórę. Zatrzymuje wzrok i lekko rozchyla usta, wyglądając jak świadomy nieuchronnościwigilii karp. Nie uchodzi to uwadze dziewczyn ani ekipie Rafała i Karol staje się przedmiotem żartów. Najczęściej wystawia go Gośka, wysoka brunetka
z aparatem na zęby, zwykle siedząca przed Karolem i Pawkiem. Na przerwie chwilę
z nim rozmawia, dopytując go o coś z historii albo WOS-u. Zawiązuje przy tym włosy w kucyk, wypinając w stronę Karola swoje obfite piersi. Wie, że „cycochy Gochy” są częstym tematem rozmów wśród ekipy Rafała, i wydaje się być z tego powodu bardzo zadowolona. Karol tłumaczy jej, kiedy miała miejsce bitwa pod Kłuszynem i pęcznieje nie tylko z dumy, że mógł to zrobić. Oczywiście sprawdza, czy tył klasy wszystko to widzi. Spokojnie, widzi, i nie przepuści takiej okazji.
Już na lekcji Gośka odwija kucyk na ramię, odsłaniając kawałek ciemnej skóry ze śladami po trądziku. Dla Pawka to średnio przyjemny widok, choć i tak lepszy niż ten z boku. Karol jest jak odlany z gipsu, choć wtedy by się tak nie pocił. Pod linią czarnych włosów lśnią białe kropelki, nawet jeśli w sali są wyłączone kaloryfery.
Śmiech to nie głupie dyskusje o górach i nie trzeba się z nim kryć, więc chłopaki nigdy tego nie robią. Karol nie do końca wie, co się dzieje. Rozumie, że coś jest nie tak, ale nie może zrozumieć co. Pewnie nie zdaje sobie sprawy ze swoich zawiasów, jak nazywa je cała klasa. Pawko udaje, że tego nie widzi, ale ma ochotę zapaść się pod ziemię. Wie, że nikt nie śmieje się z niego, ale wtedy pewnie lepiej by to znosił. Niby przypadkowo odsłania ręką swój zeszyt, by Karol mógł przepisać zaległe notatki. Nic już nie mówi. Pamięta o Xavim.

Klasowa elita w końcu przerzuca się na inną Barcelonę – najpopularniejszy wówczas miejski klub nocny. Jeśli oczywiście przyjmie się, że noc kończy się o drugiej. Rafał zna tam ochroniarza i może załatwić swoim kumplom lewe wejście. Karol postanawia dostać się tam za wszelką cenę.
- Nie rozumiesz, co to oznacza? – pyta, jakby już dostał osobiste zaproszenie. Takiego podniecenia Pawko jeszcze u niego nie widział. – Każdy chce tam się dostać! Każdy! Tam są najlepsze imprezy… no i najlepsze dupy.
Pawko nie jest zdziwiony dupowaniem ani próbami zaistnienia w międzyszkolnej społeczności. Prawdę mówiąc to spodziewał się tego od końca gimnazjum. Nie zakładałjednak, że stanie się to jedynym tematem wypowiedzi Karola.
- Ale dupa – mruczy swoją mantrę, gdy któraś dziewczyna przechodzi obok niego, wyciera zapisaną tablicę albo odpowiada na pytanie nauczyciela.
Pawko modli się, by żadna tego nie usłyszała. Milena coś by mu odpowiedziała, a Olka pewnie od razu strzeliła go w twarz. Chłopaki zaraz by to podchwycili i zaczęli drwić
z Karola. Nie wie, czy dałby radę znów znieść coś takiego. Jednak nic takiego nie ma miejsca. Odkąd Karol spędza coraz więcej przerw w ostatnich ławkach albo za śmietnikiem, Pawko coraz częściej gada z dziewczynami. Nie z dupodajkami, jak Rafał i spółka nazywają Gośkę czy Martynę, ale z tymi „sztywnymi i nieruchawymi”, które okazują się całkiem sympatyczne. Anka kibicuje Milanowi i jest bardziej zorientowana w piłce niż chłopaki. Milena przeczytała prawie wszystkie książki Stephena Kinga. Pawko sięgnął tylko po _Cmętarz zwieżąt,_ i to z uwagi na tytuł. Mimo to fajnie mieć
z kim pogadać o książkach. Olka jest za bardzo skupiona na tenisie, a Ada na szkole tańca, by częściej z nimi rozmawiać, ale Pawko lubi słuchać o ich pasjach i pytać
o postępy i wyniki. Razem przygotowują ściągi i siadają tak, by na sprawdzianie mieć te same grupy i móc potem porównać odpowiedzi. Czasem nawet wychodzą razem do jedynego w mieście kina. Zwykle idzie też z nimi Patrycja, bliźniaczka Ady z mat-fiza, ale sześcioro to i tak o jedną osobę mniej niż jest wymagane do seansu. Jeśli filmu nie ma, to idą na pizzę i Pawko dowiaduje się wtedy wielu zakulisowych plotek. Już
w gimnazjum uczył się kojarzyć fakty i czasem wydawało mu się, że jako jedyny dostrzega pełne sylwetki ludzi. Wie więcej niż inni. I dlatego woli trzymać się z boku. Nowe znajomości nie uchodzą uwagi Karola.
