Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słońce na ambach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,00

Słońce na ambach - ebook

Etiopia –  ziemia obiecana, kolebka ludzkości, biblijny Eden...

Wacław Korabiewicz trafił dwukrotnie do „krainy zaczarowanej baśni”, jak zwykł mawiać o Etiopii. W pierwszym spotkaniu wystąpił w roli lekarza, a w Afryce to wyzwanie tylko dla śmiałków o mocnych nerwach. Po kilku latach powrócił ogarnięty pasją badacza. Jego opowieść znakomicie wprowadza w mistyczny świat tej perły Rogu Afryki. Każdym słowem ożywia jej barwy, zapachy i smaki. Rozwikłuje tajemnice ukryte w bezcennych skarbach historii i kultury. A jest ich całe mnóstwo – od starożytnego cesarskiego miasta Gonder nieopodal gór Semien, przez wykuty w skałach kompleks sakralny w Lalibeli, aż do Aksum z Arką Przymierza, którą, według legendy, przywiózł z Jerozolimy Menelik I, syn króla Salomona i królowej Saby.

Słońce na ambach to niepowtarzalna podróż po świecie bajecznych krajobrazów Etiopii, gdzie panuje wszędobylski uśmiech i ujmujące spojrzenie najpiękniejszych i najdzielniejszych ludzi Afryki.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-504-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O autorze

Pasja poznania świata wytyczyła mu ścieżkę życia...

Wacław Korabiewicz urodził się w Petersburgu w 1903 roku. W Wilnie podjął się studiów medycznych oraz etnograficznych na Uniwersytecie Stefana Batorego. Wówczas też rozpoczęła się jego globtroterska przygoda. Na uczelni Korabiewicz poznał niejakiego Teodora Nagurskiego, studenta prawa i członka harcerskiego Klubu Włóczęgów. Obaj zainicjowali Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich.

Po studiach pracował początkowo jako lekarz w Państwowej Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. W latach 1931––1939 był lekarzem okrętowym na „Darze Pomorza”, uczestnicząc w jego rejsach.

Latem 1932 roku wypłynął kajakiem do Stambułu i Pireusu. Perypetie tej wyprawy opisał w pierwszej swej książce Kajakiem do minaretów. Dwa lata później popłynął z żoną kajakiem żaglowym do Indii. Zanim tam dotarli, musieli przebyć niewyobrażalnie długą trasę prowadzącą od Śniatynia, wzdłuż Prutu, poprzez Dunaj, aż do brzegów Morza Czarnego, skąd trafili do Stambułu. Dalej ich trasa wiodła przez egzotyczne krainy, ciągnąc małżeństwo podróżników przez Syrię, legendarny Tygrys i Eufrat, aż do Basry w Iraku. Następnie trafili statkiem do Karaczi, skąd udali się kajakiem ku delcie Indusu. Tą podróż zrelacjonował w książce Żaglem do jogów.

Wojna rzuciła go do Brazylii. Stamtąd organizował pomoc dla polskich jeńców wojennych. W 1942 roku był uczestnikiem wyprawy w głąb dżungli brazylijskiej. Przeżycia i obserwacje zawarł w publikacji Mato Grosso. Od 1943 aż do 1954 roku przebywał w Afryce, gdzie pełnił rolę Delegata Rządu RP w Londynie. Tu zmienił się powoli z lekarza w etnografa. Zbierał tam okazy afrykańskiej sztuki ludowej. Przemierzył, najczęściej z plecakiem na grzbiecie, cały wschód Afryki.Zamknął ten okres tytułami: Safari Mingi, Kwaheri, Midimo, Eskulap w Etiopii.

W 1958 roku wrócił do Polski, przywożąc dla Muzeum Etnograficznego w Warszawie obfite zbiory, w tym pokaźną kolekcję krzyży noszonych przez etiopskich mnichów. Niebawem wrócił do Afryki, pracował jako lekarz w Ghanie. Objechał samochodem całą Afrykę Zachodnią. Ten etap życia zrelacjonował w książce Do Timbuktu.

Swą druga podróż do Etiopii opisał w książce Słońce na ambach, uzupełnionej materiałami z Eskulapa z Etiopii.

Wacław Korabiewicz zmarł 1994 roku w Warszawie. Po jego śmierci urna z prochami została zatopiona na Morzu Bałtyckim.

Oto sylwetka doktora Korabiewicza, lekarza z wykształcenia, etnografa-zbieracza z przypadku, badacza z zainteresowania, pisarza z racji talentu, a przede wszystkim podróżnika z zamiłowania, rasowego włóczęgi z krwi i kości.ZIEMIA PRESTORA JANA

Ongiś, kiedy nie było jeszcze dokładnych map Ziemi, wszystko, co leżało gdzieś na południe od Sahary, gdzieś za „krańcem świata”, mieszało się w umysłach ludzi średniowiecza w jakiś bliżej nieuchwytny, cynamonem i goździkami pachnący, orientalny bałagan. To wszystko, co leżało „tam”, gdzieś w niewiadomej, żarem słońca roztopionej dali, było „Indiami” albo „Etiopią”. Granice tych pojęć wzajemnie się pokrywały, jedno tylko stawało się „pewne”, że w tej właśnie dali „za siedmioma rzekami i siedmioma górami” i jeszcze za wielkim morzem, w krainie miodem i mlekiem płynącej panuje dzielny a dobry król chrześcijański, imieniem Prestor Jan. Ów to mocarz pod stopą swoją dzierży „siedemdziesiąt i dwa lenne królestwa”, a do tego jeszcze... „troje Indyj”. On też „płaszcz swój z salamandrowej łuski uszyty, żywym ogniem codziennie czyści”. A przy tym w złocistych jego komnatach lustrzane tafle leżą, a w nich cały kraj odbity. Mądry król jeno w te lustra patrzy i nawą państwa kieruje. A podlega mu dwudziestu chrześcijańskich arcybiskupów. Kiedy wielki Prestor rusza w bój, niosą przed nim trzynaście szczerozłotych ogromnych krzyży, a za każdym z nich podąża dziesięć tysięcy konnych i sto tysięcy pieszych. Ambicją zaś wszechwładnego monarchy jest wyswobodzić grób Chrystusowy z rąk niewiernych Saracenów.

Jakże nie interesować się takim potężnym pobratymcem w momencie, gdy Maurowie łokciami w hiszpańskich kasztelach się rozpierają, a krzyżowe wyprawy jedna za drugą sromotnie biorą w łeb?

Tymczasem historie o tajemniczym Prestorze Janie wciąż napływały. Król murzyński z Beninu na duchy przodków swoich przysięgał, że ów potężny władca jedną nogą stoi w Etiopii, a drugą w Indii.

Najbardziej się tymi plotkami interesował romantyczny książę Henryk, Żeglarzem przezwany. On to marzył, aby z dwóch przeciwnych krańców świata na Maurów uderzyć: od strony Europy i od strony Indii. Należało więc skaptować tego Prestora Jana.

Zawrzało, zakipiało na świecie. Zafalowały kapelusze wagabundów. Zruszyła się pleśń na zastałych wodach oceanu. Popłynęły fregaty na południe. Odkrywano ląd za lądem. Odkryto Indie, ale Etiopii wciąż nie było i Prestor Jan rozwiewał się we mgle.

