Śmierć Viveka Ojiego - ebook
Śmierć Viveka Ojiego - ebook
Ta głośna powieść kunsztowna konstrukcja przywodzi na myśl Kronikę zapowiedzianej śmierci Gabriela Garcíi Márqueza, gdyż od początku wiadomo, ze Vivek Oji nie żyje. Ale co właściwie doprowadziło do jego śmierci? Emezi, utrzymując czytelnika w napięciu, opowiada historie nieheteronormatywnego chłopaka dorastającego na nigeryjskiej prowincji, gdzie kwestia identyfikacji płciowej jest tematem tabu, osoby LGBT są prześladowane, a nierzadko nawet mordowane. Na przeszkodzie do swobodnej autoekspresji i miłosnego spełnienia tytułowego bohatera staja religia i bezwzględny patriarchat. Ale nie jest to powieść sprowadzająca się do prostej krytyki społecznej – dzięki subtelnym portretom psychologicznym Emezi buduje tekst niejednoznaczny w swej wymowie.
Śmierć Viveka Ojiego wzbudziła zachwyt zagranicznej krytyki, a tak prestiżowe media jak „The New York Times”, „The Los Angeles Times” i National Public Radio uznały ją za najlepszą książkę 2020 roku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962706-7-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby ta historia była stosem zdjęć – takich starych, zaokrąglonych na rogach, trzymanych pod szkłem i koronkową serwetką na stolikach kawowych w salonach całego kraju – zaczęłaby się od ojca Viveka, Chiki. Na pierwszej odbitce jechałby autobusem do wioski w odwiedziny do matki, wystawiałby dyndającą rękę za okno, czułby pęd powietrza na twarzy i wiatr wdzierający się w uśmiech.
Chika miał dwadzieścia lat i był wysoki jak jego matka: sto osiemdziesiąt centymetrów czerwonej skóry, włosy niczym glina na słońcu i zęby jak wypolerowane kości. Kobiety w autobusie nie ukrywały spojrzeń, patrzyły, jak jego biała koszula nadyma się chmurą na karku, uśmiechały się i szeptały między sobą, bo był piękny. Miał urodę, która powinna żyć wiecznie, rysy, które przekazał Vivekowi – te zęby, migdałowe oczy, gładką skórę – rysy, które wraz z Vivekiem umarły.
Następne na stosiku byłoby zdjęcie Ahunny, matki Chiki, siedzącej na werandzie, kiedy przyjechał syn. Obok stała miska owoców udara. Ahunna miała spódnicę zawiązaną w pasie, piersi odsłonięte, jej skóra była czerwieńsza niż Chiki, grubsza i starsza, jak dzbanek z przepalonej gliny. Jej oczy były okolone zmarszczkami, włosy zaplotła w warkoczyki ciasno przy skórze, a lewą stopę, zabandażowaną, opierała na stołku.
– _Mama! G_ị_n_ị _mere?! _– zawołał Chika na jej widok i rzucił się po schodach werandy. – Nic ci nie jest? Dlaczego kogoś nie posłałaś?
– Nie było po co zawracać ci głowy – odpowiedziała, a potem otworzyła udarę i wyssała z niej miąższ.
Wokół nich rozciągał się rozległy teren wiejskiego domu: stara rodzinna ziemia, całe dziedzictwo w glebie, z którym Ahunna nie rozstała się, kiedy kilka lat wcześniej zmarł ojciec Chiki.
– Nadepnęłam na farmie na patyk – wyjaśniła, kiedy syn przy niej usiadł. – Mary zabrała mnie do szpitala. Już wszystko dobrze. – Wypluła nasiona udary jak małe czarne pociski.
Mary była żoną Ekenego, brata Chiki, krągłą i miękką dziewczyną o policzkach jak chmurki. Ślub wzięli przed kilkoma miesiącami. Chika obserwował, jak Mary płynie do ołtarza, jej ciało spowijały białe koronki, a ładne usta przesłaniał welon. Ekene czekał tam na nią, wyprostowany i dumny, jego skóra lśniła jak mokra glina, kontrastując ze smolistą czernią garnituru. Chika pomyślał, że brat jeszcze nigdy nie wydawał się tak wrażliwy, jego długie palce drżały, w oczach żarzyły się miłość i duma. Gdy wypowiadali przysięgę, Mary musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć na Ekenego – w ich rodzinie mężczyźni zawsze byli wysocy. Chika patrzył, jak wygina się jej szyja, jak jej twarz promienieje, kiedy brat uniósł tiul i pocałował żonę. Po ślubie Ekene postanowił wyprowadzić się z wioski do miasta, w gwar i hałas Owerri, Mary zamieszkała więc z Ahunną do czasu, aż mąż zorganizuje im tam nowe życie. Chika zerkał na nią ukradkiem z werandy, kiedy podlewała hibiskusy w ogrodzie, ubrana w luźną bawełnianą sukienkę ze spranym kwiatowym wzorem. Włosy miała związane w postrzępiony kok. Kojarzyła się z domem, kojarzyła się z czymś, w czym mógłby się zatopić, wirować wśród jej bioder, ud i piersi.