- Czego chciały? – pyta napastliwym tonem, gdy do Pawka przychodzą Anka albo Milena. Mógłby odpowiedzieć, że wygrały milion dolarów i jadą w podróż dookoła świata, a i tak usłyszałby to, co zawsze:
- Co za nudne baby.
Pawko zauważa, że chyba nigdy z nimi nie rozmawiał, więc nie może wiedzieć, czy są nudne, ale Karol stwierdza tylko:
- Nie muszę. Chłopaki w ogóle się nimi nie interesują, więc o czym miałbym z nimigadać? Mówię ci, w Barcelonie są najlepsze dupy w okolicy.
Ku zdziwieniu Karola ten argument w ogóle nie przekonuje Pawka. Jeśli on ma gdzieś wyjść w sobotę wieczorem, to raczej do zwierząt, ewentualnie na pizzę czy do Poli, ale to zdecydowanie rzadziej. Zresztą ostatni pekaes odjeżdża z dworca piętnaście po dziesiątej, więc nie mógłby zostać długo.
- Chcesz być wiecznie taką pizdą bez dziewczyny? – pyta Karol. W drugiej klasie nie kryje już ani zazdrości, ani pogardy. - Co? Chcesz siedzieć w domu do końca życia? Prawdziwe życie jest w takiej Barcelonie, wśród innych ludzi, a nie w górach czy gdzieś tam na wsi. Zobacz na Rafała czy Piotrka, jak potrafią się bawić, korzystać ze wszystkiego. Na pewno sam też byś tak chciał.
Nie chciałby. Pawko nigdy nie potrzebował innych ludzi, żeby dobrze się czuć. Czasami ma wrażenie, że tylko bez nich może być naprawdę zadowolony i robić to, co jemu się podoba. Wyjścia z koleżankami nie są takie złe, ale nie raz tylko czeka, aż będzie mógł już iść. Może zdążyłby jeszcze zobaczyć przemykającego w mroku lisa. Nie zamierza organizować żadnej imprezy na swoje urodziny, bo musiałby zostać do końca. No
i Karol mógłby zacząć dupować do Bogu ducha winnych dziewczyn. Elka też mogłaby coś wymyśleć, a to byłoby gorsze. Sto razy gorsze. Sto lat, sto lat, niech żyje żyje nam.
A mimo to całe to gadanie stresuje Pawka. Nie dlatego, że boi się utraty p… Podświadomie czuje, że Karol i tak będzie go potrzebował; choćby po to, by poczuć się lepiej jego kosztem. Pawko martwi się właśnie tym, że sam nie robi nic, by zaimponować dziewczynom. Że nie czuje takiej potrzeby. Nie widzi w tym żadnego sensu. Może to rzeczywiście nie jest normalne? Kiedyś się tym nie przejmował, był pewien, że wszystko przyjdzie z czasem, ale nie przyszło. Koleżanki w klasie czy na lektoratach są całkiem sympatyczne i bez problemu się z nimi dogaduje, ale co z tego? Tak naprawdę to nie mają ze sobą wiele wspólnego. W ogóle nie mówi im o zwie-rzętach. Wezmą go tylko za czubka. Nudnego czubka.
Niepewność – czy raczej pewność – że faktycznie coś z nim jest nie tak, nieubłaganie wkrada się w jego serce. Zaczyna się chyba jak zawał; od tępego pulsowania w lewej ręce, w którą przy pisaniu trąca go Karol. Nie ma ucieczki. W klasie jest tylko szesnaś-cie ławek dla trzydziestu dwóch osób. Prawie zawsze kogoś nie ma, ale przecież nie będzie przesiadał się każdego dnia. To by dopiero było dziwne.
O ile zaproszenia do Barcelony omijają ich obu, tak z osiemnastkami sprawa wygląda zupełnie inaczej.
- Jak było u tej dziwki? – Karol nie wydaje się autentycznie zainteresowany tym, jak wyglądały urodziny Anki, starszej od Pawka o dwa tygodnie. – Najebaliście się piccolo?