Przez długie jeszcze wieki błądziły w krąg statki, zwalczały się rozmaite armie. Gryzły się ze sobą rodowe zawiści. Wydzierano sobie łakome afrykańskie kąski, a Etiopia, zajęta swarami własnego podwórka, odseparowana przepastnymi jarami, przyczaiła się na swoich płasko ściętych górach.

Podczas gdy na Północy i na Zachodzie zmieniano kształty szyszaków, umacniano tarcze, gdy tam cyzelowano klingi damasceńskich szabel — tutaj w gęstwinie naplątanych dżungli „kamienny” wiek wciąż trwał i trwał niezmiennie — wiek absolutyzmu i jakiegoś swoistego „familijnego” niewolnictwa. Ludzie nadal biegali nago za ogonami koni swoich panów, trzymając się kurczowo tych właśnie ogonów niby symboli bezwzględnego, kornego posłuszeństwa.

Etiopia, kraj wspaniały, podniebny, niemający równego sobie pod względem piękna, wywindowała się nad poziom otaczającego świata. Sama natura broniła jej przed zakusami wroga. Jeden był tylko dostęp: od strony Morza Czerwonego rozpadliną afrykańską, gdzie ongiś leżały jeziora wielkie. Dziś muszle tylko po nich zostały. Wyschłe dno czerni się zastygłą lawą nieistniejących już wulkanów, a rzeki płyną nie wodą, tylko skamieniałym żwirem. Jeszcze nie tak dawno, kiedy nie było samochodów, jechało się tędy konno setki kilometrów niby skorupą księżyca, wśród szczerbatych kraterowych krawędzi, nad krew mrożącą przepaścią. Po paru dniach takiej jazdy wzrok się męczył beznadziejną jednostajnością tej grozy, bo tylko słońce tu było żywe i nic więcej.

Słońce niejedno ma oblicze. Trzeba umieć patrzeć w słońce.

Obok zenitów bywają wschody i zachody, a każdy inny i to właśnie jest zasadniczą cechą ziemi etiopskiej. A zresztą to nie ziemi zasługa, nie skał i nie wody, tylko związku tajemnego, jaki zachodzi między nią a słońcem, intymnego związku dwojga kochanków. To nieprawda, że rudość gliny, błękit wody lub siność skał tworzą koloryt. Dlaczego zachód w danakilskiej zapadlinie tak różny jest od zachodu na syryjskiej pustyni? Powietrze? Wysokość? Ciśnienie? Promieniowanie głębinowe? Bo ja wiem! Takich rozmaitości, jakie nam gotuje abisyńska ziemia, nie znaleźć nigdzie. Od rozżarzonych martwo żółtych piasków — po ciemną lśniącą zieleń kawowych krzewów. Od czarnych ugorów zaczarowanej lawy — po soczyste, wilgocią pachnące łąki. Od ciszy oksydowanej tafli jeziora — po rozkiełznaną dzicz górskich potoków. Od mlecznych mgieł pełzających dolinami — po malinową czerwień kwitnących krzewów, i ponad tym wszystkim, ponad światem nieprawdopodobnych przeciwieństw, coraz to inne, coraz piękniejsze wschodzi słońce.

Nie darmo francuski poeta Rimbaud ukochał ten kraj i nie mógł go porzucić. Grzązł coraz głębiej w nędzę i zły los. Szarpał się, uciekał, przeklinał, ale powracał, bo taka jest właśnie Etiopia — kraina zaczarowanej baśni. Próżno odwracasz głowę, próżno zamykasz oczy, próżno przyśpieszasz kroku, nie umkniesz, powrócisz! Nie zdzierżysz w swoich europejskich ogródkach mierzonych na centymetry, w chaosie domów i ciasnocie ulic, gdzie nie ma sokolich przestrzeni ponad morzem skołtunionej zieleni spływającej w równie dolin, gdzie nie ma rozpędu dla oczu i powietrza dla płuc.

Od wieków Etiopię od świata góry chronią, nieprzebyte jary, ściany prostopadłych urwisk, a kołem: z jednej strony morze, z innej pustynie upałem trawione albo i błota trzcinami papirusów w bezkres horyzontu idące.

Kto by do takiego serca Afryki zaglądać chciał? Aż po czasy napoleońskich bitew i długo później źródeł Nilu nikt przecie nie poznał i ponoć nasz książę Sułkowski wyprawę spod piramid w cichości ducha szykował.

Geologiczna budowa Etiopii nie ma sobie podobnej. Tu każda płasko ścięta góra tworzy samowystarczalny, niemal rajski zakątek. Pomimo bliskości równika, z powodu znacznego wzniesienia nad poziom morza, klimat prawie wszędzie jest umiarkowany i miły, o ciepłych dniach i chłodnych nocach. Silne opady zapewniają bujną roślinność ujętą w siwe ramy eukaliptusów lub szkarłatnie kwitnących euforbii.

Ile w Etiopii płasko ściętych, poprzedzielanych jarami wzgórz — tyle plemion i narzeczy. Istna wieża Babel. Toteż poprzez całą historię tego kraju wre nieustanna walka o supremację. Bardziej kulturalna Północ w walkach tych przemogła i na resztę bardziej dzikich południowych głów swój władczy but kładła. Zresztą o bucie trudno tu mówić, skoro według notatek wszystkich ówczesnych podróżników aż do XV wieku same nagusy tam chodziły, gołymi piętami przykładnie świecąc.

Arabskie habasza oznacza mieszaninę. Stąd prawdopodobnie wywodzi się nazwa Abisynia, dziś rozkazem ostatniego negusa nagast — cesarza Hajle Sellasje — skrzętnie z rejestru geograficznego i historycznego wymazana. Widocznie imię Etiopia budzi większy szacunek przez nawiązanie do starożytnej, a tak bogatej przeszłości.