Matka zmarszczyła czoło.
– Miarkuj się – upomniała, jakby czytała mu w myślach. – To żona twojego brata.
Chika oblał się rumieńcem.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, mamo.
Ahunna nawet nie mrugnęła.
– Znajdź sobie własną żonę. Z tą dziewczyną nie chcę w tym domu żadnego _wahala_. Twój brat niedługo po nią przyjedzie.
Chika wziął matkę za rękę.
– Ja niczego nie zaczynam.
Ahunna prychnęła, ale nie cofnęła dłoni. Siedzieli tak razem – to kolejne zdjęcie – kiedy niebo i werandę spowijał wieczór, a w Chice coś powoli gotowało się i wrzało, dudniło mu w gardle. To było jeszcze przed Vivekiem, przed pożarem, zanim Chika przekonał się, jak trudno wykopać własny grób kośćmi swojego syna.
Kiedy rana na stopie Ahunny się zagoiła, została blizna na podbiciu – ciemnobrązowa plama w kształcie obwisłej rozgwiazdy. Ekene przyjechał po żonę i zabrał ją do nowego domu w Owerri. Był to biały bungalow, przy furtce rosło ogniste drzewo, a wzdłuż płotu ciągnęły się gujawy. Chika często ich tam odwiedzał. To byłyby radosne zdjęcia: Mary uśmiechnięta w kuchni, wplatająca doczepy we włosy i śpiewająca na cały głos w kościelnym chórze. Mary i Chika rozgadani, kiedy gotowała. Ekene nie miał cierpliwości do gadatliwych kobiet, a do tego nie był zazdrosny, więc nie przeszkadzało mu, że jego młodszy brat i żona tak dobrze się rozumieją.
Jeśli zaś chodzi o Chikę, to, co się w nim gotowało, na nowo nabierało żaru, gdy tylko był w pobliżu Mary. Szumiało, bulgotało i parzyło tam, gdzie nikt nie widział. W rozmowach z rodziną Chika żartował, że woli przebywać w domu, w którym jest kobieta, niż w swojej kawalerce, a Mary mu wierzyła – dopóki pewnego popołudnia nie stanął za nią, kiedy gotowała, i nie przyłożył ust do jej karku. Odwróciła się i zaczęła go okładać długą drewnianą łyżką, której używała do przyrządzenia garri.
– Oszalałeś?! – wrzasnęła.
Drobinki gorącego garri chlapały z łyżki i parzyły go w ręce, którymi osłaniał się przed ciosami.
– Co ty wyrabiasz?!
– Przepraszam! Przepraszam! – Padł na kolana i ukrył głowę w ramionach. – _Biko_, Mary, przestań! Przysięgam, więcej nie będę!
Przerwała, dyszała ciężko. Na jej twarzy malowały się zaskoczenie i żal.
– Co z tobą, _ehn_? Dlaczego musisz wszystko zepsuć? Ja i Ekene jesteśmy szczęśliwi, rozumiesz? Jesteśmy szczęśliwi.
– Wiem. Wiem. – Chika podniósł się powoli, najpierw jedno kolano, potem drugie. Ręce wciąż trzymał w górze i patrzył jej w oczy. – Wiem. Nie chcę niczego zepsuć. Proszę, wybacz.
Mary pokręciła głową.
– Nie możesz tu więcej przychodzić, skoro tego szukasz.
Chika chciał wyciągnąć do niej rękę, ale mocno zaciskała pięść na łyżce.
– Wiem – odparł łagodnie.
– Nie żartuję. Nie wracaj tutaj z tymi bzdurami.
Spojrzał na łzy, które zawisły pod powiekami Mary, i opuścił ręce.
– Rozumiem. Przysięgam, od tej pory będziesz tylko moją siostrą. – Czuł na sobie jej wzrok, kiedy sięgał po kluczyki samochodu. – Już idę. Do zobaczenia za tydzień. Proszę, zapomnijmy o dzisiaj, dobrze?
Nic nie odpowiedziała. Patrzyła za nim, ale palce zaciśnięte na zakrzywionym drewnianym uchwycie rozluźniły się dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi.
Przez następne kilka miesięcy Chika trzymał się z dala od Owerri. Znalazł pracę jako księgowy w fabryce szkła w Ngwa, mieście targowym, do którego wyprowadził się z wioski. W firmie pracował lekarz, doktor Khatri, blady Hindus z burzą siwych włosów na skroniach. Czasami przyprowadzał do biura siostrzenicę Kavitę, która pomagała mu w sprawach administracyjnych. Chika poznał ją, kiedy poszedł do lekarza w sprawie kaszlu, a ona siedziała w sekretariacie za stosem papierów i przeglądała je, marszcząc czoło. Była drobną kobietą o ciemnobrązowej skórze, nosiła gruby czarny warkocz sięgający poniżej pasa. Tego ranka miała na sobie pomarańczową sukienkę z bawełny – przypominała płonący zachód słońca i Chika od razu wiedział, że jego historia skończy się przy niej, że utonie w jej dużych wilgotnych oczach i to będzie idealny koniec. Nic się w nim nie gotowało, był tylko głośny, wyraźny wydech, ciężar spokoju oplatającego serce. Kavita podniosła wzrok i uśmiechnęła się do Chiki, a on znalazł w sobie dość odwagi, żeby zaprosić ją na lunch. Oboje byli zdziwieni, kiedy się zgodziła, a potem gdy w kolejnych tygodniach rozkwitło między nimi uczucie.
