- W empik go
Ślady - ebook
Ślady - ebook
Wielobarwny i zaskakujący kalejdoskop ludzkich życiorysów.
Koniec świata za każdym razem wygląda inaczej. Jest pędzącą kulą, błyskiem szkła, odgłosem pukania do drzwi. Czasami nadchodzi w huku. Czasami cicho krąży wokół stołu.
Tadeusz ginie na wojnie, ale nie umiera cały. Pada na ziemię z rozerwaną głową, aby od tej pory trwać w życiach innych. Bożena, jego daleka krewna, zostaje światowej sławy modelką, nigdy jednak nie przestaje uciekać przed samą sobą. Ludwik, jej ojciec, co rano budzi się, nie wiedząc, kim jest, a jednak próbuje być kimś. Kolejne życiorysy przeplatają się coraz gęściej, tworząc niepokojącą mozaikę radości, tęsknot i lęków.
Wojna, miłość, szaleństwo i wspomnienia. Samotnicy, kochankowie i ofiary. Ludzie z wielkimi marzeniami i przeszłością, o której nieraz chcieliby zapomnieć. Ci, którzy żyją tylko w połowie, i ci, którzy chcą żyć wiele razy.
A pośród nich coś, o czym żaden z nich nie ma pojęcia. Choć niektórzy przeczuwają.
***
Jakub Małecki zostawia w swoich tekstach tytułowe ślady i tylko od nas zależy, czy je wyłapiemy i zinterpretujemy. Poszczególne opowiadania zazębiają się ze sobą, tworzą jedną fabułę o uniwersalnym charakterze: rodzenie się, życie możliwie proste, wreszcie odchodzenie. Tylko że nie jest to sielankowy portret wsi – w każdej historii jest bowiem jakiś zadzior, strach. Nad drewnianą chatą zawsze fruwa czarne ptaszysko i zagarnia spokój czytelnika.
Sylwia Chutnik
Mapy i słowa. Niby osobne historie, a jednak wiele punktów wspólnych. Jakub Małecki nie zawodzi, Ślady to dowód na to, że Dygot nie był przypadkiem…
Michał Nogaś, Program III Polskiego Radia
Ślady to kolejny wyśmienity dowód, że Małecki jest rzadkim w polskiej literaturze mistrzem zarówno formy, jak i treści. I że nie da się go łatwo nigdzie zaszufladkować.
Kamil Śmiałkowski, naEKRANIE.pl
BIOGRAM
Jakub Małecki (ur. 1982)
Pisarz i tłumacz, autor ośmiu książek, w tym głośnego Dygotu. Publikował w „Newsweeku”, „Polityce”, „Angorze”, „Miesięczniku ZNAK”, „Nowej Fantastyce” i „Tygodniku Powszechnym”. Przełożył z języka angielskiego między innymi Brudne wojny Jeremy’ego Scahilla, Moją prawdę Mike’a Tysona, Paryż wyzwolony Antony’ego Beevora i dwa tomy Listów niezapomnianych. Laureat nagrody Książka Miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, i nagrody Śląkfa, nominowany również do Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, Poznańskiej Nagrody Literackiej, Nagrody im. Janusza A. Zajdla i Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Mieszka tu i ówdzie.
www.jakubmalecki.pl
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-703-5 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym razem urodziłem się w Rammelsberg, pod ziemią. Dotykałem chłodnej skały. Kiedy wyciągali ją na górę, w kawałkach, mocno zaciskałem dłonie. Było głośno i ciemno, zupełnie tak jak później. Mój miał wtedy dwadzieścia pięć lat i palił papierosa przed domem. Jeszcze go nie znałem.
Przejechałem pociągiem równo trzysta kilometrów przez kraj, który wydawał mi się znajomy. Leżałem na wydobytym ołowiu i przez dach wagonu oglądałem niebo. Było ciepło, pięknie. Przez całą drogę wypełniał mnie miarowy, jednostajny huk. Do Hagen dotarliśmy w nocy. Mężczyźni klęli, ktoś sikał na ścianę wagonu. Potem znów zrobiło się ciemno.