Mieszkańcy Etiopii są rzeczywiście bardzo różnoracy. Z grubsza podzielić ich można na dwie grupy: tych, co przyszli od strony Egiptu, i tych, co przepłynęli Morze Czerwone z Arabii Południowej. Ci pierwsi to przeważnie pasterze i z konieczności tylko osiedleni na zboczach. Drudzy natomiast za żadne skarby nie chcą zejść w doliny, tylko odwieczną metodą tarasy sobie budują, rowkami irygacyjnymi je nawadniając. Język tych ostatnich, z królestwa biblijnego Saby przyniesiony, do dni dzisiejszych w liturgii i w księgach świętych pod nazwą ge’ez przetrwał. Tak jak ludzie jarami i górami są od siebie przedzieleni, tak i prowincje i języki w tej wieży Babel się przeplatały. Co prowincja to inny język: tu tigrinia, a tam galla, a ponad wszystkim króluje urzędowy, biurokratyczny język amharski. To język dominującego ludu, zawsze grzecznie ułożonego, mile uśmiechniętego, mądrze kalkulującego, ludu, co od zarania duszami rządzi, handlowe nici sprytnie a korzystnie dla siebie plącze i z krwawych opresji czystą oliwą na wierzch wypływa. Amharowie izraelskich dworzan krew w żyłach noszą,więc Salomonową mądrość dziedziczą i dlatego pewnie obrali tę ziemię cudowną i to powietrze. Powietrze Etiopii, nasiąkłe zapachami żywicznych eukaliptusów, uzdrawia. Turystyczne ulotki biur podróżnych ani krzty nie przesadzają, mówiąc o trzynastu miesiącach w roku pogodnego nieba1. Rzeczywiście, przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni tutejsze niebo nie traci klarowności. Owszem, bywają i deszcze, ale nigdy ponure, nigdy zamglone i popielate. Nasze żałosne kapuśniaki, tygodniowe słoty i zasłony melancholijnego smutku nie są tu znane. Deszcz spada ulewą nagłą, porywistą, wesołą a gwałtowną, poprzedzany awangardą piorunów i błyskawic. Spada prawie zawsze nocą, tak aby ludziom poczciwym w paradę nie wchodzić. Bębni taka ulewa po dachu zawadiacką kanonadą gradu albo równie olbrzymich kropli z oberwanych chmur. Przelatuje z okna do okna kulami elektrycznych wyładowań, przetacza się warczącym gromem niby rozdrażniony afrykański lew. Migiem napełnia rynny, beczki, sadzawki i otwarte studnie po to, aby zaraz nad ranem w pełni słonecznej tęczy spłynąć strumieniami wesoło szemrzącej wody. Jarów i przepaści tu wszędzie bez liku. Wszak cała etiopska ziemia to jedna wielka plątanina rozpękanych skał. Dosłownie w pół godziny po szaleńczej żywiołowej nocy wita nas kryształowo czyste powietrze. Wita nas codzienne etiopskie niebo. A kiedy czasami stanie się inaczej i wbrew tradycyjnym zwyczajom deszcz spadnie nie nocą, tylko w dzień, po południu, to także nie z wolna, nie ślamazarnym krokiem, lecz z młodzieńczym, buńczucznym humorem przewalając się po niebie obręczami kolorowych tęcz, po dwie, po trzy naraz.

Taka jest właśnie jasność, nasłoneczniona, życzliwa jasność podniebnej Etiopii.

Początki etiopskiej historii w legendarnych toną mrokach. Każdy kolejny władca wyprowadzał swój ród od Adama i Ewy. Najwspanialszym jednak dowodem starożytności rodu królewskiego ma być legenda o królowej Sabie, czyli Makedzie. Po trzech z górą tysiącach lat któż może wiedzieć, jak się ona tam naprawdę wołała. Etiopczycy nazywają ją Makedą, niechaj więc tak będzie. Możliwe, że w owych czasach królowie Aksumu panowali nad królestwem Saby, ta hipoteza godzi obie strony.

Pewnego dnia ta piękna, a młoda, arabsko-afrykańska królowa zjawiła się na czele objuczonej prezentami karawany przed obliczem Salomona w Jerozolimie i ten mądry człowiek nagle oszalał z miłości. Jak dalece bezinteresowna była to miłość, legenda milczy. Z dalszych faktów wywnioskować można, że nie stracił on całkowicie głowy, nie darmo był Salomonem. Do królestwa Saby w charakterze kolonii należały prawdopodobnie kopalnie złota w dorzeczu Zambezi (teoria Petersa), prawdopodobnie był to — mówiąc językiem biblijnym — osławiony Ofir. Salomon w tym czasie planował budowę swojej świątyni, potrzebował złota. Królowa przynosiła to złoto w wianie. Ale... nie obdzierajmy miłości z romantycznych skrzydeł.

Po przybyciu do Jerozolimy królowa Makeda, jak przystało na świadomą swego piękna kobietę, jęła czynić przeróżne kokieteryjne ceregiele. Salomon prócz rozumu miał też i żarliwą krew południowca, a nie chcąc używać gwałtu, wpadł na dowcipny pomysł. W przeddzień odjazdu królowej urządził pożegnalną ucztę, na której podano wiele mocno pikantnych potraw. Przy końcu, podnosząc puchar, tak rzekł do ukochanej, rozochocony winem:

— Dziś nie pójdziesz spać do swojego pałacu, zostaniesz tutaj.

— Zgoda — szepnęła ostatkiem oporu piękna Makeda — pod jednym tylko warunkiem.

— Jakim? — pyta rozgorączkowany królewski amant.

— Nie tkniesz mnie, chyba że sama się na to zgodzę.

— Dobrze — odrzekł Salomon — ale pod warunkiem...

— Jakim? — pyta spłoniona Saba.

— Ty również nie tkniesz niczego bez mego zezwolenia.

Układ został zawarty i zapity szklanicami wina. Młodzi poszli spać. Po dwóch stronach olbrzymiej, kurtyną przedzielonej sali ustawiono dwa pozłociste łoża, pośrodku na rzezanym w hebanie ślicznym stołku umieszczono kryształową wazę pełną źródlanej wody.

— Dobrej nocy, o piękna! — westchnął król ciężko. — A pamiętaj, że to moja woda!

Pieprzne potrawy i mocne trunki zrobiły swoje. Nieszczęsna królowa nie może zasnąć. Piekło w żołądku. Ogień pali wnętrzności. A chytry Salomon właśnie zaczyna chrapać. Na palcach, po cichu, skrada się królowa do upragnionej wazy i tu... drapieżny chwyt za drżącą rękę. Pragnienie króla było nie mniej wielkie. W wyniku tych dwóch królewskich pragnień urodził się syn, Ebne Hekim, i zapanował nad etiopskim krajem jako Menelik I.

Tyle nam mówi niesprawdzona legenda, powtarzana w nieskończoność i malowana wciąż na różnych prymitywnych i naiwnych obrazkach, które nabyć możesz za jedne pięć dolarów na każdym straganie bazaru Addis Abeby. Obrazki malowane są na pergaminie, pozorując wszelkie cechy starożytności.

Nawiasem mówiąc, inna, bardziej złośliwa wersja tejże legendy mówi o niezgrabnych nogach królowej Makedy, nogach podobnych do kozich. Należy tu podkreślić smutny lecz prawdziwy fakt: oto piękne Etiopki do dziś dnia odznaczają się patykowatymi i bardzo nieforemnymi nogami. Czyżby ten narodowy kształt nóg aż taki stary miał rodowód?

Jako się rzekło, legenda o Makedzie jest dumą każdego Etiopczyka, w pierwszym zaś rzędzie samego negusa, wielkiego Lwa Judy, on to przecież swój królewski ród od Salomonowego pnia wywodzi. Oczywiście lepiej tego rodowodu nie sprawdzać. Przy dość swobodnym traktowaniu konkubin, tyle w tej historii odskoków i wygibasów, że kręćka można by dostać.

Za Makedy i jej syna Menelika I nie było jeszcze mowy ani o Abisynii, ani o Etiopii, istniało tylko królestwo Aksum, ze stolicą tejże nazwy. Tu koncentrowało się życie kulturalne i polityczne. Niestety, mało zostało śladów po tej kulturze. Owszem, pełno tu monolitowych obelisków, ale wszystkie chwalą zwycięstwa dalekiej przeszłości. Czytamy na nich dzieje różnych „wielkich” miast i „wielkich” narodów, z których to wielkości nie pozostało ani śladu. Jednym z tych władców był Ella Amida, który zjednoczył pod swoim berłem wiele królestw i dlatego nazwał siebie negusa nagast, czyli król królów. Syn jego zasłynął jako wielki Ezana. Za jego to czasów zachodzi nagła metamorfoza. Oto na początku obywatele składają jeszcze hołd bogu Mahram, a później już „Panu Ziemi i Nieba” i krzyż zjawia się na monetach. Ze słowem „bóg” mieli podobno kłopot, gdyż w języku ge’ez zabrakło odpowiedniego pojęcia. Ale skąd się to chrześcijaństwo tutaj wzięło?