Spokojnie odpowiada, że nie był u żadnej dziwki, a samą imprezę określa jako super. Tak naprawdę poszedł tylko przez grzeczność i wynudził się za wszystkie czasy. Cały czas myślał o Amaltei, która miała się kocić. Niby mimochodem wspomina Karolowi o tańcach, szampanie i tym, że w pewnym momencie jacyś znajomi Anki nagle zniknęli, a z pokoju jej rodziców dobiegały jednoznaczne odgłosy. Pyta też p… czy tym razem wpuścili go do Barcelony. Może zazdrość skłoni go do rezygnacji z chamskich odzywek i zaowocuje jakimś zaproszeniem.
Ma rację tylko częściowo. Karol jest wściekły, miota pod nosem kurwami i szmatami
i wypytuje o każdą następną imprezę. Poza tym nie zmienia się nic. Gdy w sierpniu nadchodzi czas na jego osiemnastkę, Janusz wynajmuje dla syna właśnie Barcelonę. Pawko nigdy wcześniej tam nie był, ale według niego zwykle nie jest tam tak pusto. Ubiera się w czarną, prążkowaną koszulę, w której według koleżanek wygląda zaje-biście. Daleko mu jednak do Karola, który dopiero co wyskoczył z katalogu Vistuli. Nowoczesna marynarka z jednym guzikiem, nonszalancko rozpięta koszula i czarny pasek z prawdziwej, miękkiej skóry. Idealnie skrojone spodnie trzymają się nawet bez niego, gdy oparty o krzesło Karol klęka na środku parkietu. Gości jest akurat tyle, że na każdego przypada jedno uderzenie. Marcin i Piotrek biją bardzo mocno, aż Karol zaciska zęby z bólu. Dziewczyny też sobie nie żałują. Gdy pas do ręki bierze Pawko, by zadać osiemnaste uderzenie, czerwony na twarzy jubilat wstaje z klęczek i trium-falnie wznosi ręce do góry. Już prawie oficjalnie jest mężczyzną.
Podobno niedokończone pasowanie przynosi pecha w całym dorosłym życiu. Być może Karol o tym wie, bo przez resztę wieczoru pije więcej niż reszta razem wzięta. Robi się jeszcze bardziej czerwony i wydziera się w temacie kurew. Chłopaki są w podobnymBiedna, biedna, żałosna ja,
Biedna, biedna, żałosna ja,
Ci chłopcy nie zostawią mnie w spokoju (…)

Linda Ronstadt, _Poor Poor Pitiful Me_

Tylko jak ją znajdę, zastanawiałem się w czarnym tłumie.
Na szczęście nie padało, ale kurtyna wilgoci szczelnie okrywała zebranych. Było ich co najmniej kilka, może nawet kilkanaście tysięcy. Zgromadzeni na placu zbili się w jedną masę jak woły piżmowe. Prawie każdy lekko się garbił, przestępując z nogi na nogę albo kolebiąc się w przód i w tył, chcąc tym chocholim tańcem rozgrzać poczerniałe członki. Niektórzy mieli jednak siłę trzymać w górze transparenty.
NO WOMEN NO KRAJ. MÓJ WYBÓR. Albo po prostu #godność.
Większość zebranych rozmawiała na wywieszone ponad głowami tematy. Już po kilku minutach byłem pewien, że na placu zebrało się całe spektrum powodów i poglądów. Uśmiechnąłbym się, ale wtedy mężczyźni patrzyliby na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie. I tak już dźgali mnie pasywno-agresywnymi spojrzeniami, jakbym wkroczył na zajęty przez nich teren. Czy to dlatego, że byłem sam? A może przez to, że cały czas się rozglądałem? Tak zapewne zachowuje się infiltrujący wraże szeregi prowokator, tylko czekający na okazję do użycia gazu pieprzowego albo pałki telesko-powej. Aż tak nie wyprzedzałem czasów; starałem się tylko znaleźć znajomą twarz. Kilka już mi mignęło i na mój widok szybko zniknęło, ale nie było wśród nich Poli.Niczym pingwin walczący o zagrzanie się w środku nieustannie kotłującego stada parłem bliżej centrum, starając się unikać kłujących łokci i kantów gwałtownie obracanych tablic. W końcu dostrzegłem ją w otoczeniu kilku koleżanek; nie zmieniła się wiele od naszego ostatniego spotkania. Włosy miała nieco dłuższe; wystawały spod czarnej czapki z białym napisem FUCK. Na powiekach miała zdecydowanie więcej czarnego tuszu niż zazwyczaj, ale w końcu okazja zobowiązywała. Razem ze swoją grupką pomalowała też usta czarną szminką, przez co wyglądały jak nastolatki na koncercie metalowym. Już mniej spiesznie ruszyłem w kierunku Poli, gdy akurat w tym momencie gdzieś z przodu padł przytłumiony pogłosem megafonu sygnał do ruszenia
i odciął mnie od niej ruszający tłum.