Gdy stało się jasne, że znajomość robi się poważna, doktor zaprosił Chikę do domu, gdzie Kavita podała herbatę i murukku w miseczkach. Nadgarstki miała delikatne, a ciemne włosy spływały jej z ramion. Doktor Khatri opowiedział, jak zaopiekował się nią po śmierci rodziców i jak przyjechała z nim z Indii do Nigerii.
– W Delhi mieliśmy… problemy rodzinne – wyjaśnił. – Z powodu kasty jej ojca. Lepiej było zacząć wszystko od nowa.
Chika pokiwał głową. Z tego samego powodu zamieszkał w innym mieście niż jego rodzina. Rozpoczęcie od nowa było dobre, osobność pozwalała poczuć się sobą, dowiedzieć się, kim się jest w oderwaniu od innych.
Zdjęcie: młodzi po obiedzie w ogródku za domem, idą wzdłuż rzędu nagich krzewów różanych, Kavita łagodnie przesuwa palcami po gałęziach.
– Nie mogę się doczekać, aż zakwitną – mówi. – Kiedy mieszkaliśmy w Delhi, nie cierpiałam zapachu róż, ale wujek je uwielbia, więc teraz… To dziwne, ale kojarzą mi się tylko z domem.
Zdjęcie: dłoń Kavity przykryta dłonią Chiki, ząbkowane liście zgniecione pod ich rękami, oddechy splątane w cichym pocałunku.
Potem Chika pojechał do wioski i opowiedział o Kavicie matce.
– Chcę, żebyś ją poznała – oznajmił, unikając jej wzroku.
Ahunna patrzyła na syna, jego zgarbione plecy, ręce na zmianę wyjmowane z kieszeni i do nich chowane. „Dzieci tak naprawdę nigdy się nie zmieniają – pomyślała – choćby nawet całkiem dorosły”.
– Przyprowadź tę dziewczynę – powiedziała. – _Nsogbu ad_ị_gh_ị. – Wróciła do obierania pochrzynu. Siedziała na niskim stołku przed misą z bulwami, a skórki rzucała kozom do ogródka.
Chika stał nad nią jak odurzony. Po jego twarzy rozpływał się uśmiech.
– Dobrze, mamo – odezwał się w końcu. – _Daa_lụ.
Dopiero wtedy poczuł się gotowy odwiedzić Owerri, żeby podzielić się wiadomością z Mary i Ekenem, ponieważ wreszcie mógł wejść do ich domu z czystym sumieniem. Nigdy nie rozmawiał z Mary o tym, co się wtedy stało, o chwili źle ulokowanego pragnienia w parnej kuchni.
Trzy miesiące później oświadczył się Kavicie w ogrodzie różanym obok domu jej wuja. Wtedy gałęzie były już ciężkie od czerwonych i różowych kwiatów, a powietrze wypełniał ich zapach. Kavita uśmiechnęła się, zamrugała, przeganiając łzy, a potem zarzuciła ręce na jego glinianą szyję i powiedziała „tak”. Kilka dni później rodziny zaczęły się kłócić o posag. Chika usiłował wyjaśnić doktorowi Khatriemu, że to rodzina męża wykupuje pannę młodą, ale stary lekarz na samą myśl wpadł w szał.
– Przyjechaliśmy tu z Indii z posagiem Kavity! To jej dziedzictwo. Nie mogę puścić jej tak, jakby była dla nas nic niewarta!
– A ja nie mogę przyjąć wykupu od ojca swojej żony!
Kiedy doktor Khatri usłyszał to słowo – „ojciec” – do oczu napłynęły mu łzy i sprzeczka utknęła w miejscu.
– Ona doprawdy jest dla mnie jak córka – powiedział drżącym głosem.
Ahunna przewróciła oczami i wtrąciła się do rozmowy.
– Wy, mężczyźni, za dużo krzyczycie. Niech te posagi wzajemnie się zniosą, tak żeby nikt nie płacił nikomu.
Doktor Khatri zrobił wdech i już chciał protestować, ale uniosła rękę.
– Niech posag Kavity zostanie dla dzieci. Nie chcę o tym więcej słyszeć.
To był koniec dyskusji. Posagiem Kavity był niewielki zbiór ciężkiej złotej biżuterii, który wniosła do małżeństwa jej matka, a wcześniej należał do kobiet z poprzednich pokoleń.
Zdjęcie: Chika z Kavitą w sypialni, tuż po ślubie, ciężkie naszyjniki i bransolety przelewają się przez jego ręce.
– Nawet nie wiem, co powiedzieć. To jest jak skarb, o którym czyta się w książkach.
Kavita wzięła od niego biżuterię i włożyła z powrotem do pudełka.