Historia romantyczno-karkołomna. Oto pewien syryjski statek w poszukiwaniu wody do picia nieopatrznie tu wylądował, no i z rozkazu króla Ella Amida cała jego załoga została przykładnie wymordowana. Takie to już były wówczas miłe obyczaje.

Nie ma reguły bez wyjątku. Dwóch pasażerów ocalało. Ci naiwni młodzieńcy zabawiali się podobno w beztroskie odczytywanie klasycznych wersetów i nie zauważyli toczącej się dokoła nich rzezi. To naiwne a niebywałe ich zachowanie rozczuliło napastników. Zamiast mordować przyprowadzono chłopców przed oblicze króla i ten przyhołubił ich do miłującego serca. Starszy, imieniem Frumencjusz, stał się królewskim sekretarzem, młodszemu zaś Aedezjuszowi pozwolono nosić za królem jego monarszą czapkę, wkrótce obaj stali się nadwornymi doradcami.

Stary król umarł. Następca był jeszcze nieletni, więc królowa uprosiła Syryjczyków o pomoc w rządzeniu krajem. Frumencjusz stał się najbardziej wpływową osobistością Abisynii.

Kiedy książę Ezana dojrzał, Frumencjusz udał się do Egiptu prosić patriarchę chrześcijańskiego o pomoc w nawracaniu. Patriarchą w Aleksandrii był wówczas mądry Atanazy, bohater nicejskiego soboru. Ten w lot pojął ważność nowej placówki i mianował na nią tegoż Frumencjusza. Tym sposobem Frumencjusz, popularnie zwany Abba Salama, stał się pierwszym arcybiskupem, czyli abuną koptyjskiego Kościoła w Abisynii.

Tak więc dzięki owej przypadkowej rzezi młody następca tronu Ezana dostał dzielnych doradców: przeobraził przy ich pomocy kraj i stał się jednym z najmądrzejszych władców. Wszystko wskazuje na to, że Aksum w jego czasach nie ustępował bogactwem i architekturą miastom legendarnej Saby, a nawet samemu Babilonowi. Niestety, ciągłe wojny obok zmiennego klimatu — żarliwie gorące dni i bardzo zimne noce, obok potopowych deszczów — zniszczyły wszystko, co mogłoby świadczyć o tej wspaniałości. Zostały po niej skruszałe bloki z fragmentami napisów i z nich to właśnie wiemy o złotych figurkach ofiarowywanych bóstwom, o wazach ofiarnych i marmurowych pałacach. Na podstawie zarysowujących się fundamentów zaś można odtworzyć w wyobraźni kilkupiętrowe kompleksy budynków ze śladami kamiennych tarasów, balkonów i piedestałów. Według staroarabskich kronik stały tam zamki tonące w powodzi kwiatów, lśniące bielą marmurowych posadzek.

Jean Doresse, kierownik archeologicznych wykopalisk w Etiopii, znalazł ostatnio wiele przedmiotów, a raczej smutnych resztek tych przedmiotów, które utwierdzają nas w przekonaniu o świetnej przeszłości tego kraju. Znalazł on fragmenty płyt ze złoconego brązu, niewątpliwie służące kiedyś do pokrycia pałacowych ścian, a także wiele szklanych i porcelanowych naczyń.

W roku 525 odwiedził Aksum bizantyjski podróżnik Cosmas i został oczarowany wspaniałością budowli, a szczególnie przepychem „zdobnego w posągi jednorogich byków” królewskiego pałacu. Inny podróżnik widział ponad pięć tysięcy głów liczące stada oswojonych słoni, a niejaki Jan Malałas w taki oto sposób opisuje strój aksumskiego monarchy:

(...) biała lniana szata bogato przetykana złotem zwisa mu z bioder, a powyżej niej król jest goły. Sznury pereł zdobią jego nagą pierś. Na ramionach ma ciężkie złote bransolety, a w ręku trzyma złotą tarczę i dwa złote oszczepy. Siedzi on na czterokołowym również złoconym wozie, zaprzężonym w słonie.

W VI wieku Etiopia cieszyła się sławą wielkiego mocarstwa, sam Justynian ponoć słał do niej posły o pomoc w wojnie z Persją. Z końcem VII wieku Aksum ginie z oczu, aby się odnaleźć dopiero gdzieś w XII wieku, ale już w postaci Abisynii.

Co się działo z owym chrześcijaństwem przyjętym w IV wieku?

Jak należało przewidywać, napłynęli z różnych stron chrześcijańscy zakonnicy, pełno się ich osiedliło po niedostępnych grotach, których w Etiopii nie brakowało. Powstała lista lokalnych świętych. Ich zmumifikowane ciała przechowuje się do dziś dnia po starożytnych klasztorach. Takie właśnie mumie możemy oglądać w Amba Fokada albo na urwistym zboczu skały Matara. Największą zasługą tych mnichów było zapoczątkowanie literatury etiopskiej drogą przekładów pism świętych, oryginalnych modlitw lub amuletowych zaklęć. Obok tego zaczęły powstawać biografie pustelników, prześcigające się w przesadnych panegirycznych chwalbach.

Z nich najciekawszym jest „żywot” Abby Za Mikaela Aragaui — założyciela słynnej Debre Damo — świątyni wykutej w skalistym urwisku, zawieszonej nad prostopadłą przepaścią. Można tam być wciągniętym jedynie na linie. Oczywiście założyciel tej świątobliwej wspinaczki, sam przeor Abba Aragaui, nie potrzebował używać sznura. Według opowieści kronikarza korzystał on z uprzejmości oddanego sobie pytona. Ten mądry a usłużny wąż, zwieszając się z wierzchołka skały, zakręcał haczykowato ogon i na takim niby krzesełku wygodnie a bezpiecznie wciągał świątobliwego mnicha w podwoje klasztoru.

Alfą i omegą literatury, a także i sztuki etiopskiej jest owa przytoczona już przedtem legenda o małżeństwie Salomona z Makedą (nie bardzo zaszczytne co prawda było to małżeństwo, gdyż Salomon miał podobno siedemset oficjalnych żon i mniej więcej tyleż konkubin w haremie).

Z małżeństwem tym łączy się ściśle wiara społeczeństwa w Arkę Przymierza Mojżeszowego, a historia wygląda tak: gdy nieletni synek Makedy i Salomona, późniejszy Menelik I, założyciel tego znakomitego i po wieczne czasy żywotnego rodu, odjeżdżał na ośle z Jerozolimy, rozczulony staruszek ojciec rozkazał, aby każda z dworskich rodzin oddała mu swego pierworodnego syna do asysty. Takim to sposobem Menelik zabrał do Etiopii kwiat arystokracji izraelskiej, wyszło także za nim dwunastu kapłanów-mędrców ze szczepu Lewi i przyszło im do głowy zabrać ze sobą Arkę Przymierza. Nie pomogła tu ani czujność strażników, ani pogoń. Przykazania Mojżeszowe znalazły się i do dziś dnia ponoć znajdują się w sanktuarium katedry aksumskiej. Tablicę Mojżeszową, czyli tak zwany tabot, obnosi się uroczyście w największe święta przykrytą starannie kapami, gdyż oko zwykłego śmiertelnika niegodne jest jej oglądać. Straż nad tabotem pełnią członkowie rodu Lewitów. Każda cerkiewka etiopska musi posiadać w swoim sanktuarium kopię tabota rzeźbioną w drzewie albo w różowym alabastrze. Tabot jest największą relikwią narodu etiopskiego.

Dziedzicząc Arkę Przymierza z Jerozolimy, biorąc chrzest z Egiptu, sąsiadując ze światem muzułmańskim, Kościół Etiopii nie mógł się ostać w pierwotnej czystości swoich koptyjskich dogmatów. Tak na przykład jako kapłańskie okrycie głowy przyjęty został turban, a każda większa religijna uroczystość wiąże się z rytualnym tańcem Dawida. Starsi kapłani, ustawieni w dwuszeregu, podrygują rytmicznie w takt ogromnych bębnów. Śpiewają przy tym pieśń starą, aleksandryjską, której szczególne, monotonne, trzytonowe zawodzenie wprowadził ponoć jeszcze w II wieku sam święty Jared. W tym celu wstąpił on aż do nieba i stamtąd przyniósł instrukcję, w jaki sposób należy podrygiwać i na jaką melodię ten hymn zwany deggwa śpiewać. Ukoronowaniem zaś judejskich wpływów są krwawe ofiary przy konsekracji każdego nowego kościoła.

Legenda o pochodzeniu abisyńskiej arystokracji od książęcych rodów Izraela zdaje się potwierdzać w licznych liturgicznych nazwach, zaczerpniętych bezpośrednio z języka hebrajskiego. Wielce znamiennym jest także fakt istnienia owych Falaszów, czyli plemienia „czarnych” Żydów. Skąd się oni tu wzięli nad brzegiem jeziora Tana i kiedy tu przyszli, trudno wyśledzić. Nikt jednak izraelskiego ich pochodzenia zaprzeczyć nie może.

Jak się rzekło, zwycięski pochód Arabów odciął w VII wieku królestwo Aksum od całej reszty świata. Z ust portugalskich podróżników wiemy, że w pierwszych latach budzącego się islamu Abisynia oddała Mahometowi przyjacielską usługę, przyjmując uciekinierów z Mekki. Ten fakt podobno nie był nigdy zapomniany. Kto wie, może jemu nawet zawdzięcza Etiopia długoletni spokój przed świętą wojną muzułmańską. Istniała tylko jedna furtka łącząca ją ze światem: od czasu do czasu przyjeżdżał z Egiptu nowo mianowany abuna. Inaczej być nie mogło, musiał on być Egipcjaninem. Z tego prawa cieszył się kalif Kairu, pobierając za każdym razem wysoki bardzo haracz, ale i król Etiopii, mimo wydatku, czuł w duszy radość z uzależnienia swojego rywala od jakiejś obcej władzy.

W wieku IX abuna dostał polecenie z Aleksandrii, aby uzgodnić religijne dogmaty z resztą koptyjskiego Kościoła. Zbyt bowiem odbiegły one od wiary chrześcijańskiej. Niestety, „remanent” okazał się niemożliwy. Choćby poligamia, jakże tu ją znieść? Każdy ras i każdy inny dygnitarz uważał ją za rzecz wielce wskazaną i społecznie pożyteczną. Skoro istnieje „główna” żona, powinny być i konkubiny. Wszak na jednej szyi wszystkich pereł nie zawiesisz. Jakże więc pokazać światu dostojeństwo mężowskiego stanowiska? Mądry a taktowny patriarcha raczył zrozumieć te życiowe trudności. Dobrotliwie przymrużył oczy. Zostawił nawet dawny pogański obyczaj krwawych zwierzęcych ofiar przy konsekracji świątyń. W późniejszych czasach bardziej fanatyczni abunowie próbowali znieść wielożeństwo, ale na próżno. Społeczeństwo nie poparło podobnych nonsensów. W wieku XI jeden z panujących królów, chcąc dać dobry przykład, rozpędził na cztery wiatry swój liczny harem. Następcy owego „zwariowanego” bigoty „w ślady nie poszli”. Do dzisiaj życie etiopskiego obywatela płynie liberalnym korytem. Grzeszyć wolno, byle z umiarem.

Etiopska dynastia należy do najstarszych na świecie. Jeżeli nawet odrzucić jej pochodzenie od Salomona, to całkiem historycznie już można ustalić wiek XIII jako jej początek. Mój Boże, jakichże tylko królów tam nie było! Był taki jeden, niby nasz Bolesław Śmiały, zwał się Amda Sejon. On to kazał mnicha Honoriusa za jego kazania końmi po ulicach rozwłóczyć. Był też inny, swoisty „Iwan Groźny”,co się „oprycznikami” otoczył, a ci pod karą chłosty pilnie przestrzegali, żeby każdy obywatel Etiopii na czole swoim czytelnie miał wypisane: „Należę do Syna, Ojca i Ducha Świętego. Amen”.

Był też inny bardzo ciekawy typ, co za śmierć swoich dwóch serdecznych europejskich przyjaciół zapłacić kazał stosem żywcem pogrzebanych własnych obywateli.

Różni bywali władcy i różne królowe, a wszyscy nawzajem przykładnie się zwalczali. Zabójstwa były rzadkie, nie tak jak w Europie. Tu zamiast mordować pakowano wszystkich męskich potomków z królewskiego rodu, wraz z ich najbliższym pokoleniem, na którąś z niedostępnych gór. Nie mogąc stamtąd zejść, automatycznie przestawali być groźni.

1 Kalendarz etiopski dzieli rok na trzynaście miesięcy (przyp. aut.).TARAPATY

Wspaniała jest Etiopia. Ale jakże się do tej bajecznej Etiopii dostać? Jak przedrzeć się przez wszystkie bariery gór, jarów i przepaści, a nade wszystko... wiz i dewiz? Któż zapłaci za przejazd, a potem, co dalej robić? Z czego żyć? Jestem w Londynie na prawach uchodźcy wojennego. Posiadam polski dyplom uniwersytecki, stopień doktora medycyny. Bez nostryfikacji dyplomu nie ma mowy o pracy zawodowej. Czy Etiopia zechce mi ten dyplom weryfikować? Cóż, spróbować można.

Otwieram telefoniczną księgę, wodzę po niej palcem. Znajduję adres „cesarskiej ambasady”. Nie odkładając sprawy, wskakuję do autobusu i już. Jestem na miejscu.

Okrągły stół pośrodku olbrzymiego hallu. Na marmurowych płytach takiż okrągły, miękko-kudłaty dywan z pozszywanych małpich skór. Pod ścianą, za biurkiem, siedzi ładna blondynka, robi manicure. Nie przeszkadzam. Liczę wzrokiem ilość biednych zwierząt zabitych, by zrobić ten dywan. Pięćdziesiąt i dwie skóry. Jakże ludzie są bezlitośni! I jaki tego sens? Ani to piękne, ani wygodne.

Oparty o ścianę patrzę przez okno i przestaję widzieć. Kiedyż to po raz ostatni migały przede mną te kolobusy, przepiękne a tak zwinne małpiszony, o bujnym biało-czarnym futerku? Chyba Kongo?... Widzę oto, jak się huśta na lianie tuż-tuż nade mną. Patrzy prosto w oczy ze zwykłą dobrodusznością. Zwierzak pełny ufności, najłatwiejszy do strzału.

— Pan w jakiej sprawie?

— Ach tak! Przepraszam, zapomniałem się. Chodzi mi o informację, czy mógłbym jako lekarz starać się o pracę w Etiopii?

— Skontaktuję pana z konsulem. Tak będzie najlepiej.

Za chwilę wersalskim gestem dziewczyna wprowadza mnie do wytwornego salonu. Na ścianie dwa duże portrety w bogato złoconej, banalnej, wiktoriańskiej ramie. Domyślić się nietrudno: sam wielki cesarz Hajle Sellasje z imperatorską małżonką. Obok parę okrągłych, guzami nabijanych tarcz, skrzyżowane szablice i to wszystko. Wszystko, co oryginalniejsze, co swoiste. Reszta — to szablon etykietalnych umeblowań, upiętych i ustawionych ręką zawodowego tapicera i dekoratora. Wiktoriańskie powyginane szafy, takaż okropna kanapa; adamaszki, marmury, złocenia, girlandy i kutasy purpurowych sznurów.

Wpadam w przepastny miękisz najbliższego fotela jak biedna Mickey Mouse w paszczękę rekina. Z bijącym sercem spoglądam na przeciwległe drzwi, skąd za chwilę ma wejść mój los. Tymczasem czekam długo, wystarczająco długo, aby zapomnieć o celu swojego tutaj przybycia. Wreszcie drzwi się otworzyły. Wszedł cienki, strasznie zbiedzony jegomość. Na popiołem przysypanej twarzy pałają gorączką duże, jakby przestraszone oczy. Podał drobną, wydłużoną dłoń i z właściwą dyplomatycznej służbie swobodą zapytał o powód mojej wizyty.

— Och! — jęknął boleśnie, wysłuchawszy moich wywodów. — My tych spraw nie załatwiamy. Proszę bezpośrednio napisać do Addis Abeby, do generalnego dyrektora Ministerstwa Zdrowia. Nazywa się on Imru Sellasje.

— Jak pan sądzi, jak szybko mogę mieć stamtąd odpowiedź?

— Kilka tygodni potrwa... O, potrwa — dodał z przekonaniem, gładząc skronie, jakby cierpiał na ból głowy.

— Pan jest chory? — spytałem troskliwie.

— O, to stara historia. Nerwy, mój panie. Tyle lat poza granicami kraju.

— To klimat w Etiopii jest lepszy? — pośpieszyłem wyciągnąć jakie bądź, tak cenne dla mnie wiadomości.

— Taki klimat najlepszy, do którego jesteśmy przyzwyczajeni od dziecka. Nie wiem, co mi właściwie jest. Nie mogę sypiać nocami. To bardzo męczy...

— Jestem lekarzem — powiadam — mogę służyć pomocą. Mnie się wydaje, że trzeba przede wszystkim przeprowadzić badania laboratoryjne kału i moczu, jako że wszystkie prawie choroby tropikalne stamtąd rodowód swój wywodzą. Chętnie zajmę się tym.

Targ został ubity. Nazajutrz rano miałem załatwić laboratorium, a miły konsul obiecał dopilnować moich spraw. Byle tylko ta odpowiedź jak najprędzej nadeszła z Addis Abeby.

Wybiegam z ambasady, podskakując na jednej nodze. Co za wspaniały los wygrałem na loterii! Za głupi kłopot przy zrobieniu tych paru zabiegów lekarskich zyskałem pożytecznego przyjaciela, a więc posada i wyjazd z Londynu murowany.

Nazajutrz jeszcze większa radość. Oto znajduję pod mikroskopem pasożyta bilharcji, jednej z najgorszych chorób tropikalnych. Konsul jest wzruszony. Nikt dotąd nie postawił mu diagnozy.

A więc konsulat abisyński mam za sobą. Pozostaje czekać na odpowiedź od tego Imru Sellasje. Czekam.

Nie tracąc czasu, wertuję biblioteki i szukam wiadomości o tym tajemniczym kraju. Najświeższe pochodzą z roku 1935, czyli jeszcze z czasów wojny włosko-abisyńskiej, wiadomości mocno podstarzałe, skoro dziś mamy rok 1955.

Tak minął długi miesiąc, chyba jeden z najdłuższych w moim życiu. Wreszcie telefon. Chyba z ambasady?!

— Leć zaraz do Dorchester Hotel, tam się zatrzymał w drodze do Stanów Zjednoczonych Polak, nazywa się Bisztor, jest doradcą finansowym Etiopii, powołaj się na mnie. On cię poinformuje najlepiej. Mieszka w Abisynii chyba z dziesięć lat.

Pędzę. Gnam jak wicher. Roztrącam przechodniów. Nareszcie będę coś wiedział! Nareszcie spotkam człowieka stamtąd!

Wygalonowany szwajcar najdroższego hotelu, w którym się tylko książęta zatrzymują, pogardliwie zmierzył wzrokiem moje pogniecione spodnie.

— Pan Bisztor zapowiedział, że nikogo nie przyjmuje.

— Ależ pan mu powie, że rodak, że Polak... że... że...

— Nic na to nie poradzę, widocznie jest bardzo zajęty.

Ano wracam jak struty. Jedyna okazja spaliła na panewce.

— Co się stało? — ktoś woła obok.

To Stasio, stary druh. Opowiadam przygodę i plany. Zaraz mam wyjeżdżać.

— Do Abisynii? — zdziwił się.

— No tak. A co? Zazdrościsz?

— Z byka spadłeś? Mam czego zazdrościć! Tam tylko takie wariaty jeżdżą jak ty. Ale, bój się Boga, masz przecież żonę i dziecko. Ochota ci karku nadstawiać?!

— Dlaczego zaraz karku? Wszakże tam nie ma żadnej wojny.

— W Abisynii?

— Tak. Czemu tak wydziwiasz?

— No, bo mało się orientujesz. Stamtąd nigdy nikt nie wraca. Nawet Wielka Brytania wypowiedziała wojnę z tego powodu.

— Jaką wojnę? Co ty wygadujesz?

— Ten pomnik, który tam widzisz, to generał Napier, on właśnie pobił Abisyńczyków za to przytrzymywanie angielskich delegatów.

— Dobrze, ale kiedy to było?

— Za królowej Wiktorii, ale tam się nic a nic nie zmieniło. Nie radzę ci jechać, chyba że szyja swędzi.

Wieczorem następnego dnia znalazłem się w towarzystwie sporej gromadki emigranckiej inteligencji. Oczywiście nie mają o czym gadać, jak tylko w kółko o Abisynii. Kto co wie, a właściwie o tym, że nikt niczego nie wie.

