- W empik go
Skrawki życia - ebook
Skrawki życia - ebook
Pozornie zwyczajne amerykańskie miasteczko jest nawiedzane przez niezrozumiałe zjawiska. A to cyrkowiec naprawdę ma moc znikania ludzi, a to bez powodu wybucha strzelanina, a nade wszystko ludzie przepadają w lesie, za to dużo wcześniej pojawiają się listy od nich… z błaganiem o pomoc. Czy te i wiele innych zdarzeń coś łączy? Horror, jakiego nie powstydziliby się mistrzowie gatunku.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66695-37-5 |
Rozmiar pliku: | 627 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie jest to żadna bajka, nie jest to też zapis prawdziwych zdarzeń. Nie jest to też jakaś przypowieść.
Oto pewnego słonecznego dnia z małej chaty przy strumieniu wyszedł stary, zasuszony Dziad. Rozejrzał się dookoła oczami pokrytymi bielmem. Kryła się w nich być może mądrość, a na pewno wieloletnie doświadczenie. I cierpienie.
Wyszedłszy z chaty Dziad postał chwilę, zamyśliwszy się, gdy już poznał otoczenie. Dookoła otaczał go las. Ptaszki śpiewały żałobne, małe stworzonka płochliwie przemieszczały się w krzewach, pośród swego świata. Wielce niepewnego, groźnego, mogącego w każdym momencie runąć im na pyszczki.
Z drugiej strony pokrytej starością, rozpadającej się powoli chatynki spokojnie płynął potok lśniącej, przezroczystej, wręcz kryształowej wody. Co raz wyskakiwały z niej rybki, beztroskie, niezbyt świadome tego, czy żyją.
Człowiek dziczy – tak go często nazywali w miasteczku. Dziwak. Dziad. Dziadek Mróz. Choć nigdy nie przypominał tego ostatniego. Nie miał brody ani jakiegokolwiek zarostu. Nawet włosy nie odznaczały się szczególną długością. Dziad jednak budził powszechną ciekawość.
I wrogość co u niektórych.
Razu pewnego napadło go trzech wyrostków. Trochę go postraszyli i poturbowali. Zniszczyli też i tak już fatalnie wyglądającą chatkę. Nikt nic oczywiście nie widział i nie słyszał. Urok obcowania z przyrodą, na dziko, w całkowitym odludziu. Ale czy ktoś tak czy inaczej by mu pomógł?
Historia Dziada jest dla ludzi niejasna. Jedni uważają, że zwariował po traumie wojennej. Inni, że z zawodu miłosnego. Ktoś nawet posunął się do stwierdzenia, że ów zobaczył ZŁEGO w ostępach leśnych i odtąd trzyma się na uboczu. Las wszak miał swoją mroczną aurę. Stanowił jeszcze większą zagadkę.
Dziad wyrwał się nagle z zamroczenia i powoli ruszył nad strumyk. Tam wykonał codzienną toaletę i wrócił odświeżony. Poranek był wszak piękny. W sam raz na spacerek, toteż przebrał się w lepsze odzienie. Wcześniej miał na sobie poszarpaną bluzę i takież portki do spania.
Gdy dobył noża – jedynej broni jaką posiadał – udał się w gęsty, zapraszający las. Od pewnego momentu towarzyszyła mu wiewiórka. Kiedyś zauważył, że wszelkie zwierzątka leśne lubią go wyraźnie, w przeciwieństwie do ludzi. Miał dawniej psa, ale któregoś dnia wyraźnie przejęty biedak pobiegł za czymś do lasu i tyle go Dziad widział. Mieszaniec ten kochał swego pana, a pan darzył uczuciem owego wiernego druha. Lecz przeszłość przeminęła bezpowrotnie.
Gdy tak rozmyślał, przez moment poczuł, że jest obserwowany. Tak miał często, nie wiedzieć czemu.
Przy polanie przystanął. Tutaj rozejrzał się bacznie we wszystkie strony. Wiedział, że owe miejsce uchodzi za ulubione ludzi z miasta. Polana zapraszała. Urządzano tu sobie pikniki, ogniska, dzikie harce. Swego czasu. Bywało gwarno i głośno. Miejscowi nie potrafili zachować się jak należy, przez co cierpiała przyroda. A ta znosiła cierpliwie kolejną ingerencję w ekosystem.
Czasem spotykał tu WARTOWNIKA – jak nazywał nieznajomego. To straszny jegomość, ale dla Dziada nie miał ZŁYCH NOWIN. Całe szczęście. Dziś jednak nie zastał tego obcego indywiduum.
Ale na polance ktoś już był. Ten ktoś stał pod gigantycznym kapeluszem grzyba i machał do niego.
ZŁY? Czy to on? Chucky?
Nie za bardzo chciał rozpamiętywać czasy, gdy był berbeciem, a później stawał się dzieckiem coraz starszym, dojrzewając, aż osiągnął wiek młodzieńczy. Ten okres często wspominamy z rozrzewnieniem, z nutą nostalgii, rozgrzebujemy stare rany, wracamy do chwil ciepłych i tych bardziej bolesnych. Każdy z nas wtedy miał swój prywatny, wewnętrzny świat, a w nim czasem ukrywały się bardzo ciekawe idee. Z wiekiem wewnętrzne duchy ulatują w niebyt i człowiek często zapomina o istotnych wydarzeniach i o swych myślach całkiem niewinnych w tych czasach zamierzchłych.
Po pierwsze: jego wewnętrzny świat wyglądał cokolwiek osobliwie.
Po drugie: jego świat zewnętrzny, otoczenie, które stało w zasięgu jego wzroku, nie było dlań łaskawe. Słowem – czuł się wyobcowany.
Gdy dla innych sednem życia była beztroska i ciągła zabawa, śmiech i wygłupy, on pozostał jakby bierny wobec cudu egzystencji. Nie rozumiem zasad rządzących tym światem, toteż stał się odrzutem.
Wtedy pojawił się Chucky.
Był taki jak on – a jednocześnie jakby jeszcze mocniej zakorzeniony we wnętrzu ID niż on sam. O takich jak Chucky mówiło się „dziwotwór”.
Chucky wyglądał pospolicie. Zachowywał się też całkiem poprawnie, jak i on sam. Ale cechowała go bardzo osobliwa aura będąca jego przekleństwem. Zarażał otoczenie swoją wewnętrzną osobowością. Cokolwiek powiedział, brzmiało jak zaklęcie. Jak zły urok. Choć pozornie nie widziano niczego dziwnego.
Dziad lubił Chucky’ego, czymkolwiek on był. Chucky mógł stanowić mieszankę wszystkiego co tajemnicze w świecie fantazji. Bądź będąc li tylko przypadkową jednego dzieciaka na miliard, który ogarnął cały świat i teraz zabawia się jego kosztem. Bądź odwrotnie: to ktoś bez wiedzy, uczący się od nowa, po swojemu, życia i traktując je jako obiekt doświadczalny.
Jakkolwiek by nie było, Chucky stał się jego najlepszym, jedynym przyjacielem i powiernikiem. Rozumiał go niemal bez słów. Potrafił z najbardziej przyziemnej rzeczy „stworzyć” coś zbyt fantastycznego, by ogarnęło to zwyczajne stworzenie ludzkie. Chucky był magikiem pokazującym świat od całkiem innej strony.
Przez większość czasu tworzyli zgrany duet. On i Chucky. On i magik. Otoczenie częstokroć uciekało od nich. Co odważniejsi bywali ordynarni i wrogo usposobieni. Krzywdzili słowem ich dwuosobową paczkę. Ale Chucky nie zważał na to. Był ponad wszystkim.
Częstokroć wpadali wspólnie w niezłe tarapaty, gdy realizowali niebezpieczne pomysły dziwnego przyjaciela. Najpierw w przedszkolu zaprószyli ogień. Skończyło się na strachu, ale piętno zostało przybite. Od teraz stali się niereformowani.
Z dziwniejszych, bardziej fantastycznych „zabaw”, była odrealniona wycieczka na odległy świat. Być może to działo się w sferze snu, być może tylko w wyobraźni, ale pamięć o wyprawie nigdy się nie zatarła.
Znaleźli się w miejscu poza Ziemią. Czy to na obcej planecie, czy księżycu tejże – nieważne. Przemierzali bagnisty, niegościnny glob. Zamiast wody ziemia tonęła w czarnej brei przypominającej ropę. Świństwa zanieczyszczały cały podły teren. Widzieli też mieszkańców tej okropnej planety. Martwych. Ciała przypominały ogromne dżdżownice wielkości ziemskiej anakondy. Ich truchła walały się przez całą drogę. Zastanawiające: czy te monstra, gdyby żyły, zaatakowały by ich, idących drogą? Tego nie wiedział. Później on i Chucky widzieli spływające z nieba bańki, w których unosiły się istoty podobne naszym pingwinom. Te istoty pękały z zetknięciem z niegościnną ziemią. Albo dlatego, że bali się ich – ludzi.
Wtedy poprosił Chucky’ego by wracali. I wrócili.
W latach szkolnych Chucky realizował mniej diaboliczne, ale nie mniej ryzykowne przedsięwzięcia. Nie można przez to o nim powiedzieć, że był zły. On tylko sprawdzał wytrzymałość rzeczywistości, testował ludzi, uczył się lub nauczał. Może szukał złotego środka? A może tylko się zabawiał w sposób całkiem niezgodny z wymogami?
Pewnego razu, gdy został sam, a Chucky przebywał w innym miejscu, dostał lanie od starszych dzieciaków. Nie potrafił się obronić. W dzień potem wkroczył na scenę Chucky. Nie, nie skrzywdził łobuzów. Nie fizycznie. Sprawił, że od teraz unikali ich jak ognia. Co uczynił? Pokazał im nieznaną, obcą planetę, pełną martwych stworzeń? Nie wiadomo.
Przez pewien czas tworzyli ciekawą mieszankę charakterów. Niby bliźniaków, podobnie zagubionych odmieńców, a jednak różniących się jak yin i yang. On sam coraz wyraźniej widział tę przepaść dzielącą ich osoby. Na początku traktował Chucky’ego jak brata, obrońcę, który zawsze pomoże w potrzebie, wysłucha, zrozumie. Tak też to wyglądało. Lecz ich umysły wbrew temu wszystkiemu działały inaczej.
Im stawał się starszy, tym wyraźniej widział obraz. Już nie traktował swojego przyjaciela tak jak dawniej. Sam stawał się powoli nieco bardziej towarzyski, otwarty na ludzi. Przełożyło się to na jego życie. W końcu nawet zaczynano go lubić, rozumieć, tolerować. On sam coraz mocniej wnikał w to otoczenie i też je zaakceptował, pojął jego sens. Gdzieś po drodze trafił na rozwidlenie. Chucky wybrał jedną odnogę, a on drugą. Po prostu.
Nastąpiły lata spokoju. Jego świat wyglądał bardzo swojsko i zwyczajnie. Dzieciństwo upłynęło, a on wydoroślał. Zatracił dużą część swej niewinności. Zatracił część siebie, goniąc za czasem.
Któregoś razu na jego drodze stanął Chucky. Powrócił. Powrócił po długiej nieobecności. Wyglądał tak jak dawniej. Ciągle ten sam. Ale w oczach młodego mężczyzny, w którego się obecnie Dziad przeobraził, Chucky wyglądał groźnie. Nie potrafił pojąć, jak mógł zawierzyć życie takiemu indywiduum. Czym był ten obcy, stojący przed nim stwór? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Pragnął jedynie zapomnieć. Zapomnieć, że kiedykolwiek pozwolił się opętać przez tę przerażającą rzecz.
Spojrzał raz jeszcze, po raz ostatni, w zwierciadło duszy bliźniaka. A potem zbił lustro. Chucky stał się przeszłością. Miał taką nadzieję.
Ale widocznie sam siebie oszukiwał. Mroczny przyjaciel przyczepił się do niego jak pijawka czy pasożyt. Żerował na nim. Zrujnował mu ułożone powoli życie.
Dlatego teraz mieszkał jak pustelnik, pośród głuszy leśnej...
Następnego dnia wstał o tej samej porze co zawsze. Tak samo rozejrzał się przed chatynką, zamyślił się identycznie i ruszył nad rzeczkę, by się obmyć.
Z grzechu?
Jak już wyruszał w las, przez całą drogę leśnym duktem towarzyszyła mu wiewiórka. Ta sama. Dotarł do polany, znów obserwowany przez kogoś i tam ujrzał stojącego pod kapeluszem grzyba ZŁEGO...
Każdy kolejny dzień oznaczał wykonywanie tych samych czynności, wyprawy w to samo miejsce i przeżywanie identycznych widzeń ze ZŁYM. Dziad wykonywał to bez skargi, acz odczuwał związaną z tym melancholię. Dzień w dzień toczył żywot w identyczny sposób.
Chucky znęcał się nad nim. Już nie wystarczało mu kontrolowanie jego osoby, kierowanie nią, włączanie do obiegu między wymiarami ludzkiej świadomości. Karał go. Karał za bierny opór bądź ze zwykłej ciekawości. Albo z nudów. Znów pragnął zabawy, jakkolwiek wynaturzona by nie była. Chucky nie znał słowa litość. Był jak małe dziecko. Pierwotny pierwiastek ludzkiej natury. Niewykształcona forma bez osobowości. Dziad nazywał go ZŁYM, ale to nie do końca trafne określenie. Chucky w rozumieniu ludzkim sprawiał wrażenie potwora. Budził lęk, przerażał, odkrywał ciemne strony ludzkiego wnętrza. Być może żywił się tym. Smakował ludzkie grzechy. Był straszny, bo niezrozumiany. Dziad został jego niewolnikiem i przyjacielem po wieki, mimo iż ich drogi nie zawsze się krzyżowały.
Staruszek ze łzami w oczach wyznawał miłość swemu okrutnemu bliźniakowi, przystając przy gigantycznym kapeluszu grzyba. Oddał mu hołd. Oddał mu samego siebie po raz kolejny... i kolejny... i kolejny...
...i przez kolejne dni ciągnące się bez końca...
Razu pewnego, gdy po raz wtóry szedł na polanę, spostrzegł, że zwierzątko (wiewiórka) już mu nie towarzyszy. To zły znak – stwierdził w myślach, czując na plecach oddech nieuniknionego losu.
Tym razem na miejscu nikt na niego nie czekał. Chucky – jedyny przyjaciel po wieki – zniknął w końcu z jego pustego życia. Dlaczego go opuścił? Obraził się? Znudził? Ta chwila, zamiast przynieść ukojenie, sprawiła mu przeogromny ból. Poczuł się zdradzony.
Dziad dumał czasami nad tym, co się z nim działo, gdy bywał w mocy ZŁEGO. Gdy Chucky krążył w pobliżu i podpowiadał mu co trzeba zrobić, by było ciekawie. Jak zabierał go w nieznane podróże z których zawsze niewiele pamiętał. Jedyną podpowiedź dawały skrawki makabrycznych snów. Te fragmenty jednak zbyt przypominały nielogiczny ciąg zdarzeń metafizycznych, losowych – istny labirynt, który prowadzi donikąd.
Była tam kobieta – piękna niewiasta, którą dawniej znał, chłopiec z wadą wymowy, rozszarpujące truchło wilki, ślepiec, magik, ofiary izolacji, dom bez okien i drzwi, strzały na pewnej ulicy czy WARTOWNIK nie próbujący nawet na niego spojrzeć.
Dziad budził się zawsze z wrzaskiem. Niekiedy z mokrą od łez twarzą. Pamięć o niegodziwościach, które stały się faktem za jego przyzwoleniem sprawiała, że zapragnął raz na zawsze zniknąć ze świata.
Któregoś z kolei dnia jego smutna postać ponownie poszła w las. Ale już z niego nie wróciła. Podobno powiesił się na gałęzi przed polaną. Ktoś inny rzekomo widział jak przy ciele warował wielki, smutny pies – mieszaniec.
Fakt faktem Dziad już nie był tematem plotek.