– Dla naszych dzieci – przypomniała, nie wiedząc, że będą mieli tylko jedno. – Zapomnijmy, że to w ogóle tu jest.
Większość biżuterii pozostała w pudełku przez kolejne dwie dekady, spoczywała na czerwonym aksamicie, a kamienie szlachetne i złote ogniwa połyskiwały w ciemności. Bywało, że w trudnych chwilach Chika i Kavita sprzedawali to i owo, ale gros zachowali, bo chcieli wysłać za to swojego syna Viveka do Ameryki. Kiedy jednak biżuteria w końcu opuściła pudełko, wyjęły ją właśnie ręce Viveka.
Zdjęcie: chłopiec, bez koszulki, układa sobie naszyjniki na piersi, przykrywa nimi swój srebrny łańcuszek, przypina do uszu złote klipsy, włosy spadają mu na ramiona. Wygląda jak panna młoda, półnagi, częściowo rozebrany.
Na tym zdjęciu jest jeszcze jeden chłopiec. Ma na imię Osita. Jest wzrostu Viveka, ale szeroki w ramionach, o skórze jak gęsta glina. To syn Ekenego, urodzony przez Mary, jego oczy są wąskie, a usta niewiarygodnie pełne. Na tym zdjęciu twarz Osity jest jak wyciosana, mroczna z niepokoju. Chłopiec stoi z założonymi rękami i zaciska szczękę, szykując się na coś, czego nie umie przewidzieć.
Vivek uśmiecha się do kuzyna. Złote krople spadają mu na brwi.
– _Bhai_, jak wyglądam? – pyta głosem melodyjnym jak dzwon.
Znacznie później Osita żałował, że nie powiedział mu wtedy prawdy – że był tak piękny, że przy nim powietrze wydawało się nudne, a Osita sztywniał z pożądania.
– Zdejmij to – warknął tylko ochrypłym głosem. – Schowaj na miejsce, zanim nas złapią.
Vivek nie posłuchał i okręcił się w miejscu. W jego twarzy było tyle światła, że Ositę zabolały oczy.
– Zrobiłbym wszystko – powiedział potem, po pogrzebie Viveka – wszystko bym oddał, żeby jeszcze raz zobaczyć go tak jak wtedy, żywego i okrytego bogactwem.
Targ, który spalili, znajdował się tuż za drugim rondem, gdy jechało się Chief Michael Road, za opuszczonymi biurowcami i skrzyżowaniem z zakładem wulkanizatora, niskiego człowieka z blizną rozcinającą prawy policzek. Miał na imię Ebenezer i pracował przy tym skrzyżowaniu, odkąd ktokolwiek pamiętał. Kavita jeździła do niego z rodzinnym samochodem, kiedy trzeba było naprawić opony. Tym samochodem był srebrnoszary peugeot 504 kupiony przez Chikę po latach pracy w fabryce szkła, żeby zastąpić gruchota, który prowadził wcześniej. W dzieciństwie Vivek opierał małą dłoń o rozgrzany metal karoserii i przeskakiwał z nogi na nogę, oglądając Ebenezera przy pracy. Blizna na skórze mężczyzny była gruba, jej lśniąca, skrzepła czerwień wybijała się z brązu twarzy. Kiedy Ebenezer uśmiechał się do Viveka, blizna opierała się zagięciom skóry, przez co usta tylko po jednej stronie unosiły się, jak trzeba.
Gdy jego dłonie poruszały metalowymi kluczami i rurami albo pompowały powietrze, przezywał chłopca „mały _oga_”. Vivek chichotał, ukrywając twarz w spódnicy Kavity. Był wtedy młody, żywy. Kavita opuszczała dłoń na zakrzywienie potylicy synka. Wyczuwała miękkie włosy, pod nimi ciepłą skórę i uformowaną kość, która nadawała kształt. Wiele lat później, kiedy znalazła go rozciągniętego na werandzie przed domem, przykrytego czterema metrami tkaniny akwete w czerwono-czarny wzór, którego – jak mówiła – już nigdy nie zapomni, tył jego czaszki był rozbity, a krew wsiąkała w wycieraczkę przed drzwiami. Mimo wszystko uniosła mu głowę, żeby przycisnąć policzek do jego policzka i krzyczeć. Włosy Viveka spadały na jej ramiona, mokre, długie i grube, a ona wyła.
– _Beta!_ –_ _Krzyk Kavity rozciął powietrze. – Obudź się, _beta_!
Jego jedna stopa leżała wykrzywiona obok przewróconej doniczki, wokół kostki leżała rozsypana ziemia. Wszystko pachniało dymem. Vivek nie miał butów, więc na podbiciu lewej nogi było widać bliznę – miękką ciemnobrązową rozgwiazdę.
W dniu jego narodzin Chika uniósł dziecko w ramionach i spojrzał na tę bliznę. Widział ją już wcześniej – Kavita zawsze komentowała jej kształt, kiedy masowała stopy Ahunny. Tak długo nie miała matki, że jej miłość do teściowej była wprost namacalna, przepełniona dziecięcym uczuciem, setką tysięcy dotyków. Razem siedziały, czytały, spacerowały po farmie, a Ahunna dziękowała opatrzności za to, że urodziła dwóch synów i dostała dwie córki. Kiedy Ekenemu i Mary urodził się Osita, płakała, pochylając się nad jego twarzyczką, i cicho śpiewała mu w igbo. Nie mogła się doczekać dziecka Chiki i Kavity.