Wróciłem tego dnia do domu zupełnie przybity. Może rzeczywiście palnąłem głupstwo? Może tam nie ma nic ciekawego, a praca zabójcza?

Nocą, jak zwykle, przyszły nowe refleksje. Obudziły ciekawość. Cóż może grozić? Niewygody codziennego życia? Kpię z tego. Marne wynagrodzenie? Mogę się nie zgodzić, ode mnie zależy. Tymczasem właśnie ta tajemniczość, nieznajomość terenów daje nieprzewidziane możliwości. W drugiej połowie XX wieku mogę być odkrywcą nowych światów. Czyż nie wspaniale?!

Telefon. Czemu tak wcześnie?

— Kilometr? Słuchaj, leć na Redcliff Square, tam się zatrzymał sędzia Bobkowski. On prosto z Addis Abeby, tam mieszka już pewnie z dziesięć lat, da ci najlepsze informacje.

Pędzę. Któż by nie pędził?

Wychodzi jegomość jowialnie serdeczny, bezpośredni i swój. Wysłuchał moich trosk z przekrzywioną głową, spod oka obserwując moje wzruszenie.

— Kiedy zamierza pan wystartować? — spytał.

— Chyba za parę tygodni, sam jeszcze dokładnie nie

wiem.

— Ma pan już w ręku podpisany kontrakt?

— Nie, ale przed miesiącem z górą wysłałem podanie i mam obiecane przez konsulat poparcie.

Tu sędzia chwycił się za brzuch i począł się trząść w serdecznym, podtatusiałym śmiechu.

— Cha! cha! cha!... Więc pan jeszcze żadnego pisma nie ma, a już się wybiera w podróż. Z Etiopczykami, panie, rzecz niełatwa. To dobrze, jeżeli pańskie pismo trafi do należytych rąk. Ja radzę napisać zaraz drugie. Na wszelki wypadek. Nie zaszkodzi nigdy, a pomóc może. Zresztą potrwa to i w ogóle... nic pewnego.

— Rozumiem... oczywiście — bąkam w zażenowaniu — ale nie sądzę, aby to trwało miesiące, gdyż sam konsul zapewnił mi jak najdalej idącą pomoc.

— Ach tak, oczywiście, pan ich nie zna. Oni wszystko obiecują. Obietnice to chleb powszedni Abisynii, tam całe życie stoi na obiecankach. To są cudowni ludzie, nikogo nie chcą skrzywdzić, nikomu nie powiedzą złego słowa. Sam miód — powiadam panu. Proszę tylko pomyśleć: każdy się na wszystko godzi, niczego nigdy nie odmawia, zawsze się uśmiecha i nisko się panu kłania. Czyż nie raj? Do tego dodajmy powolność. Nikt się nie śpieszy, bo i po co? Może pan być najzupełniej pewny, że pańska sprawa prędzej jak za rok nie dojrzeje. Zakład!

— Co?! — oburzyłem się, a jednocześnie serce mi się skurczyło z wielkiej trwogi. Ależ ci polscy emigranci zawsze każdego straszą! Taka to ich moda. Odchodzę struty, ale nadrabiam miną.

W domu zastaję list z etiopskimi znaczkami. Ociągam się z otworzeniem koperty. Ręce mi drżą jak u starego histeryka.

— Otwieraj ty — powiadam do żony. — Ja dzisiaj nie mam szczęścia.

A więc żona czyta na głos:

— Dyrektor Imru Sellasje godzi się na zatrudnienie ciebie w charakterze lekarza w jednym z prowincjonalnych szpitali. Podaje warunki: osiemset dolarów etiopskich2 plus mieszkanie i samochód do dyspozycji. Oczywiście opłacona podróż samolotem dla dwóch osób w obie strony, po skończonym trzyletnim kontrakcie trzy miesiące płatnego urlopu.

Chwytam małżonkę wpół i okręcam się jak zwariowany.

— Wiwat! Brawo! Jedziemy! Któż by się nie zgodził. Odpisuję natychmiast.

Tym razem pakujemy się już na dobre. Łamiemy przy tym głowę, co tu jeszcze dokupić. Obliczam czas definitywnego załatwienia wiz.

Tymczasem mija długich pięć miesięcy. Po prostu na moją ofertę nie ma żadnej odpowiedzi. Może pan dyrektor Imru Sellasje zrezygnował?...

Idę wreszcie do ambasady, aby sprawę jakoś pchnąć. Otwieram drzwi, cofam się, to chyba nie tutaj. Zadzieram wysoko głowę, żeby odczytać napis dokoła państwowego godła nad drzwiami: „Imperial Embassy of Ethiopia”, a nad tym lew — wielki, niezwalczony lew Judy. Znowu naciskam klamkę i wchodzę.

Nie ma lalkowatej blondynki. Nie ma też małpiego dywanu. Jakaś poczciwa brzydula łączy mnie z konsulem. Co za niespodzianka: zamiast mego chudzielca z bolącą głową wyłania się z drzwi korpulentna, niska, ciemna postać.

— Pan chciał widzieć konsula R.? Niestety, odjechał na inną placówkę, ja go zastępuję. Czym mogę służyć?

„Mój Boże! — myślę sobie. — Cała protekcja wzięła w łeb, nikt mnie tu teraz nie poprze”. Referuję sprawę od nowa.

— Rozumiem pana niepokój — powiada nowy konsul — ale u nas ludzie się nie śpieszą. Zresztą taka procedura angażowania nowego człowieka z zagranicy nigdy nie trwa krócej. Sądzę, że list nadejdzie lada dzień.

Rzeczywiście nadszedł, tegoż jeszcze wieczora. Z zapartym tchem szukałem w kopercie nakazu wizowego. Tymczasem dyrektor Imru Sellasje lakonicznie zapytywał, czy wolę jechać na własny koszt (pieniądze zwrócą na miejscu w Addis Abebie), czy lepiej przekazać mi dwa bilety lotnicze. Dyrektor zapytuje tak, jakby korespondencja trwała normalnie: trzy dni, powiedzmy... tydzień, a tu w perspektywie nowych pięć miesięcy. Szlag może człowieka trafić! Odpisuję zaraz, natychmiast. Błagam o wizę, nic więcej. Sam zapłacę przejazd. Ryzykuję. Ufam. Tylko wizę... Jak najprędzej wizę, bo oszaleję w tym mglistym Londynie.

Tym razem czekam cztery miesiące. Dyrektor Imru Sellasje godzi się na warunki, mam zgłosić się do ambasady po wizę.

Skaczę z radości. Nareszcie! Jedziemy.

Konsul robi duże oczy:

— Żadnego pisma w pańskiej sprawie nie otrzymaliśmy, bez tego wizy nie można wystawić. Albo kontrakt, albo wyraźne zlecenie. Musi pan czekać.

„Czekać”. Jakie to straszne słowo. Siedzieć na walizkach i czekać. Ale chyba to potrwa już krótko.

— Sędzia Bobkowski znowu bawi w Londynie! — woła do mnie mój poczciwy Stanisław. — Idź, nie zaszkodzi.

Rzeczywiście, każda rada dobra. Może podtrzyma na duchu.

— Pan jeszcze tutaj?! — przywitał mnie wesołym okrzykiem. — A co, nie mówiłem? Posiedzi pan, posiedzi. Każdy papierek musi się odleżeć. Papierek etiopski to jak kurze jajko, im dłużej pogrzać, tym pewniejsze kurczę. Ma już pan kontrakt?