Wyładowali ołów w magazynie; mnie razem z ołowiem. Czekałem tam kilkanaście dni, w końcu trafiliśmy na halę. Huk był głośniejszy niż w pociągu i nie rozpoznawałem w nim rytmu. Chodziłem pośród robotników, słuchałem, co mówią. Rozmawiali o swoich żonach, dzieciach, kochankach, o domach, chorobach i alkoholu. Obijali się trochę. Niektórzy pili z piersiówek.
Po hali przechadzał się czasem masywny właściciel fabryki, Günther Quandt. Był łysy, gładki na całej twarzy. Ręce trzymał za plecami. Kiedy przemierzał halę w swoim ciemnym garniturze, brzuch dygotał przed nim jak balon z wodą. Wielu się Quandta bało.
Ołów był już inny. Piękny, owalny. Pociski sunęły po taśmie. Szedłem obok. Szli też pozostali, było mnie tam wielu. Nie rozmawialiśmy ze sobą, bo i o czym. Maszerowaliśmy, przystawaliśmy. Wsłuchiwaliśmy się w huk maszyn i krzyki. Każdy miał swojego albo swoją i tylko to go obchodziło.
Mój całował się wtedy za kościołem z dziewczyną, z którą już od dawna chciał się całować. Miała wąską talię, na której opierał dłonie. Włosy związane w kok, ręce roztrzęsione. Mój powiedział jej do ucha, że ją kocha, choć nie kochał. Przylgnął do niej, powtórzył. Trzeba było iść, bo prawie wszyscy wyszli już z kościoła. Stali wokół starego Chwaściora i słuchali, jak grał im na flecie. Zgarbiony, wykrzywiony, rytmicznie poruszał biodrami. Ktoś krzyknął, że pod kościołem nie wypada, ktoś inny rzucił Chwaściorowi monetę. Powoli rozchodzono się do domów. Dziewczyna pobiegła pierwsza, Mój dopiero po chwili. Jeszcze go wtedy nie znałem.
Kilka dni później w hali fabryki Accumulatoren Fabrik Aktiengesellschaft Berlin-Hagen zamknąłem dłoń na jednym z pocisków. Parabellum, kaliber dziewięć milimetrów. Ważył jedenaście gramów i pasował mi do dłoni. Musiał pasować, zawsze pasują.
Mój przeglądał się wtedy w lustrze. Był dość przystojny. Tak o nim mówili: dość przystojny. Miał wąskie usta, wysokie czoło i włosy jak bryła węgla. Grywał na kilku instrumentach. Na jednym z trzech zdjęć, które zrobiono mu w całym życiu, ściskał w dłoni błyszczącą trąbkę i wyglądał, jakby się bał, że jeśli ją puści, fotografia nie wyjdzie. Pozował wtedy z kuzynem, siostrą i koleżanką siostry. One siedziały na wiklinowej kanapie, oni stali za nimi, sztywni, wyprostowani. Kuzyn w mundurze. Mój w białej koszuli i marynarce. Z trąbką. Podbródek lekko uniesiony, mina poważna. Patrzył w obiektyw tym swoim trochę smutnym, trochę obojętnym wzrokiem.
Na drugim zdjęciu był sam. Nieco zaskoczony. Oczy jakby większe. Włosy zaczesane miał do tyłu, krawat starannie zawiązany. Elegancki, już nie chłopiec, jeszcze nie mężczyzna. Był poważny, choć tuż po błysku flesza wybuchnął śmiechem, sam nie wiedział dlaczego. To było w 1934 roku, wtedy również go jeszcze nie znałem.
Trzecie zdjęcie zawsze podobało mi się najbardziej. Mój z siostrą Irenką. Ona uśmiechnięta, jakby się zalecała do fotografa, ale tylko trochę, tylko tak, by mu nie robić nadziei. On w ciężkim płaszczu wz. 36 i w przydużej rogatywce. Tym razem wesoły. Niepodobny do siebie z dwóch poprzednich zdjęć, pewnie przez tę czapkę. Wyższy od siostry, ale i tak dziwnie mały. Nasz mały żołnierzyk, tak go pożegnała matka, kiedy po raz ostatni wychodził z domu w Kwilnie.
Trzy zdjęcia przez całe życie. Oglądane przez rodzinę tak wiele razy, że brzegi się postrzępiły i zmiękły. To, na którym pozował sam, Irenka oprawiła w ramkę i trzymała w szafie, na półce z biżuterią. Nigdy nie powiesiła go na ścianie, bo wieszało to się zdjęcia zmarłych, a on przecież na pewno gdzieś żył, tylko trzeba było poczekać, aż wróci. Wyjmowała je czasem i przecierała szmatką, a na święta i w jego urodziny stawiała na stole, żeby mu opowiedzieć, co nowego wydarzyło się w Kwilnie. Pilnowała się, by przy nim nie płakać.
Myślałem o tych zdjęciach, kiedy ładowali amunicję – mnie razem z amunicją – na ciężki gąsienicowy Landwasserschlepper, który przypominał kształtem mydelniczkę. Na kadłubie, obok nieużywanej nigdy drabiny szturmowej, siedział rudy Niemiec ze szczeniakiem na kolanach. Zwierzę piszczało cicho i wtulało się w ciepły mundur.
Pocisk, na którym zaciskałem rękę, leżał z dziewiętnastoma innymi w tekturowym pudełku. Dwadzieścia trzy takie pudełka włożono do żelaznej, ocynkowanej puszki. Dwie puszki zamknięto w drewnianej skrzyni ze znakowaniem na boku. Kaliber, wzór pocisku, oznaczenie metalu, liczba naboi w skrzyni, numer partii i wytwórni, miesiąc i rok produkcji, marka prochu. Wszystko było jasne, ale niewiele mnie to obchodziło. Jechaliśmy do magazynu, kiepską drogą, bardzo nami trzęsło. Mną wszystkimi. Każdy ja ściskał w dłoni pocisk. Niektóre leżały wolne – to te, które wydłubujecie później ze ścian i ostrożnie układacie pod szkłem w muzeach albo chowacie w kredensie i pokazujecie wnukom jak skarby. Te, które nic nie zmieniają.
Dojechaliśmy. Pachniało tytoniem i smarem. Poranek roztapiał na złoto czubki świerków stojących na baczność daleko za ogrodzeniem. Mężczyźni byli młodzi i poruszali się zwinnie. Wyładowywali wszystko na lekko zardzewiały wózek, rozmawiając o tym, że śniadanie było dzisiaj jakieś takie paskudne. Skrzynie ułożyli na drewnianych podkładach, żeby nie zawilgotniały. Staliśmy wokół nich, niewidoczni. Nikt się nie odzywał.
Mój spał daleko stamtąd, w Kwilnie, otulony ciężką pierzyną, z nogami podkurczonymi do brzucha, w grubych kalesonach i starej koszuli, z rozchylonymi ustami. Mucha przeleciała mu obok czoła, opędził się od niej przez sen, obrócił, stęknął cicho. Ciało miał rozgrzane i śnił o wojnie, na którą miał iść już niedługo. Biegał po bezimiennym polu i strzelał do bezimiennych ludzi, czemu przyglądały się stojące w zagajniku dziewczęta, a wśród nich ta, z którą nie tak dawno całował się za kościołem.
Obudziły go dźwięki fletu. Gdzieś za oknami, jak zawsze środkiem pola, szedł Chwaścior. Wolno, noga za nogą. Grał głośno, musiał dmuchać z całych sił. Mój nigdy nie wiedział, czy muzyka Chwaściora podoba mu się, czy go denerwuje. Na pewno różniła się od tego, co sam wygrywał na trąbce. To była jedna nieprzerwana melodia bez początku i bez końca, jakby Chwaścior oddychał tym fletem, jakby bał się go odsunąć od ust.
Mój przetarł oczy i sapnął znowu, a potem podniósł głowę, zastanawiając się, czy to już dziś, czy jeszcze nie. Myśli dopiero nabierały kształtów, wszystko w nim było rozespane, ale w końcu policzył: nie, nie dzisiaj. Jutro.
Następnego dnia poszedł na wojnę, w czym nie było nic wielkiego, bo wielu szło, i w czym jednak było coś wielkiego, bo przecież szedł on. Wzięli go do Czternastego Pułku Piechoty Ziemi Kujawskiej i nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. W ogóle wiedział wtedy bardzo niewiele. Miesiąc wcześniej Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej i Męskiej w Byczynie podarowało mu pamiętnik, do którego koledzy i koleżanki wpisali życzenia, aforyzmy, wierszyki. Mój zostawił ten pamiętnik, kiedy szedł do wojska, i przez pewien czas siostra dodawała tam jeszcze życzenia albo rysowała sama siebie z dedykacjami „dla naszego małego żołnierzyka”, ale w końcu zaniosła go razem z innymi rzeczami na strych i zapomniała o nim, tak jak się zapomina o takich pamiętnikach. Leżał i żółkł w skrzyni, którą otwarto długo po zaginięciu Mojego, w dniu, kiedy Czerwony Krzyż zaczął go szukać na prośbę rodziny. Siostra i matka myślały, że może coś w nim znajdą, ale oprócz wpisów znajomych trafiły tylko na szkic trąbki, naniesiony przez Mojego na ostatniej stronie.
Po sześciu tygodniach od opuszczenia domu Mój odwiedził Kwilno. Zobaczyli go, jak raźno szedł drogą. Biegli do niego z pola: ojciec, matka, Irenka i mały Wituś z tą śmieszną naroślą z boku głowy. Mój miał wychudłe policzki i wszy na całym ciele. Mówił, że wszystko jest w porządku. Pułk idzie od Bydgoszczy na Włocławek, to i pomyślałem, że zajrzę, opowiadał z uśmiechem. Na pytania matki o to, czy mu dobrze jeść dają, śmiał się tylko i wzruszał ramionami.
Kiedy Wituś i rodzice już spali, Irena podeszła do jego łóżka i złapała go za rękę.
– Nie idź – poprosiła. – Po co będziesz jeszcze szedł?
Mój patrzył na nią w półmroku bez słowa. Słyszała jego oddech i tykanie zegara.
– Zostań tu, wojna jest, przecież cię nie znajdą – mówiła. – A tak to nie wiadomo. Słyszałeś, co się stało z bliźniakami z Osięcin… Nie idź.
Pogłaskał ją po głowie i uśmiechnął się, jak na zdjęciu. Następnego dnia pożegnał się z wszystkimi i poszedł.
Nie miał zbyt wielu okazji do walki. Szedł razem z innymi w swoich za małych butach, które go strasznie piły i na które klął co rano, przekłuwając pęcherze na stopach. Dwudziestego września rozproszyli się pod Starymi Budami. Część szukała przeprawy przez Bzurę. W nocy członkowie jednej z grup przeszli przez rzekę i kiedy stanęli na drugim brzegu, usłyszeli równoczesny ryk kilkunastu głosów i kilka godzin później byli już w niewoli. Reszta rozsypała się po Puszczy Kampinoskiej. Mój siedział z kolegą pod drzewem, palili papierosy i nie wiedzieli, co zrobić. Poszli przed siebie, w końcu znaleźli innych. Kiedy znowu połączyli się w zwarty oddział, dowództwo objął major Kunda, bo nikt inny nie chciał. Mieli iść na Warszawę, ale ostatecznie ruszyli w kierunku Modlina. Ja zaciskałem wtedy dłoń na lufie.
Wypogodziło się, widziałem ptaki dryfujące daleko po niebie zawieszonym nad naszymi głowami. Widziałem też pot na twarzy niemieckiego chłopaka, który tu wcale nie chciał być, ale był, bo tak mu kazał przypadek, ślepy los i ojciec.
Tamci ruszyli wreszcie z Modlina w kierunku stolicy. Zmęczeni, niewyspani, jeden z rozstrojem żołądka. W Łomiankach Niemcy, wypadając z lasu, rzucili się na nich, jak duchy. Ja między nimi. Było głośno i cicho, od strzałów aż się wszystko trzęsło, ale nikt się nie odzywał, niewielu krzyczało. Szarpali za spusty, biegali.
Mężczyźni upuszczali broń, osuwali się na kolana i rozciągali na ziemi, zastygając zaraz w bezruchu, jakby to była taka zabawa, jakby się zaraz mieli podnieść i zapytać, kto wygrał.
Mój stał na lekko ugiętych nogach i patrzył rozbieganym wzrokiem na prawo i lewo, dziwiąc się, że wojna to rzeczywiście wojna, a nie łzy w oczach matki, pocałunki podekscytowanych dziewcząt i kumpelskie poklepywanie po plecach. Zobaczył twarz kolegi, z którym kilka godzin wcześniej palił papierosa, zastanawiając się, gdzie dziś będą nocować. Była rozszarpana, po tym jak granat cisnął chłopakiem o gruby pień. Czaszka okazała się miękka i plastyczna; wszystko było teraz wgniecione do środka. Jedno z oczu wypłynęło, nosa w ogóle nie widział. W szeroko otwartych ustach – ludzie nie otwierają ust tak szeroko, powtarzał sobie – widać było język, a na nim wybite lśniące zęby.
Mój stał bez ruchu i patrzył na tę twarz, która już nie była twarzą, a ja biegłem w jego stronę z naszą kulą w dłoni. Nie widział mnie, tak jak nie widział młodego, rudego i przerażonego Niemca, który do niego strzelił, a potem zaklął cicho, bo wpadł nogą w kretowisko.
Na moment przed tym, kiedy do niego dobiegłem, odwrócił się do mnie z zaskoczoną miną i chciał otworzyć usta, żeby powiedzieć, co się w takich chwilach mówi, czyli „O Boże”, „Nie” albo „Kurwa”, ale nie otworzył, nie zdążył, tylko oczy mu się trochę zmieniły, jakby ich od środka ktoś lekko dotknął palcem.
Przyłożyłem mu dłoń z kulą do policzka i objąłem mojego Tadeusza Markiewicza, mojego małego żołnierzyka, którego wreszcie znałem, którego całym ciałem czułem, coraz lżejszego, jakby mi się przesypywał przez palce. Upadł na zachwaszczoną ziemię, na plecy. Patrzył na mnie, zdziwiony, jak oni wszyscy. Wiedział już, kim jestem, bo wszystko już wiedział.
Wiedział, że umrę z nim na tym polu w Łomiankach, żeby się znowu zaraz urodzić, tym razem w cegielni w podwarszawskim Pustelniku, i żeby poznać Moją, żeby runąć na nią w nocy, w deszczu, wraz z całą ścianą kamienicy, a potem znowu i znowu.
Mój przełknął ślinę, musiało go boleć. Miał rozpłatany nos i szeroką dziurę w policzku. Krew wypływała mu z ucha cienką strużką. Leżał bez ruchu, broń obok, włosy przyklejone do czoła. Mój. Jeszcze żywy. Z przestrzeloną głową. Patrzyłem mu w oczy, bo tak trzeba. Wyglądały trochę tak jak na jednym z trzech zdjęć – tym, na którym Mój pozował sam. Jakby za chwilę, tuż po błysku flesza, miał się nagle roześmiać.