Rok później, kiedy Chika trzymał nowo narodzonego syna, czuł, że coś w nim wzbiera – niczym warstwy lanego cementu gęstniejące w niezdrowy lęk – ale zignorował to. Przecież to tylko opowieści, nie mogą być prawdziwe. Dopiero nazajutrz do Ngwa dotarł chłopiec z wioski z wiadomością, że Ahunna zmarła dzień wcześniej, jej serce zatrzymało się na progu domu, ciało osunęło na ziemię jej gospodarstwa, gleba przyjęła jej obwisłą twarz.
Powinienem był wiedzieć – myślał Chika, kiedy Kavita krzyczała z rozpaczy, przyciskając do piersi Viveka. Wiedział. Jakże inaczej blizna mogłaby się pojawić na świecie na czyimś ciele, gdyby go najpierw nie opuściła? Ta sama rzecz nie może się znajdować w dwóch miejscach jednocześnie. Wypierał to jednak przez lata, tak długo jak tylko mógł. Mówił, że to zabobon. Że ślady na ich stopach to zbieg okoliczności – a poza tym Vivek był przecież chłopcem, nie dziewczynką, no więc jak? A jednak. Matka Chiki nie żyła, rodzina była w rozpaczy, a pośród tego wszystkiego pojawiło się nowo narodzone dziecko.
Oto, jak Vivek przyszedł na świat – po śmierci i wśród rozpaczy. Widzicie, to go naznaczyło, ścięło go niczym drzewo. Został sprowadzony do domu pełnego paraliżującego żalu. Całe jego życie było żałobą. Kavita nie miała już więcej dzieci.
– On wystarczy – mawiała. – To wystarczy.
Zdjęcie: dom wypełniony lamentem w dniu, gdy on go opuścił, zupełnie jak wtedy, kiedy się pojawił.
Zdjęcie: jego owinięte ciało.
Zdjęcie: jego zdruzgotany ojciec, matka odchodząca od zmysłów. Martwa stopa ze sflaczałą rozgwiazdą rozlewającą się po jej krzywiźnie, początek i koniec wszystkiego.3 OSITA
Vivek nadłamał mi ząb, kiedy miałem jedenaście lat. Teraz, gdy patrzę w lustro i otwieram usta, myślę o nim i znowu przepełnia mnie smutek. Jednak kiedy żył, kiedy to się stało, na widok tego zęba buzował we mnie gniew. Ten sam gniew czułem po jego śmierci, gorący gniew, taki jak wtedy, gdy pieprz wpadnie w niewłaściwą dziurkę.
Kiedy byliśmy mali, bez przerwy się biliśmy. Zazwyczaj nie było to nic wielkiego, zwykłe szarpaniny od czasu do czasu. Ale pewnego dnia przepychaliśmy się w ogródku za jego domem, obaj o coś wściekli, nasze stopy ślizgały się na piasku pod drzewem plumerii. Kiedy Vivek mnie popchnął, przewróciłem się na kamienną studnię i rozciąłem sobie wargę. To właśnie wtedy złamał mi się ząb. Płakałem, a potem się tego wstydziłem i nie chciałem z nim rozmawiać przez następnych kilka dni. Vivek niedługo miał wyjechać na północ do szkoły z internatem – jakiejś akademii wojskowej, do której uparł się go posłać _de_ Chika, chociaż ciocia Kavita miesiącami błagała, żeby tego nie robił. Ale wuj chciał, żeby jego syn zmężniał, żeby przestał być taki miękki i wrażliwy. Ja też chciałem, aby Vivek został, ale byłem zbyt wściekły, by mu to powiedzieć. Wyjechał, a ja zostałem z urażoną dumą, która kazała mi się bić z każdym, kto wspomniał o brakującym kawałku zęba. W tamtym semestrze w szkole dużo się biłem.
Kiedy rok szkolny się kończył, bardzo już tęskniłem za Vivekiem i wyczekiwałem, aż wróci do Ngwa na wakacje w porze deszczowej. To właśnie podczas jednej z takich długich przerw matka Viveka namówiła moją, żeby zapisać nas obu na zajęcia przygotowawcze przed egzaminem SAT.
– Dzięki temu chłopcy będą gotowi na studia w Ameryce – powiedziała. – Dostaną stypendium i wizę studencką. Pomyśl, będzie im łatwo.
Ciocia Kavita i _de_ Chika byli pewni, że Vivek wyjedzie na studia za granicę, i zaszczepili tę pewność jemu – świadomość, że pobyt w domu jest tymczasowy i że kiedy tylko upora się z afrykańskimi egzaminami WAEC, czekają na niego otwarte drzwi. Później zrozumiałem, że fundamentem tego przekonania było przelewające się złoto z posagu, wtedy jednak myślałem, że są po prostu optymistami. Dziwiłem się, bo o moim wyjeździe za granicę nigdy nie wspominała nawet moja matka, wierząca w moc modlitwy. Złoto okazało się tajnymi drzwiami, rachunkiem oszczędnościowym, za który można było kupić Vivekowi Amerykę.
Nie chciałem chodzić na kursy przygotowawcze, ale ciocia Kavita błagała.
– Vivek pójdzie tylko z tobą – powiedziała. – Bardzo cię ceni. Jesteś dla niego jak starszy brat. Chcę, żeby traktował naukę poważnie.
Poklepała mnie po policzku, a ja kiwnąłem głową, jakbym już się zgodził. Uśmiechnęła się i odeszła. Wiedziała, że nie umiem jej odmówić. Wobec tego przez całe wakacje w piątki i soboty Vivek i ja wsiadaliśmy do autobusu na Chief Michael Road i jeździliśmy do ośrodka egzaminacyjnego. Przywykłem do spędzania weekendów w domu Viveka, do sobotnich śniadań, kiedy _de_ Chika dawał nam komiksy wyrwane z gazety, a ciocia Kavita przyrządzała jajka z pochrzynem, jakby robiła to całe życie.
Nigeryjskiej kuchni nauczyła się od przyjaciółek – grupy kobiet, które tak jak ona pochodziły z innych krajów, wyszły za Nigeryjczyków i odgrywały rolę cioć dla dzieci pozostałych. Należały do stowarzyszenia Nigerwives, pomagającego im przystosować się do życia tak daleko od ojczyzny. Nie były to zamożne ekspatki, przynajmniej nie te, które znaliśmy. Nie przyjechały pracować w kompaniach naftowych, ale po prostu ze względu na mężów, na rodziny. Któraś dobrze znała Nigerię, bo mieszkała tu od dziesięcioleci, jeszcze podczas wojny, inne płynnie mówiły w igbo. Wspólnie nauczyły Kavitę gotować zupę oha, ryż jollof i ugbę. Organizowały przyjęcia na Wielkanoc i z okazji urodzin, a my chodziliśmy na nie z Vivekiem, kiedy byliśmy mali. Ustawialiśmy się do fotografii za tortem urodzinowym, przebieraliśmy się za wojowników ninja na imprezy kostiumowe i razem z innymi dziećmi żon Nigeryjczyków spędzaliśmy weekendy na basenie miejscowego klubu sportowego.
Pewnego roku, kiedy mieliśmy trzynaście czy czternaście lat, u cioci Rhathy odbył się składkowy posiłek. Ciocia Rhatha pochodziła z Tajlandii i miała dwie córki, Somto i Olunne, dziewczyny o okrągłych twarzach, które śmiały się niczym dwa identyczne dzwonki wiatrowe i pływały szybko jak ryby. Jej mąż pracował za granicą, ale świetnie sobie bez niego radziła. Upiekła różowe i żółte babeczki napompowane powietrzem i cukrem, ozdobione starannie wykonanymi wzorami i cukrowymi dekoracjami, ptakami i motylami w oszałamiających kolorach. Chociaż Vivek lubił słodycze, jej babeczki zupełnie mu nie smakowały, ale i tak wziął swoją porcję, żeby oddać mnie. Skrzydła roztapiały mi się w ustach, kiedy chodziliśmy po domu, stąpając boso po chłodnych marmurowych płytkach. Ciocia Eloise krążyła po salonie na tyłach – rozmawiała z kimś przez telefon, pewnie z jednym z synów, którzy wyjechali na studia do Wielkiej Brytanii. Była niska i pulchna, miała gęste rudawozłote włosy, a z twarzy nie schodził jej uśmiech. Razem z mężem, lekarzem z Abiriby, pracowała w szpitalu klinicznym. Lubiła wydawać obiady i urządzać imprezy, bo wtedy w jej domu, opuszczonym przez dzieci, znowu było głośno.
– Dlaczego po prostu nie pojedzie do swoich synów? – zastanawiał się głośno Vivek.
Wzruszyłem ramionami, obierając babeczkę z papierka.
– Może lubi tu mieszkać. Albo po prostu lubi męża.
– Błagam cię, facet jest nijaki. – Vivek zerknął na resztę Nigerwives zgromadzonych w jadalni: właśnie ustawiały na stole garnki z curry, kurczakiem i ryżem. – Poza tym większość z nich jest tu tylko ze względu na dzieci. Inaczej już dawno by wyjechały. – Pstryknął palcami dla podkreślenia swych słów.
– Twoja matka też, _nko_?
– _Mba_, ona jest inna. Już tu mieszkała, zanim wzięli ślub.
Usłyszeliśmy otwierające się drzwi frontowe i wysoki, migotliwy ton cioci Rhathy, która kogoś witała. Vivek przekrzywił głowę, usiłując rozpoznać nową osobę po głosie, a potem uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
– To chyba ciocia Ruby – stwierdził, poruszając brwiami. – Wiesz, co to znaczy: przyszła twoja dziewczyna.
Cieszyłem się, że nie widzi, jak się rumienię, ale jego oczy i tak się ze mnie śmiały. Ciocia Ruby była wysoką kobietą z Teksasu, właścicielką żłobka. Jej mąż miał sklep z dywanami, a córka Elizabeth była jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie widziałem w swoim krótkim życiu. Biegaczka, szczupła, o długich kościach i kołyszącej się szyi. Raz próbowałem ją prześcignąć, ale poszło mi fatalnie, bo poruszała się tak, jakby ziemia uciekała spod jej stóp, a przyszłość pędziła jej na spotkanie. Stałem więc z boku i patrzyłem, jak ściga się z całą resztą chłopców z okolicy, którzy myśleli, że ją pokonają. Elizabeth zawsze wygrywała, z uniesioną i wypiętą klatką piersiową, z piaskiem wyfruwającym spod jej stóp. Większość chłopaków bała się do niej nawet odezwać. Nie wiedzieli, jak traktować dziewczynę, która jest od nich szybsza, ja natomiast zawsze próbowałem trochę do niej zagadać. Chyba ją to zaskakiwało, ale nie lubiła mnie w takim sensie, w jakim ja lubiłem ją. Zawsze jednak była dla mnie miła, choć może trochę cicha.
– Daj mi spokój, _jo_ – powiedziałem do Viveka. – Chodzi ci o to, że Juju nie przyszła?
Natychmiast się zaczerwienił, a ja roześmiałem mu się w twarz. Zza winkla wyszły Somto i Olunne z miską słodyczy.
– Chcecie? – zapytała Somto znudzonym głosem, podsuwając nam miskę. Nie cierpiała, kiedy jej matka organizowała przyjęcia, bo wtedy zawsze musiały pomagać w nakrywaniu stołu, podawaniu potraw i sprzątaniu.
Vivek pokręcił głową, ale ja pogrzebałem w słodyczach i wyłowiłem cukierek Cadbury Eclairs z nadzieniem czekoladowym, swój ulubiony.
Olunne stała obok siostry. Obracała w ustach biały patyk lizaka.
– O czym gadaliście?
– O jego żonie – odparłem z szerokim uśmiechem. – Juju.
Somto cmoknęła przez zęby.
– Błagam. Nie chce mi się marnować na nią energii.
– _Ah-ahn_, z czym masz problem? – odparł Vivek.
– Ona nigdy nie przychodzi na te imprezy. My wszyscy musimy, a ona jedna wysyła matkę samą. _Abeg_, za kogo ona się uważa?
Somto miała rację: Jukwase, na którą wszyscy mówiliśmy „Juju”, nie lubiła przychodzić na spotkania Nigerwives. Jej matka, ciocia Maja, pielęgniarka z Filipin, wyszła za znacznie starszego biznesmena. Przez lata patrzyłem, jak Vivek wzdycha do Juju, ale ona była jakby trochę dziwna.
– Może myśli, że jest zbyt zagraniczna, żeby tu przychodzić – stwierdziła Olunne, wzruszając ramionami.
Juju urodziła się za granicą i nawet przez parę lat chodziła tam do szkoły, zanim rodzice nie wrócili do Nigerii. Była wtedy mała, ale nadal mówiła z akcentem innym niż my. Plotkowało się o niej aż za łatwo, zwłaszcza że unikała naszego towarzystwa.
– Nie zawracajcie sobie nią głowy. Ze względu na włosy robi z siebie piękną pannę – powiedziała Somto, wykrzywiając usta.
Ugryzłem się w język. Włosy były dla Somto drażliwym tematem, bo musiała je ściąć przed rozpoczęciem szkoły średniej. Juju została posłana przez matkę do prywatnej szkoły, w której od dziewcząt z mieszanych małżeństw nie wymagano ścinania włosów, więc zapuściła je aż do pasa. Vivek zmarszczył czoło, ale wiedział, że nie powinien za mocno cisnąć Somto ani zbyt stanowczo stawać w obronie Juju. Poskarżył mi się dopiero w drodze do domu, zniżając głos:
– Dziewczyny nie dają szansy Juju, bo są zazdrosne. To nie fair.
Kiwnąłem głową, bo wiedziałem, jak musi uwierać go słuchanie, co o niej mówią.
– Nie fair – zgodziłem się, głównie po to, żeby lepiej się poczuł.
Ta dziewczyna aż za bardzo mu się podobała. Mieszkała w pobliżu szpitala Anyangwe, przy tej samej ulicy, przy której stał bungalow _de_ Chiki, tylko nieco dalej, na samym jej końcu. Ciągle jeździliśmy tamtędy na rowerach, a pod domem Juju zawsze zwalnialiśmy. Ciocia Maja kochała kwiaty, więc jej płot był ozdobiony gąszczem różowych i białych bugenwilli.
– Idź i zapukaj do drzwi – powiedziałem kiedyś do Viveka. – Sprawdź, czy jest w domu.
– I co jej powiem? – odparł, zataczając rowerem powolne kręgi pośrodku drogi.
Wzruszyłem ramionami, bo pogubiłem się w zawiłościach zalecania się do dziewczyny w domu jej ojca. Pojechaliśmy do siebie i zostawiliśmy rowery obok huśtawki w ogrodzie. Przed domkiem dla służby rosła kępa krzaków onugbu, rywalizująca o przestrzeń z żywopłotem z iksory. Kiedyś ciocia Kavita i _de_ Chika mieli pomoc domową, która tam mieszkała, ale po roku czy dwóch wróciła do wioski – chyba ktoś jej umarł – i później nie zatrudnili już nikogo na jej miejsce. Roboty domowe przejęliśmy razem z Vivekiem: zamiataliśmy jej stary pokój w domku dla służby, wtykając miotłę pod metalową ramę łóżka, zupełnie jakby dalej ktoś w nim mieszkał. Chodziliśmy tam, kiedy chcieliśmy być z dala od dorosłych, leżeliśmy rozciągnięci na pościeli barwy przykurzonego różu, jedliśmy gotowane orzeszki ziemne i rzucaliśmy w siebie łupinami. Ciocia Kavita dawała nam spokój, krzyczała tylko od tylnych drzwi głównego domu, kiedy czegoś chciała. _De_ Chika nigdy tam nawet nie wszedł. Dlatego trochę łatwiej było mi się przed nimi ukrywać, kiedy zaczęło się to z Vivekiem.
Nie wiem, jak długo trwało, zanim zauważyłem. Może ktoś zauważył wcześniej, tylko nic nie mówił, a może nie. Na własne oczy zobaczyłem to po raz pierwszy rok od tego dnia, kiedy ułamałem sobie ząb, w niedzielę po wspólnym powrocie z kościoła. Było popołudnie, Vivek i ja jeszcze nie zdążyliśmy się przebrać z odświętnych ubrań. Zjedliśmy lunch, sprzątnęliśmy stół, a potem uciekliśmy do domku dla służby ze stosikiem komiksów _Archie_, które ciocia Eloise przywiozła od siostrzeńców po ostatniej wycieczce do Londynu. Jeden z nich rozłożyłem sobie na podłodze, a sam położyłem się na łóżku. Zwisałem z niego głową i jedną ręką, a stopy opierałem o ścianę z łuszczącą się farbą. Vivek siedział obok mnie na materacu ze skrzyżowanymi nogami, komiks trzymał na kolanach i wyginał plecy, pochylając się nad lekturą. Dzień był gorący i cichy, słyszeliśmy tylko szelest cienkiego papieru i raz po raz gdakanie kur na dworze.
Ciszę przerwał głos Viveka, niski i chropawy.
– Ściana się wali.
Uniosłem głowę.
– Co?
– Ściana się wali – powtórzył. – Wiedziałem, że po ostatnim deszczu powinniśmy naprawić dach. A dopiero wnieśliśmy pochrzyn.
Zamknąłem komiks i usiadłem na łóżku. Vivek wciąż był pochylony, ale jego nieruchoma ręka spoczywała na nie całkiem przełożonej stronie. Paznokcie miał owalne, przycięte krótko aż do skóry.
– O czym ty mówisz? – zapytałem. – Dobrze się czujesz?
Uniósł głowę i przeszył mnie wzrokiem na wylot.
– Nie słyszysz deszczu? Jest bardzo głośny.
Do pokoju przez szklane żaluzje i stare bawełniane zasłony wlewało się tylko słońce. Popatrzyłem na Viveka i wyciągnąłem rękę w kierunku jego ramienia. Zacząłem mówić, że przecież nie pada, ale kiedy moja dłoń dotknęła bawełny jego koszulki, a pod nią kości stawu, oczy zapadły mu się w czaszce, a ciało runęło w bok na łóżko. Gdy policzek zetknął się z pianką materaca, Vivek drgnął, jakby chodził, poruszył rękami i nogami, a potem podniósł się i głośno wciągnął powietrze.
– Co? Co się stało?
– Cśś! Krzyczysz! – powiedziałem. Bałem się go dotknąć, żeby wszystko nie zaczęło się od początku.
Oczy miał wielkie i rozbiegane. Rozejrzał się po pokoju, omiatając mnie wzrokiem, i po chwili jego oddech się uspokoił.
– Aha – mruknął, zwieszając ramiona. A potem dodał jakby sam do siebie: – Znowu to.
Zmarszczyłem czoło.
– Znowu? Co?
Vivek, skrępowany, potarł kark.
– Nic ważnego. Takie małe zaćmienia. Nie ma o czym mówić.
Nie odrywałem od niego wzroku, ale nie chciał na mnie spojrzeć.
– Mówiłeś o deszczu. I pochrzynie.
– _Ehn?_ – spytał, wtłaczając cały sens „Naprawdę?” w tę jedną sylabę. – Nie pamiętam. _Biko_, _fashi_ to wszystko. – Wziął swój komiks i położył się na boku, tyłem do mnie.
Nic nie powiedziałem, bo taki właśnie był: kiedy chciał przestać o czymś rozmawiać, to przestawał, zamykał się, jakby wokół niego zatrzasnęły się metalowe osłony. Ale od tamtej pory go obserwowałem – obserwowałem, czy to się powtórzy.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._