— Nie. Jadę bez kontraktu i na własny koszt, tam na miejscu mają mi zwrócić...

— Co? Nigdy! Nie radzę panu tego robić. Mówiłem już panu kiedyś, że ich obietnica nic nie znaczy.

— Ależ to dyrektor departamentu, sam dyrektor... — zaprotestowałem.

— To nie ma żadnego znaczenia. Dziś jest nim Imru Sellasje, a jutro jakiś tam ato Gabre czy inny. Cesarz zmienia ich jak rękawiczki. Żadnej więc odpowiedzialności za czyny. Czy pan wie, kto panu te pieniądze będzie wypłacał? Znam takich, co latami nie mogą wydrzeć należnej im pensji.

Rzeczywiście, może i racja. Wydamy wszystkie oszczędności i nagle znajdziemy się na lodzie, w obcym kraju, bez wyjścia. Ale w przeciwnym razie czeka nowa korespondencja, nowych dziesięć miesięcy.

— Jednak zaryzykuję. Trwać dalej w takiej beznadziejnej sytuacji nie potrafię. Byle była wiza, a tam — zobaczymy.

— Ano — rzecze pan Bobkowski — znałem gorszych wariatów i jakoś wychodzili na swoje. Ja radzę jednak zaczekać. Nikt was w kark nie bije. Mając kontrakt w ręku, możecie ryzykować, chociaż i wtedy nie ma stuprocentowej pewności.

Nazajutrz telefonuję do ambasady. Upłynął już tydzień, więc może pismo przyszło.

— Pan zadzwoni do nas za trzy tygodnie — proponuje ktoś słodkim głosem. — Urzędnik, który otwiera pocztę zagraniczną, jest na urlopie. Gdy wróci...

— Więc nikt inny otworzyć nie może? Sprawa taka pilna. Muszę jechać.

— Pan daruje, za trzy tygodnie — odpowiedział głos już trochę urażony.

Uzbrajam się więc w nową cierpliwość.

Po trzech tygodniach zawiadomiono mnie, że urzędnik wrócił, ale żadnego pisma z ministerstwa nie ma.

Nadeszło po dwóch i pół miesiąca. Ale wreszcie nadeszło.

— Ma pan kontrakt? — dopytywał się pan Bobkowski, ale go nie słuchałem. Zamknąłem oczy, zaciąłem wargi, byłem jak głaz.

Konsul proponuje, abyśmy lecieli, że to najtaniej i najwygodniej. O, naiwny — nam wcale o to nie chodzi. Skoro mają zwrócić koszty dwóch biletów pierwszej klasy lotniczej, to za tę cenę możemy zwiedzić całą Italię, a czas... Mój Boże! Skoro potrafili przeciągnąć sprawę aż do półtora roku, to niech teraz czekają na mój przyjazd parę miesięcy.

Wprost z ambasady biegnę do biura podróży. Pragnę jechać jak najtaniej. Francja trzeciej klasy nie ma. Przez Italię tak podróżować odradzają. Różnica w cenie ponoć nieduża, a w komforcie ogromna.

Chciałem pożegnać pana Bobkowskiego, nie zastałem go w hotelu. Poinformowano mnie, że odjechał już do Etiopii.

Właściwie w dniu odjazdu nie mam żadnych zmartwień prócz niepokoju o wykładaną gotówkę. Ale jestem pełen dobrych nadziei i ufności.

Ostrzegam, szanujący się włóczęga nie powinien kupować biletów w biurze podróży i zawczasu. To pozbawia satysfakcji niepokoju i walki na pięści o miejsce w pociągu. Taka walka daje zazwyczaj najlepsze okazje do przyszłych konwersacji w przedziale wagonu. Znakomicie ułatwia psychologiczne studia.

Prawdziwy włóczęga winien być wolny, nieskrępowany żadnym przymusem: zechce — wsiądzie w pociąg, nie zechce — poleci samolotem, a nie — to pójdzie piechotą. Tymczasem tasiemiec biletowy nie pozwala na dowolną zmianę kierunku jazdy ani nawet jej rodzaju. Z takim tasiemcem musi człek wsiadać, gdzie każą, i wysiadać, gdzie wskazuje bilet. Wielu ludziom to dogadza, ale nie mnie. Cóż jednak zrobić, kiedy restrykcje walutowe i różne inne polityczno-ekonomiczne względy każą nam postępować właśnie tak, jak nie lubimy. Musiałem więc i ja ulec psychozie i uwierzyć w rzetelność koniunkturalnych rad. Te „dobre” rady mówiły, że trzecia klasa włoskich pociągów jest niemożliwa. Nic podobnego! O bilecie pokładowym bez kabiny myśleć nawet zakazano. Gdzieżby! Biały człowiek?... Cook sprzedaje jedynie i wyłącznie bilety pierwszej klasy. Reszta pomieszczeń na statku „Tripolitania” to tylko pluskwy i pchły. Uległem tej opinii zawodowych organizatorów podróży. Po prostu raz ostatni sromotnie się oblałem na egzaminie włóczęgowskiej dojrzałości.

Przede wszystkim okazało się, że „nasz” stateczek to najzwyklejszy kalosz, imitujący statek pasażerski. Handlowiec z kabinami. A przy tym tak mały, że zginął całkowicie między kadłubami transatlantyków. Długo nie chciałem uwierzyć, że to jest właśnie statek, którym mamy płynąć. Ze wstydem oglądam się, czy kto nie widzi, i wchodzę na jego pokład. To tylko taka sobie większa łódź motorowa. Moja pierwszoklasowa kabina urąga snobizmowi. Ale stateczek dzielnie nadrabia minami swoich biało wystrojonych oficerów i stewardów. Po prostu nadyma się konkurencyjnie, ażeby się wydać możliwie większym i doskonalszym. Niewiele jednak pomaga pyszałkowatość wobec bezwzględnego tła kamiennego mola i tych niebotycznych okrętowych burt. Na widok naszych „luksusowo-pierwszoklaśnych” biletów grono wygalowanych urzędników sprężyło się na baczność i zaraz potem zgięło się wpół. Ktoś usłużnie wyrwał podróżne torby, inny popędził przodem, torując drogę. Gestami uprzejmych dłoni wskazywano nam niebezpieczne miejsca, gdzie należy wyżej podnieść nogę, a gdzie pochylić głowę. Pasażer pierwszej klasy zasługuje wszakże na wszelkie szykany. Czujemy się jak modelki na podium podczas pokazu mody.

Potem, przy obiedzie, humorystyczna zastawa. Niezliczone ilości sztućców i talerzy. Czyżbym potrafił zjeść aż tyle potraw? Wypolerowane sztućce, uszeregowane niby żołnierze na mustrze, szczerzą do mnie zęby, a ja rzeczywiście głowię się, co z nimi zrobić. Za co wpierw chwytać? Na którym talerzu rozpoczynać? Na szczęście z pomocą przychodzi sam starszy steward, podsuwając imponujące „menu”. Oto wierna kopia, ze wszystkimi błędami.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2 1 dolar amerykański = 2,50 dolara etiopskiego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: