Śmierć Darwina w przedziale obok - ebook
Śmierć Darwina w przedziale obok - ebook
Seria opowiadań kryminalnych na wesoło „Śmierć Darwina w przedziale obok” to nie tylko zbiór krótkich opowiadań widzianych z perspektywy geniusza o tym jak chaos splata się z cudem codzienności ale i podróż pełna czarnego humoru – idealna na czytniki, tablety i smartfony gdy tkwi się w pociągu Polskich Kolei Państwowych. Rozsiądźcie się wygodnie i szykujcie na następne stacje, w drodze przez które Einstein zmaga się z prawem Murphy’ego i złośliwością wszechświata śmiejącego się z jego równań.
| Kategoria: | Komiks i Humor |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem Albert Einstein. Tak, ten Einstein – autor teorii względności, laureat Nobla, człowiek, którego fryzura wygląda, jakby eksplodowała w fabryce waty cukrowej, a potem została potraktowana piorunem. Myślicie, że życie geniusza to pasmo odkryć, wykładów na stojąco, braw i szampana? Bzdura. To pasmo katastrof, które prowadzą do śmierci tak absurdalnych, że nawet gwiazdy na niebie pękają ze śmiechu. Wszechświat ma poczucie humoru – czarne, złośliwe, jakby pisał scenariusz do komedii, w której ja jestem głównym klaunem. Wszystko zaczęło się w 2025 roku, kiedy bawiłem się czasem, wyobrażając sobie pędzący pociąg i zegar, który zwolnił. Myślałem, że to tylko eksperyment myślowy, że czas to tylko liczba w moich równaniach. Błąd. Czas, ten podstępny konduktor z wąsem jak z plakatów PKP, miał inne plany. Jedna chwila nieuwagi, jeden błędny wzór, i trach – otworzyłem szczelinę w czasoprzestrzeni. Obudziłem się latach 90-tych w spóźnionym wagonie pociągu Polskich Kolei Państwowych, z biletem przez Koluszki w kieszeni i zegarkiem tykającym wstecz. Przedział pachniał smarem, kanapkami z pasztetem i zmarnowanymi marzeniami o punktualności. Pasażerowie gapili się na mnie, jakby znali mój los, a ich oczy błyszczały dziwnym, kosmicznym światłem, jakby byli aktorami w teatrze wszechświata.
Uwięziony w pętli czasowej, ginę raz za razem, próbując wrócić do mojego 2025 roku, do spokojnego przedziału, gdzie największym problemem był brak herbaty. Każda stacja, każdy pociąg to nowa szansa na ucieczkę, ale moja przeklęta ciekawość – ta sama, która dała światu E=mc² – i brak asertywności zmieniają mnie w ambasadora prawa Murphiego. Wszystko, co może pójść źle, pójdzie źle, a ja jestem żywym (no, powiedzmy) dowodem.
Każda moja śmierć to popis kreatywności godny Nagrody Darwina – tej wątpliwej nobilitacji dla tych, którzy eliminują się z puli genowej w sposób, który każe Darwina klaskać z zaświatów. To nie są historie o równaniach, czarnych dziurach czy grawitacji. To historie o pechu czychającym w najmniej oczekiwanych miejscach.
Wszechświat śmieje się z mojego geniuszu, a ja, jestem gwiazdą jego tragikomedii. Pociągi PKP to moje piekło, a każda śmierć to kolejny akt w przedstawieniu, które nigdy się nie kończy. Dlaczego ja? Może dlatego, że ośmieliłem się myśleć, że mogę oszukać czas. Może dlatego, że wszechświat uwielbia ironię – największy umysł pokonany przez pecha. Oto opowieści o chaosie i o tym, jak geniusz może zostać zgonem wartym nagrodzenia przez samego Darwina.
Pociąg ruszył.1
PRZYSTANEK POCZĄTKOWY: ŁÓDŹ FABRYCZNA
Czas nie jest linią prostą. Nie płynie łagodnie, od punktu A do punktu B, jak strumień w górach. Jest raczej poplątaną nicią, która w kluczowym momencie zawiązuje się w supeł i ciągnie cię – bez pytania, bez ostrzeżenia – prosto w otchłań absurdu. I właśnie tego ranka, na dworcu Łódź Fabryczna, los sięgnął po moją nitkę.
Plan był boleśnie prosty: podróż do Koluszek, wykład dla lokalnego klubu miłośników fizyki o teorii względności, kilka suchych żartów o fizykach i pociąg powrotny przed kolacją. Zero stresu. Zero adrenaliny. Ale to właśnie wtedy wszechświat się śmieje – i, jak się miało okazać, szykował dla mnie przedstawienie godne sceny surrealistycznego kabaretu prowadzonego przez samego Frantza Kafkę.
Spakowałem się z niemiecką precyzją, której nabrałem podczas pobytu w Berlinie. Torba zawierała niezbędnik człowieka logicznego: notatnik, bo geniusz nigdy nie wie, kiedy spłynie nań olśnienie; kanapki z wędliną (sic!), zawinięte w szeleszczący papier aluminiowy; termos z herbatą; oraz długopis z napisem „Polskie Koleje Państwowe”, który pożyczyłem kiedyś z dworca warszawskiego. Już wtedy wszystko zaczęło się sypać. Automat biletowy traktował mnie jak zło konieczne – ekran migał, przyciski reagowały z opóźnieniem, a ja z uporem godnym don Kichota próbowałem kupić bilet. Po stu pięciu sekundach udało się. Mam bilet do Koluszek. Czas odjazdu – 7:50. W głowie: spokój. A może to była cisza przed burzą?
Pociąg zajechał na peron z miną obrażonego zwierzaka. Skład wyglądał jak relikt minionej epoki: zdezelowane wagony, wyblakłe logo PKP i zapach smaru, który wbijał się w nozdrza jak wspomnienie dzieciństwa spędzonego w latach stagnacji. Wsiadłem do przedziału. Mój współpasażer? Mężczyzna w dżinsach i czarnej kurtce, czytający gazetę z nadgorliwością archiwisty. Naprzeciwko – starsza pani z pieskiem. Pociąg ruszył z dwuminutowym opóźnieniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był znak.
Przez kilka minut nic się nie działo. Krajobraz przesuwał się za oknem, pociąg kołysał rytmicznie, a ja myślałem o wykładzie. “Czy warto zacząć od paradoksu bliźniąt? A może lepiej zacząć od miłości do skrzypiec?” - zastanawiałem się.
Godzina 10:47. Zbyt spokojnie było. Zbyt cicho. Postanowiłem sięgnąć po termos mimo iż nie chciało mi się pić. Błąd numer jeden.
Termos. Diabelska rzecz z próżnią. Czasem otwierała się gładko, innym razem wymagała siły porównywalnej z odkręcaniem zaworu reaktora atomowego. Zacząłem delikatnie. Potem mniej delikatnie. W końcu z determinacją godną Isaaca Newtona użyłem całej siły.
Błysk. Strzał. Gejzer.
Termos eksplodował jak Wezuwiusz. Ciecz – mieszanka herbaty i sody oczyszczonej, którą wczoraj wsypałem żeby „odkamienić wnętrze” – trysnęła w górę z furią godną wulkanu. Sufit, szyba, a nawet nogawki mężczyzny z gazetą – wszystko mokre.
Starsza pani wrzasnęła. Pies mlasnął. Mężczyzna z gazetą spojrzał na mnie. Bez słowa. Bez emocji. Tylko wzrok miał ciężki, lodowaty, martwy. I wtedy go zobaczyłem.
Metalowa walizka. Na niej wytłoczony dziwny symbol – czaszka z zegarem zamiast oczu. Serio. Jakby ktoś połączył „Piratów z bezludnej wyspy ze skarbem” z zegarmistrzowską apokalipsą.
– Co pan wie o teorii zabójczej synchronizacji czasoprzestrzennej? – spytałem szeptem. – Bo ten symbol wygląda jak kod aktywacyjny detonatora molekularnego.
Cisza.
Facet zamknął gazetę. Powoli. Bardzo powoli. Wzrok wbity we mnie miał jak sztylet.
– Myślałem, że nikt nie wypowie tych słów – powiedział. Głos spokojny miał, zbyt spokojny.