Czarna masa powoli wlewała się w wąskie wielkomiejskie uliczki i dobre kilka minut upłynęło, zanim doszliśmy do głównej trasy przemarszu. Co jakiś czas czołówka wysy-łała słabo słyszalne komunikaty, które mimo wszystko wzbudzały odzew człapiących. Hasła co jakiś czas się zmieniały i o dziwo ze wszystkimi się zgadzałem. Pola coś mi namieszała.
- To będzie początek końca dyktatury mężczyzn – mówiła. - Żaden pewnie nawet się nie pojawi, bo od razu go rozszarpią.
Po kilkuset metrach tłuszcza się rozrzedziła i mogłem swobodnie lawirować pomiędzy posępnymi postaciami. Na szczęście obyło się bez biegania; faceci wciąż odwracali za mną głowy, jakbym miał przylepioną z tyłu kartkę z jakimś obscenicznym napisem. Kilka razy skandowałem chwytliwe hasła razem z tłumem i potrząsałem wyciągniętą
w górę pięścią, żeby oddalić jakiekolwiek podejrzenia. Zachęceni instynktem stadnym mogliby mnie wyrzucić.
W końcu znalazłem się na prawo od Poli i jej towarzyszek, także skazanych na marsz w dalszych szeregach. Szły razem, trzymając się pod ramiona jak policyjny kordon. Nie śmiałem podejść bliżej ani tym bardziej zainicjować kontaktu. Na pewno nie byłaby zadowolona z mojej obecności i jej reakcja mogła być nieprzewidywalna, zwłaszcza przy widowni, która z pewnością wzięłaby jej stronę. Pola musiała sama mnie zau-ważyć; nie potrzebowałaby już się nawet do mnie odzywać, bo na pewno napisałabypotem na whatsappie. Przebiłem się jeszcze trochę do przodu, akurat pomiędzy grupę niskich studentek, pomiędzy którymi wyglądałem jak tańczący niedźwiedź. Wyprze-dzałem Polę o jakieś dziesięć kroków i starałem się trzymać ten dystans.
Po kilku minutach doszliśmy do rynku i poszczególne grupki zaczęły zbijać się w ciasną masę. Dla siedzących na kościelnej wieży gołębi musiało to wyglądać jak łączące się plamy ropy naftowej na powierzchni oceanu. Chciałem wspiąć się na pomnik, skąd byłbym jeszcze lepiej widoczny i pewnie załapałbym się na fotorelacje, ale cokół natychmiast obsiadły posiadaczki największych transparentów. Rad nierad, wciąż trzymałem się wśród niższych protestujących, starając się utrzymywać dystans pomiędzy Polą. Według mojej orientacji była jakieś dwadzieścia metrów za mną.
Przez następne kilka minut czerń napływała na zimne kocie łby, ograniczając pola manewru dorożkom i radiowozom. Kolektywny entuzjazm stopniał do reszty. Tajemniczy głos ciągle zawodził, ale większość była zajęta robieniem selfie, narzekaniem na pogodę albo nadchodzącymi kolokwiami. Żadne wydarzenie nie oprze się codzienności. Najważniejsze, że obecność zaliczona. Obróciłem się, by poszukać Poli, która akurat stanęła tuż za mną. Z trudem opanowałem naturalne wzdrygnięcie. Na pewno by je zapamiętała i prędzej czy później wytknęła, dorabiając sobie do tego jakąś zgrabną historyjkę. Cała Pola.
- A co ty tu robisz? – zapytała z fałszywą nutą w głosie. To nie było zdziwienie, tylko przygana.
- Jak to co? – udawałem głupiego. - To, co wszyscy.
Roztoczyłem ręką na tyle, na ile mogłem bez uderzenia kogoś. Pola powiodła wzrokiem dookoła, po czym spojrzała na mnie przenikliwie. Nigdy jej to nie wychodziło.
- Nie mówiłeś, że tu będziesz.
- Nie pytałaś.
- Nieważne – prychnęła. - W sumie mało mnie to obchodzi. Mogłeś dać znać, że jesteś. - Szczerze mówiąc to do ostatniej chwili nie wiedziałem nawet, czy dam radę tu przyjść.
To by dopiero było. Obiecuję, że przyjdę, a potem ostentacyjnie mnie nie ma. Gdyby nie moje starania o bycie zauważonym, Pola mogłaby zadzwonić do mnie gdzie jestemi co robię. . Sądziłem, że nieobecność dałaby jej kolejny powód do narzekań na niezdolność mężczyzn do czegokolwiek. Myliłem się.
Otworzyła usta, ale w tym momencie tłum wypluł obok niej niską blondynkę o bystrym spojrzeniu. Kilka osób obejrzało się za nią, a Pola spojrzała na przybyszkę z wyraźną niechęcią. Z miejsca poczułem sympatię do nowej nieznajomej.
- Poluś, tu jesteś! Wszędzie cię szukałam! – chwyciła Polę pod ramię, choć inaczej niż koleżanki z kordonu. Jej twarz pomimo panującego ogólnie chłodu uderzyła ciepłem.
- Chyba jest jakaś kontrmanifestacja, bo tam z przodu trochę się kotłuje…
Myślałem, że takie słowa ucieszą Polę; z lubością wszczęłaby walkę z kimkolwiek, wzywając do ataku w opisie zdjęciem swoich siniaków na insta. Wtedy jednak wydawała się jeszcze bardziej spięta. Miałem przeczucie, że chętniej stanęłaby do bitki z mizoginami niż rozmawiała z tą blondynką.
Nieznajoma popatrzyła na mnie, na Polę i znów na mnie. Ta też szybko obejrzała się
w moją stronę i chyba chciała coś wytłumaczyć:
- Ja… To jest…
Przedstawiłem się szybko.
- Magda, miło mi – blondynka podała mi rękę. – Pola kilka razy wspominała nam
o tobie. Super, że przyszedłeś!
Super? Dziwne. Spodziewałem się zupełnie przeciwnej reakcji. Jeśli Pola faktycznie
o mnie opowiadała, to bardziej na miejscu byłoby coś w stylu :„Dałeś radę przyjść tu sam? Dobrze, że się nie zgubiłeś!” albo „Znasz Polę i mimo to tu przyszedłeś? Niesamowite!”. Być może nie byłem jedyną osobą, która umiała wyczytać ze słów Poli coś więcej, niż sama chciała przekazać.
Czarne usta ściągnęły się z dezaprobatą. Pola strzepnęła z siebie ramię Magdy i skrzy-żowała ręce na piersi.
- Zaraz tam przyjdę – powiedziała, wskazując podbródkiem kierunek, z którego dobie-gał głos.. – Dzieje się coś poważnego?
- Nie, i całe szczęście. Na razie tylko coś tam pokrzykują, ale trzymają się na dystans. Chociaż kto wie, co im strzeli do głów. Niby jest tam policja, ale lepiej uważajcie -popatrzyła na nas uważnie. – Może być różnie.
Obróciła się i wsiąkła w czerń, więc Pola znów mogła skupić się na mnie. Przyjrzała mi się badawczo, ale jej powieki zdążyły już opaść. To zawsze oznaczało, że coś ją za-wiodło albo rozjuszyło, a najczęściej jedno i drugie. Udawałem jednak, że niczego nie wyczułem i stwierdziłem:
- Zawsze znajdą się jakieś zjeby, które nic nie rozumieją i muszą przeszkadzać. Niczego nie uszanują.
- Taak, zawsze tacy są – wzrok Poli wciąż próbował świdrować wszystko, co wystawało ponad mój kołnierz. – A dla ciebie prawa kobiet to nagle ważna sprawa?
- Nie tak nagle.
- Nie byłeś na wcześniejszym proteście – to nie było pytanie. – Ani na żadnych naszych manifestacjach. Pola zawsze obszernie pisała o nich w swoich wiadomościach, które nazywałem newsletterami. Żaden z nich nigdy nie zawierał zaproszenia.
- Nie zawsze da się wyciągnąć wolne w pracy – odparłem. - No ale dziś nie mogło mnie tu zabraknąć.
Spod kościoła dobiegły jakieś niezrozumiałe okrzyki, jakby kilka różnych grup brało udział w konkursie na głośność. Wspiąłem się na palce, próbując dostrzec co się dzieje. Nie widziałem wiele, ale przynajmniej Pola uczepiła się czegoś innego.
- Spodziewałam się, że będzie więcej ludzi – rozejrzała się. - Ale mam wrażenie, że
w ogóle żaden portal nie pisał o dzisiejszym marszu.
- Nie wszystko przedostaje się do mainstreamu – odpowiedziałem machinalnie, wciąż próbując dostrzec źródło słabych okrzyków. – Ktoś o to dba.
- No właśnie – ktoś. Kto?
- Ci sami, co zawsze – wzruszyłem ramionami, wciąż unikając wzroku Poli. - Sam usłyszałem o marszu pocztą pantoflową w pracy.
- Typowe – mruknęła natychmiast ze zniecierpliwieniem; znaczyło to, że była zado-wolona. – Same musimy o wszystko zadbać.
Zatrzymałem dla siebie, że powiedział to pracujący dwa boksy dalej Krystian, wyjąt-kowo aktywny na wszystkich zamkniętych grupach i otwartych przestrzeniach. Dziękiniemu zawsze wiedziałem, co jest dobrze widziane społecznie, a co dopiero będzie. Krystian nigdy nie wahał się komentować wszystkich mniej lub bardziej bieżących wydarzeń, często zmieniając swoją opinię na bardziej pasującą do aktualnej mody. Na całym florze krążyło na ten temat wiele uszczypliwości. Pola na pewno by go polubiła. Gardziłaby nim, ale równocześnie darzyła sympatią. Skąd ja to znałem.
Nie doczekała się z mojej strony już żadnej odpowiedzi, więc rzuciła:
- Idę tam bliżej, moje dziewczyny już tam pewnie są…
- Też się przejdę – dodałem szybko, zanim zdążyła mnie zbyć.
- No… dobrze – błyskawicznie się odwróciła i potruchtała przed siebie, jakby miała nadzieję zgubić mnie pośród tłumu.
Pod kościołem faktycznie zebrała się całkiem spora kontrmanifestacja. Tutaj trzymano ośmiokątne tarcze imitujące znak stop, a niektórzy mieli obrzydliwie dosłowne zdjęcia. Na szczęście nie wyglądali, jakby mieli atakować. To nie ten marsz, żeby przeciwna strona rzuciła się skopać jakieś nastolatki. Obie grupy próbowały się nawzajem prze-krzyczeć.
- Niech każdy decyduje o sobie!
- Odwalcie się od naszych macic!
- Każdy ma swoje sumienie!
Zawsze to jakiś dialog.
Najlepiej słychać było Polę i jej niedawno odnalezione koleżanki. Znów trzymały się pod ramiona, drobiąc malutkie kroczki w stronę kontrmanifestacji. W końcu megafon się odezwał, i to zaskakująco blisko.
- Dziękujemy wam wszystkim za to, że tu jesteście! Że wam zależy! Nie pozwolimy sobie dyktować, co mamy robić z własnymi ciałami! A na pewno nikt nie będzie decydował za nas!
Rozległ się aplauz, na co podkościelni zaczęli jeszcze głośniej skandować swoje hasła.
- Dziękujemy też mężczyznom, którzy walczą dziś o prawa swoich żon, córek i sióstr!
Ta ostatnia kwestia wywołała kilka buczeń i gwizdów, które gdyby nie wydobywane
w grupie, nie brzmiałyby tak śmiało. Dobiegały głównie z kordonu Poli, ale nieco cich-sze gwizdy dało się też usłyszeć wśród ogólnej czerni.
Podziękowania i wezwania powtarzały się, a z nieba spadały rzadkie, ciężkie krople. Tłum i tłumik wkrótce zaczęły się rozpływać; niewiele się działo i sam chciałem już iść. Musiałem tylko poinformować Polę, że znikam, ale nie odważyłem się zbliżyć dopóki trwał jej łańcuch z towarzyszkami. Magda rozmawiała z jakimś facetem, którego długa broda nieustannie się trzęsła – może z zimna. Pod nos podtykał jej paralizator, w którym z trudem rozpoznałem archaiczny dyktafon. Domyśliłem, że już któryś raz tego dnia opowiadała o celach, o frekwencji i o determinacji. Nie zdradzała jednak żadnych oznak zniecierpliwienia, czego nie można było powiedzieć o Poli. Patrzyła na Magdę z uporem na twarzy i ustami ściągniętymi w sposób zupełnie inny niż wcześniej. Z lekkim dyskomfortem zorientowałem się, że dookoła mnie stoją same aktywistki. Niektóre zerkały na mnie jak na coś, co mimo wielu prób nie daje się spuścić w toalecie.
W końcu przenikająca wilgoć ugasiła ogień pytań brodacza i reporter zniknął. Magda zbliżyła się do reszty kobiet.
- Zwykle zbijają się w jedną grupkę. Nie wiem, co dzisiaj im się podziało.
- Dobrze, że w ogóle się interesują – wtrącił ktoś po mojej lewej.
- Jasne, nie uskarżam się. W ogóle nie spodziewałam się, że będzie aż tylu facetów! Chyba nawet więcej, niż ostatnio!
- Wiem, dramat – wtrąciła natychmiast Pola.
Po mojej lewej rozległo się kilka cichych westchnień i pomruków. Jedna, wyjątkowo wysoka szatynka o pełnej twarzy, spojrzała nawet na Polę z wyraźną niechęcią. Jednocześnie koleżanki z kordonu zrobiły się jakby większe.
Dyskretnie przesunąłem się w lewo.
- To dobrze, że się przekonują – Magda nie zwróciła uwagi na Polę. – Że wreszcie zauważają nasze problemy. Że chcą pomóc.
Wiele głów pokiwało się z aprobatą, ale z polowego obozu dobiegło:
- Bez nich nie byłoby naszych problemów.
Niewiele osób mogło to usłyszeć, ale Pola natychmiast powtórzyła to o wiele głośniej.Tego Magda nie mogła już zignorować.
Sprawy zaczęły przybierać niespodziewany obrót, a ja nie mogłem tego zepsuć. Dyskretnie się odsunąłem i wyciągnąłem telefon. Nie po to, by nagrywać rozwój sytuacji – choć często miałem ochotę obejrzeć powtórkę - a jedynie w razie czego udawać, że piszę wiadomość. Przypuszczałem, że i tak zniknąłem z pola widzenia najważniejszych uczestniczek, ale nigdy nie podejmowałem niepotrzebnego ryzyka, jeśli nie miałem alibi. Tylko tak wszystko mogło pójść naturalnie.
Na twarzy Magdy gościł pogodny uśmiech, ale jej oczy ziewały ze zniecierpliwienia. Przestąpiła z jednej nogi na drugą i złapała się pod boki. Cały czas patrzyła na Polę, która nigdy nie cofała się przed pojedynkiem na spojrzenia. Po chwili odezwała się:
- Akurat nie ci, którzy tu są, co chyba jest oczywiste. A przynajmniej dla mnie jest.
- A dla mnie nie.
- To, łagodnie mówiąc, nie mój problem.
- Patriarchat nie jest dla ciebie problemem? – Pola uniosła brwi.
- Pola, daj spokój – westchnęła Magda. – Wiesz, że nie mówię o tym. Jeśli faceci, którzy dzisiaj tu przyszli, wspierają opresję kobiet, to niech im ktoś powie, że coś robią źle. No chyba, że przyszli tylko dla rozrywki.
- Możliwe. Żaden ci tego nie powie.
Mina Magdy świadczyła, że odbywają tę rozmowę nie po raz pierwszy. Kilka kobiet po mojej lewej spuściło głowy ze zrezygnowaniem, a jedna nawet skinęła głową na pozostałe. Nikt jednak nie ruszył się z miejsca.
- To niech im ktoś wyjaśni, że tylko robią sztuczny tłum. I że dzięki nim ludzie mogą pomyśleć, że mamy większe poparcie.
- Im więcej sztucznego tłumu, tym więcej ludzi uzna, że nie trzeba nam pomagać – Pola zaczynała się trząść. Na razie lekko, bo powstrzymywał ją łańcuch złączonych ramion.
- Ja witam każdego, kto chce pomóc i komu zależy na kobietach i naszych prawach.
- A ja nie po to z nimi walczę, żeby teraz iść z nimi ramię w ramię. Inaczej się od nich nie wyzwolimy.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że co najmniej jedna koleżanka Poli miażdżyła mniew tamtym momencie wzrokiem. Wystukiwałem wyimaginowaną wiadomość najciszej, jak umiałem. Przed erą smartfonów mogłoby mi się to nie udać.
- A ja walczę z patriarchatem, a nie z facetami – odparła Magda tonem kończącym rozmowę.
Niestety, Pola nigdy nie uznawała takich sztuczek.
- To przecież jedno i to samo.
Magda odwróciła się powoli, stawiając kołnierz swojego czarnego płaszcza. - Jeśli twierdzisz, że musimy walczyć o wyzwolenie spod kieratu mężczyzn, to tym samym potwierdzasz, że są w lepszej pozycji niż my. A nic nie da więcej satysfakcji tym idiotom, którzy próbują decydować już nawet o naszych macicach. A według mnie nie powinnyśmy traktować facetów, jakby byli w wyżej od nas w taki czy inny sposób. Zaprosić do współpracy, inicjować dialog mogą tylko równi sobie.
Kątem oka obserwowałem całą sytuację. Po chwili milczenia Pola zwiotczała. Wiedziałem, co to oznacza i nie chciałem być na miejscu tej Magdy za kilka dni.
- Dobra, chodźmy już – powiedziała do swojego stronnictwa. Wszystkie ramiona opadły i koleżanki Poli odwróciły się bez słowa. Ona sama zahaczyła o mnie opad-niętymi powiekami, ale jej twarz nie zmieniła wyrazu. Podeszła do mnie i cicho powiedziała:
- Spiknijmy się jakoś w przyszłym tygodniu, co? Dam ci znać.
- Jasne - kiwnąłem głową, chowając telefon do kieszeni kurtki.
- Idziemy – rzuciła Pola do swoich towarzyszek. Stuk ich obcasów cichł jak coda przyjemnej piosenki.
Jeszcze przez chwilę nie ośmielałem się podnosić twarzy. Na oślep dotarłem do bocznej uliczki, którą mogłem dojść na swój przystanek. Nikt nie dyszał mi w kark, więc mogłem ostatni raz rzucić okiem na topniejące świadectwo tego, że komuś jednak zależy. Wtedy wszyscy brali to za zwiastun nowszego, wspanialszego świata, który nadchodził wielkimi krokami.
Ewidentnie mu się nie spieszyło.Człowiek potrzebuje pochlebstwa, inaczej bowiem
nawet we własnych oczach nie staje się tym, czym ma zostać.

Pär Lagerkvist, Karzeł

A Karolowi wręcz przeciwnie.
- Cztery stówy! A nie jechałem nawet sto na godzinę! – darł się przez telefon. Z głoś-nego szumu w tle domyślałem się, że wciąż jedzie z podobną prędkością. - A punkty?
- Chuj z punktami! Teraz nie wiem, czy zdążę. Mamy bilety na siódmą, a zostało mi jeszcze z osiemdziesiąt kilometrów.
Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze piątej.
- Może zdążysz.
- Na pewno nie będzie jeszcze gotowa. Wiesz, ile to schodzi. Masakra.
- Masz przesrane – powiedziałem spokojnie, bo nie mógł zobaczyć mojego uśmiechu.
- Już niedługo. Pewnie w styczniu zrobię jej przeprowadzkę.
- Tak mówisz?
- Panie, a jak. Mówię jej to od roku. I tak umowę na mieszkanie ma tylko do końca grudnia, więc musi się gdzieś wyprowadzić. Zresztą ode mnie jest dużo bliżej do jej rodziców, więc mogłaby ich częściej odwiedzać. Poza tym tęsknię za swoją panią.
- Nie wątpię.Od powrotu Karola do domu mijał prawie rok. Jak sam to określał, był to dla niego okres próby. Ojciec dopiero co powierzył mu ich najnowszy salon – molocha przy drodze krajowej, tuż za granicą miasta. Karol pisał, że wszystko idzie zajebiście; podejrzewałem, że chciał zachować szczegóły na jakieś piwo, które proponował przy każdej wizycie. To była druga część jego okresu próby; rozłąka ze swoją panią. Widy-wał ją prawie w każdy weekend, często podkreślając jak wiele inwestuje w związek.
- A w ogóle to mówiłem ci? Dominika znowu jest w ciąży.
- Serio?
- Piąty miesiąc.
- Gratulacje, panie – zaśmiałem się.
- Zamknij ryj – jego ochrypły rechot na chwilę odebrał mi słuch. – Może wypijemy coś w przyszły weekend?
- Zobaczymy. W kontakcie.
W sobotę pasowało zobaczyć się z Karoliną, a na sobotę Pola kazała mi zarezerwować kilka godzin wolnego czasu na kawę. Wiedziałem, że w ciągu tygodnia odwoła spotkanie. Stawiałem na czwartek i nie zawiodłem się.
Na Marcie też nie. W sobotę rano zapytała na whatsappie, czy mógłbym się z nią spotkać w niedzielę. Tam gdzie zawsze. Gdybym był naiwny to pomyślałbym, że Marta się stęskniła i dlatego chce się spotkać. Nie widziałem jej od czasu zaręczyn i na pewno miała sporo do nadrobienia.
Były wspaniałe. Poszła wziąć prysznic i zatrzasnęła się w łazience. Artur chwilę się
z nimi szarpał, ale nie dał rady otworzyć od zewnątrz. Nie chciał wyważać, bo wymiana kosztowałaby kupę kasy. Poszedł zadzwonić po ślusarza, ale pół godziny później otworzył je ubrany w swój jedyny garnitur. Wszędzie stały świece, a na podłodze sypialni leżał dywan z płatków róży. Nie musiała nawet mi tego wszystkiego opisywać. Wszystko widziałem potem na fejsie.
Marta zaczęła już wszystko planować. Rozpisywała pierwsze listy gości, ale cały czas musiała coś zmieniać i zawsze wychodziło za dużo.
- Nie chcę więcej niż sto dwadzieścia osób – mówiła. – Wiesz, chodzi o koszty.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij