- nowość
Słońce dziesięciu linii - ebook
Słońce dziesięciu linii - ebook
Pierwsze polskie wydanie powieści Romanowiczowej (1963), nominowanej do literackiej nagrody londyńskich "Wiadomości".
Tytuł książki został zaczerpnięty z Księgi Izajasza, na co wskazuje motto („…I wróciło się słońce o dziesięć linii po stopniach, przez które było zstąpiło", Iz., 38,8). Ów cytat, autorka wyjęła z opowieści o królu Ezechiaszu, którego Bóg – śmiertelnie chorego – uzdrowił i podarował mu dalszych piętnaście lat życia, odnosi się do narratorki-bohaterki, niemal cudem ocalonej od śmierci i tą niedoszłą śmiercią głęboko, traumatycznie, naznaczonej. "Zawodne byłoby usiłowanie streszczenia tej nieobszernej powieści albo raczej opowieści. Należy bowiem ona do typu nouveau roman, nowej fali prozy, odwróconej od naturalizmu i realistycznego opisu wydarzeń, a skupionej całkowicie na obserwacji procesów psychicznych w jednostce - pisał, podkreślając wirtuozerię pisarki, Jan Bielatowicz. I choć Romanowiczowa całe życie zarzekała się, że nigdy nie wiedziała, co to nouveau roman, krytyk londyńskich "Wiadomości" chwalił, że "powieść wypowiedziana jest jakby jednym tchem i zawęźla się przeważnie wokół jednego wydarzenia lub ściślej przeżycia duchowego. Akcja toczy się głównie w psychice jednostkowej. Krajobraz i inne dekoracje czy rekwizyty spełniają rolę jakby luster nastrojów. Dlatego ograniczają się zwykle do jednej uderzającej cechy, do jednego koloru, do jakiegoś szczegółu; nie posiadają ani imion, ani nazw, ani umiejscowienia".
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-971-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byle gdzie, byle kiedy, ta myśl mnie dopada. Wciąż się o nią potykam, wciąż się o nią ranię i, w nieskończonym zawieszeniu, widzę, że mogło było być inaczej, że może, jednak, byłoby inaczej, gdyby…
– Gdybym… – mówi coś we mnie, do mnie, na głos, a ja martwieję. Każde z tych „gdyby”, każde „trzeba było”, każde „raczej” albo „zamiast tego” raz po raz godzi we mnie bezużyteczną oczywistością.
Ta sprawa jest już rozegrana, ale ja wciąż, na nowo, w sobie ją rozgrywam. Bronię się, uciekam, nie chcę. Odpycham od siebie. Ale, zanim się spostrzegę i po najdłuższym kołowaniu, znowu jestem tam, w środku, w którymś z tych momentów, kiedy, być może, było jeszcze coś do zażegnania, coś do zrobienia, odkąd, być może, wszystko mogło było potoczyć się inaczej, gdybym… Rozmaite przyszłości proponują mi się do wyboru. Przebieram w nich, dobieram je sobie. Każda, byle nie ta, wszystko, byle nie to, do czego dopuściłam, żeby się stało.
Więc, od tego punktu, od tego słowa raz jeszcze zaczynamy. Tu on, Anzelm, tu ja. Widzę jego, widzę siebie, za każdym razem inaczej, za każdym razem, wydaje mi się, teraz dopiero właściwie. Oto my, oto nasz układ wzajemny. Oto moja szansa. Stąd, teraz, po wszystkim, widzę jasno każdą rzecz i wszystkie pomiędzy rzeczami zależności. Tędy, tak, teraz dobrze. Tak trzeba było zachować się, to podjąć, o to się zaczepić, a tamto przemilczeć na zawsze.
Prowadzę nas, jego i siebie, posłusznych, za ręce, ku sobie, ustawiam, dyryguję, wymieniam repliki. Oto jak mogliśmy byli ratować się, uratować się nawzajem. Oto właściwy dalszy ciąg, oto przyszłość do przyjęcia, przyszłość właściwa.
Gdybym była na przykład, tego dnia, wymogła na sobie, a raczej pozwoliła sobie na to, na co przecież miałam cały czas tak wielką, instynktowną ochotę, i zawróciła po raz trzeci, po schodach, do niego. Był czas, był jeszcze czas, przez parę godzin, przez moment. Trzy – to dopiero liczba pełna i poważna, to jest dopiero liczba prawdziwa. Raz jest samotne, dwa jest przypadkowe, dopiero trzy rozsądza i przeważa. Po trzeciej próbie żadne „gdyby” nie mogłoby mieć dzisiaj do mnie przystępu. Nie miałabym do czego zawracać, nie miałabym czego wyrzucać sobie, nie musiałabym przemierzać znowu i znowu, i jak długo jeszcze tych schodów, które mnożą się i piętrzą przede mną, przeobrażone jak w sennym koszmarze.
Widzę, buduję bramę, schody, drzwi. Opieram czoło o tabliczkę z jego nazwiskiem. Wyciągam rękę do dzwonka. Czas krzepnie. Czas jest. Jeszcze można, jeszcze mogę…
Fikcje wywijają się jedna z drugiej, nabierają szczegółów, kolorów, żyją. Daję im się unosić na moment. Ale zawsze, na jakimś słowie, na jakimś geście mechanizm zacina się, zgrzyta. Kolejne „gdyby” spod nóg mi się usuwa, zawodzi i znowu nie wiem, jak mogło było być, bo znowu tylko to, co było, tak jak było, w swej straszliwej, nieodwołalnej postaci dźwiga się przede mną murem, takim właśnie murem, o którym wiadomo, że go się głową nie przebije.
Gdybym wiedziała… Gdybym się była spostrzegła na czas… Ale jak można spostrzec na czas coś, co się jeszcze nie stało, co jeszcze nie przybrało swojej właściwej postaci? I na jaki czas powinnam była spostrzec się, na który? Kiedy był termin, jak wyglądała owa szansa, którą przepuściłam, której nie poznałam? Do końca, tego dnia, nie wiedziałam właściwie nic. To mi się odsłaniało fragmentami, to się dokonywało we mnie powoli, od przebłysku do przebłysku. A przecież to był dzień ostatni.
Zresztą, gdybym nawet wyczuła coś, gdybym się domyśliła, to i tak nigdy to nie byłoby na czas. Od początku, od pierwszej chwili naszego spotkania, i przedtem jeszcze, od początku może nawet mojego życia, coś mnie do tej klęski naznaczyło. Nawet wiem, chwilami nawet widzę, co. Od pierwszego słowa, od pierwszego dotknięcia nic między nami nie mogło już być na czas. Urodziliśmy się oboje do tej klęski i od zawsze nosiliśmy ją w sobie. I choć on próbował, to wyraźne, mnie się powierzyć, mnie się uchwycić, chociaż wybrał mnie i wyróżnił, to i tak od początku nic nie mogłam zrobić dla niego. Coś go zawiodło z góry w tej kobiecie, w tej osobie, w tym ciele. To, czym dla niego byłam, czym w najlepszym razie mogłam była dla niego się stać, od początku nie było w stanie nabrać dla niego potrzebnej ważności, tak, że gdybym nawet spostrzegła się na czas, gdybym, wiedząc, starała się nie wiem jak, robiła nie wiem co, to i tak palce jego osunęłyby się w końcu po mnie, jak palce tonącego po bezużytecznej rafie.
Jakże mi to wiedzieć, teraz, z jakąkolwiek pewnością, jak uratować przynajmniej tę myśl, że z nas dwojga nie tylko ja, samotnie, byłam we dwoje? Jak ocalić pamięć, której nie zabrał mi, nie mógł, która z niego do mnie jedynie należy, która bez niego, wbrew niemu, we mnie go przedłuża? Ledwo zamykam powieki, już jest przy mnie, ciężarem, ciepłem, zapachem oddechu, już na ramieniu spoczywa mi głowa i widzę twarz, napiętą i bolesną, twarz przeszytego niemożliwym pragnieniem.
Nie wiem. Każde z tych pytań, gdy się rodzi, gdy się odradza, samym swoim zamysłem zdaje mi się celować, zbliżać do jedynej możliwej odpowiedzi. Zdaję się nań jak na falę, która wzbierając, niesie. Lecz fale jedna po drugiej wyślizgują się spode mnie, pytania wsiąkają w piasek, w ciszę, nie wiem i pytam na nowo.II
To było jak w czasie anestezji, przerwa nagła i pełna, przerwa doskonała. A potem ktoś zawołał nagle: uwaga!
Najpierw zobaczyłam tę kobietę, która biegła prosto na mnie, rozkładając ramiona, a potem, w tym samym momencie, poczułam coś żywego, podcinającego mi nogi z impetem. Zachwiałam się, ale udało mi się przychwycić równowagę.
Dziecko nie płakało. Nie próbując wstać, czekało, co wyniknie z tego zderzenia się z przeszkodą. W eksperymentalnym rozpędzie pierwszych kroków drzewo czy człowiek na równi musiały zaskakiwać je oporem.
Schyliłam się, aby je podnieść z ziemi, ale matka była tuż, nadbiegała z szumem i gorliwie. Przyszła mi na myśl kwoka, która kiedyś, w dzieciństwie, zaatakowała mnie, gdy rozczulona puchatością piskląt, zapragnęłam wziąć któreś do ręki.
Jedna z piąstek dziecka, w upadku, zacisnęła się na kraju mej spódnicy i matka, chwytając je w ramiona, dość brutalnym szarpnięciem przerwała ten kontakt. Była czerwona z gniewu i ze strachu. Gniewała się i na dziecko, o ten przestrach właśnie, którego było przedmiotem, i pewno na mnie, że „mogłabym lepiej uważać”. Młoda, ociężała w pasie, w biuście, należała wyraźnie do tych kobiet, które macierzyństwo znaczy na całe życie, matek-kangurzyc, rozepchanych, mało elastycznych form. Ich ciała uparcie rezerwują w sobie miejsce na to coś, co z nich się wydarło, co gwałtem je opuściło i teraz, w sposób niepojęty, porusza się i żyje na zewnątrz.
Dziecko nie reagowało ani na klapsa, ani na pocałunki. Odwróciło ku mnie głowę. Niebieskie, nowe oczy studiowały mnie, składały mnie sobie, jak gdyby kawałek po kawałku: twarz, włosy, torebka, buty. Byłam przedmiotem, a potem dopiero osobą, składałam się z przedmiotów, z których każdy stanowił osobne zagadnienie i których wzajemna zależność była dopiero do ustalenia, do podpatrzenia. A jednocześnie, a poza wszystkim, byłam cząstką świata, który oblegał dziecko nieutożsamiony, nierozgraniczony i którego warianty notowało całą powierzchnią swej istoty, usiłując z kolejnych prób, kolejnych wrażeń, wyprowadzić sobie stałe prawa. Może jakieś jedno, jedyne prawo, klucz.
To spojrzenie, bezstronne jak lustro w swej niekomunikatywności, w gotowości do notowania wszystkiego na jednej płaszczyźnie, ludzkie już jednak w swym wysiłku ustalania kto wie jakich kategorii, w swym poszukiwaniu, w swym namyśle, zaniepokoiło mnie. Poczułam się sądzona bez podstaw, więc pewno niesprawiedliwie. Wolałabym już prawie, żeby przestraszyło się i płakało. Mogłabym wtedy spróbować wkraść się w jego świat na jakichś wyjątkowych prawach, uśmiechem, słowem, pieszczotą.
Zapytałabym matkę o jego wiek, jego imię. Nazwane, dziecko stałoby się kimś, kimś poszczególnym, obwiedzionym, jakimś Jasiem czy Krzysiem, który przewrócił się, płacze i trzeba go pocieszyć. Ja także mogłabym stać się kimś dla niego.
– To ja, Nina, nie płacz – powiedziałabym i pogładziłabym je po włosach. Wiedziałam z góry, jakie byłyby w dotyku, jaki byłby policzek pod dotknięciem warg.
I, w ogromnym zdumieniu, poczułam nagle w mym nigdy niezamieszkanym ciele coś jakby przypomnienie, poruszenie jakieś, prawie ból. To mi się nie zdarzyło nigdy w życiu. Chyba z Anzelmem, chyba przed chwilą… Ale czyż można łączyć dwie tak różne sprawy?
Lecz matka już unosiła dziecko, jak cudownie ocalony skarb i znalazłam się sama na środku wysypanej żwirem alei.
Byłam w parku. To było zdumiewające.
Rozejrzałam się, jeszcze zadyszana od mego nieprzytomnego biegu, od ucieczki. Nad moją głową drzewa stykały się przerzedzonymi już nieco koronami. Było szaro, wietrznie, jesiennie, tego dnia. Na trawniku para atletów zmagała się, napinając muskuły. Tłusty gołąb siadł na barkach jednego z nich, iskając dziobem to jedną to drugą parę skrzydeł i samą swoją obecnością rozładowywał sztuczną dramatyczność rzeźby.
– To ja – powiedziałabym, zdobyłabym się, dajmy na to, żeby powiedzieć przed chwilą.
– To ja, Nina…
Ale kto – ja? Kto, Nina? Która „ja, Nina”?
I, jak kiedy antrakt się kończy, tumult myśli, które aż tutaj na ślepo mnie przygnały, wszczął się na nowo.
„To ja, Nina” – mogłaby na przykład odezwać się przeze mnie, chwilę temu, mała dziewczynka, która, rozpływając się z tkliwości i zachwytu, zazdrościła niegdyś kwoce, gdy ta wulgarnymi machnięciami skrzydeł zagarniała kurczęta pod siebie, w ciepło swego brzucha. Przykucnąwszy w bezpiecznej odległości, dziewczynka popiskiwała jak one, łudząc się, że to coś dla nich znaczy, że któreś ją zrozumie, podbiegnie i że je zdobędzie dla siebie.
„To ja, Nina” – mogłaby też odezwać się w tego rodzaju sytuacji szczęśliwa osoba, którą byłam jeszcze tego dnia, ale przestałam być przed chwilą. Osoba, którą byłam i tylu poprzednich dni, kiedy inne, ale przecież w istocie swej podobne pragnienie wstawało we mnie ze ślepą gwałtownością żywiołów, jakbym nosiła w sobie coś, co było bardziej mną niż ja sama i jakby to coś z jednego miało stać się dwojgiem. Albo nas dwoje, Anzelm i ja, jakbyśmy mieli już, już zespolić się nareszcie w utraconą całość. Jak gdyby to było w jednej chwili na zawsze możliwe.
Obie te Niny nie istniały już, obie definitywnie stracone, obie tak samo odległe mi w czasie. Wiele ich było, starszych, młodszych, rozmaitych, pomiędzy tymi dwiema. Każdą z nich po kolei kiedyś byłam i już więcej nie mogłam być. Nawet w mojej własnej pamięci istniały niepełne, porozbijane na przypadkowe fragmenty, posklejane w anachroniczne całości. Od czasu do czasu coś z którejś z nich wypływało z jakiegoś dna, z jakiegoś pogrzebania, coś przypadkowego, o co myśl albo zdarzenie akurat zahaczyła. Ale tej, która wyrosła przed dzieckiem na zakręcie alei, czarna i straszna w swym biegu, spalona doszczętnie, a jeszcze wciąż paląca się, tej jedynej, widzialnej, aktualnie istniejącej Ninie brakowało do prezentacji słów, brakowało imienia. Sama sobie byłam obca.
Poczucie katastrofy, nieodwołalności tego, co stało się i już w żaden sposób odstać się nie może, a więc wstyd bezsilny, a więc bezsilna rozpacz zagarnęły mnie z powrotem. Ale nie ruszałam się z miejsca.
Nie było dokąd uciekać i po co. Wiatr jednym z ostrzejszych podmuchów rozwiał mi włosy, obnażając bliznę za uchem. Wydało mi się, że zimny ciąg, jak przez ziejącą dziurę, wdziera się do środka mej głowy i że tam coś olbrzymiego chwieje się i trzeszczy, jak gdyby jedno z tych czarnych drzew wyrastało mi pod czaszką.
To dlatego unikałam chodzenia z gołą głową. Żeby nie czuć. I żeby nie było widać.
W torebce nie było beretu, ani w kieszeni płaszcza. Musiałam zgubić po drodze. Albo zostawiłam u Anzelma. Wiedziałam nawet z całą pewnością, gdzie ten beret został, gdzie może wciąż jeszcze leży. Widziałam to miejsce, ten fotel, niski, miękki, zielony, z którego poręczy, ubierając się, zgarniałam drżącymi rękami bieliznę, pończochy, sukienkę.
Zielony fotel, czarny beret na nim przekłuty szpilą z koralowym łebkiem własnej roboty, był, leżał w kącie pokoju, pod oknem zasłoniętym kotarą. Nie tak bardzo daleko stąd – parę ulic, rzeka, most, potem brama, schody, drzwi. Mogłam była zawrócić. Powinnam była zawrócić i ten jeden, ten ostatni, trzeci raz jeszcze spróbować. Jeszcze był czas, przez godzinę, przez moment.